Rok po likwidacji obowiązkowych zadań domowych sprawdzamy, jak ich brak odmienił szkolną rzeczywistość. Kto się cieszy, a kto buntuje? Pytamy też ministrę edukacji Barbarę Nowacką, czy było warto. Bo twardych danych na ten temat nie ma.
Podwarszawska miejscowość, duża publiczna podstawówka. Przychodzę jako gościni na zajęcia doradztwa zawodowego (to 10 godzin rocznie w siódmej i ósmej klasie). Tego dnia mam opowiedzieć siódmoklasistom, na czym polega praca dziennikarki.
Po krótkiej prezentacji pytam, o czym to ci 13-latkowie chcieliby przeczytać w mediach. Odpowiedź jest natychmiastowa:
- O zadaniach domowych!
- Ale co z nimi? Przecież ich nie ma… - dziwię się głośno. I wtedy się zaczyna:
- No, właśnie "nie ma"! A wie pani, co jest?
- Ciągłe sprawdziany!
- I kartkówki!
- To już lepsze były zadania!
Siódmoklasiści żalą się jedno przez drugie, a ich nauczycielka bezradnie rozkłada ręce. Trudno nam zboczyć na inny temat. Udaje się dopiero, gdy obiecuję uroczyście: - Napiszę.
A lepszej okazji do napisania nie będzie. Właśnie mija rok, odkąd ministra edukacji Barbara Nowacka zlikwidowała obowiązkowe zadania domowe. I o ile sporo wiedzieliśmy o tym, jak z ich odrabianiem było przed 2024 rokiem, o tyle znacznie trudniej dowiedzieć się, jak brak zadań domowych w podstawówkach zmienił edukację. Wszystko zależy od tego, gdzie przyłożymy ucho i kogo dopuścimy do głosu.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami w klasach I-III nie zadaje się prac domowych, z wyjątkiem ćwiczeń usprawniających motorykę małą. W klasach IV-VIII prace domowe nie są obowiązkowe, a zamiast oceny uczeń ma otrzymać informację, co zrobił dobrze, a co wymaga poprawy.
Jak to działa w praktyce? Badań, które mogłyby pokazać jakąś przeciętną, uśrednioną szkolną rzeczywistość - nie ma. Ministerstwo takich na razie nie zleciło.
Posłuchajmy więc, czego można dowiedzieć się bezpośrednio od najbardziej zainteresowanych - uczniów, rodziców i nauczycieli.
Było dużo, ale czy dobrze?
Ale najpierw jeszcze szybki skok w nie tak odległą przeszłość. Jak to z tymi zadaniami było przed zmianą?
Polscy uczniowie i uczennice spędzali nad lekcjami w domu więcej czasu niż wielu ich rówieśników z innych części świata. Badanie PISA 2022, sprawdzające kompetencje 15-latków, potwierdzało, że obciążenie polskich uczniów pracami domowymi jest większe niż przeciętnie w krajach OECD.
Polskim nastolatkom odrabianie zadań zajmowało średnio około jednej godziny i 42 minut dziennie, podczas gdy średnia dla państw OECD wynosiła 1,5 godziny.
Niby różnica nie jest tak wielka, kilkanaście minut każdego dnia. Ale jeśli zauważymy, że w stawianej za edukacyjny wzór Finlandii uczniowie spędzali nad lekcjami tylko 48 minut dziennie, to różnica staje się już znacząca.
To wiemy o nastolatkach. I nie jest to pewnie aż tak wielkim zaskoczeniem, bo od czasu likwidacji gimnazjów regularnie piszemy o tym, że od siódmej klasy podstawówki uczniowie zaczynają powszechnie skarżyć się na zmęczenie i przepracowanie.
Ale może młodsi nie mieli aż tak źle? - zastanawiacie się.
Niestety, tu też nie było raczej dobrych wiadomości.
Nie ma, co prawda, w miarę aktualnego raportu, w którym o zadaniach domowych mówiliby sami młodsi uczniowie, ale jest badanie PIRLS 2021, w którym badacze przyglądali się umiejętnościom czytelniczym 10-latków. I ten raport uwzględniał opinie o zadaniach domowych... rodziców.
Niemal jedna trzecia z nich (31 proc.) uważała, że ich pociechom zadaje się za dużo, a 43 proc. twierdziło, że ich dzieci spędzają "bardzo dużo czasu na odrabianiu prac domowych".
Mówimy tutaj o czwartoklasistach, którym zdarza się właśnie w tym momencie edukacji potykać o tzw. próg szkolny. Przedmiotów i nauczycieli jest już więcej niż w edukacji wczesnoszkolnej, podobnie jak sprawdzianów i zadań domowych. Dla 10-latków to od lat było wielkie wyzwanie. Często właśnie wtedy tracą entuzjazm do nauki.
Czy zmiany w kwestii zadań domowych pomogły ten entuzjazm u dzieci zachować?
Zadanie, ale (już) nie domowe
Na pewno uruchomiły w części szkół pokłady kreatywności. Na przykład w kwestii nazewnictwa. Gdy zapytałam naszych czytelników i czytelniczki o ich doświadczenia ze szkołą bez obowiązkowych zadań domowych, przerzucali się lokalnymi praktykami.
Monika z Poznania: - U nas zadania domowe zmieniły nazwę na zadania "udoskonalające"... więc w sumie nic się nie zmieniło.
Marta z Warszawy: - U nas są wyzwania, challenge, jak na TikToku. Tylko mądre.
Maciek z Krakowa: - Nauczyciele nazywają zadania "projektami" i wtedy są obowiązkowe.
Kreatywnością muszą wykazywać się również rodzice, którzy przyznają, że bez obowiązkowych zadań domowych zachęcenie dzieci do nauki bywa nie lada gimnastyką.
Magda z Tychów ironizuje: - Ponieważ opływamy z mężem w wolny czas, sami organizujemy prace domowe, żeby wyjaśnić, przećwiczyć i utrwalić. Nie możemy posiłkować się ćwiczeniami zadanymi przez nauczyciela, więc sami z czystą rozkoszą zanurzamy się w literaturę, by wymyślić co ciekawsze zadania i pokonać sławetne: "ale inni nie muszą", "nie chce mi się", "może jutro".
I przyznaje, że trudno uczyć systematyczności i wytrwałości, kiedy jest się w tych staraniach samemu. Zwłaszcza gdy dzieci zamieniają się w nastolatki i coraz bardziej buntują. - Różnica między dziećmi, którym rodzice poświęcają czas przy nauce a dziećmi świętującymi brak prac domowych, jest olbrzymia - ocenia jednak kobieta. I dodaje: - Bawi mnie, kiedy słyszę, że mam zdolne dziecko, a tak naprawdę to codzienna praca nas wszystkich.
Nie jest oczywiście tak, że wszyscy są niezadowoleni, jak ci siódmoklasiści z podwarszawskiej podstawówki, którą odwiedziłam.
Agnieszka z Poznania, mama dzieci w pierwszej i piątej klasie: - Czuję się odosobniona w moim zdaniu, ale jako rodzic cieszę się z braku zadań. Jest więcej czasu na życie, spotkania ze znajomymi i czas z rodziną. Nauka i tak jest, bo są kartkówki, sprawdziany, odpytywanie z poprzedniej lekcji, a nie sposób się uczyć nie powtarzając materiału. Na przykład nauka na matematykę i tak polega na liczeniu zadań. Tyle że nie ma przymusu. Można sobie ten czas na naukę rozplanować, skoordynować z innymi planami.
Angelika z Częstochowy o swoich doświadczeniach mówi: - Zwiększona liczba kartkówek mobilizuje do systematycznego uczenia się i nie da się tego spisać albo zrobić ze sztuczną inteligencją czy portalem z rozwiązanymi zadaniami.
Jej córka miała zyskać czas na zajęcia taneczne, czytanie dla przyjemności i wyszukiwanie ciekawostek o gadach, którymi się pasjonuje. Szczęściary?
Najwyraźniej. I nie wszyscy mogą to o sobie powiedzieć.
Natalia z Ostrowa Wielkopolskiego ma syna w czwartej klasie i brak zadań uważa za ogromny błąd. - Brak systematyczności w nauce, brak ochoty na naukę czy robienie dodatkowych zadań. Bo przecież nie trzeba, bo i tak nauczyciel nie może ocenić. Ogólnie nie widzę plusów.
Jadwiga z Gdyni jest mamą piątoklasisty: - Zawsze byłam przeciwniczką typowych zadań domowych. Projekty rozłożone w czasie tak, ale nie typowe zadanie. Niestety po tym roku bez zadań matematyka mojego syna kuleje. Ma supermatematyczkę, ale lekcje to za mało. A w domu jest bunt przy jakiejkolwiek próbie robienia zadań z nami.
Jadwidze zdarza się - jak wielu innym rodzicom - usłyszeć: "nie mamy zadań domowych, to nasze prawo, nie będę nic z wami robił". Ale się nie poddaje.
- Uczymy się z nim do kartkówek i sprawdzianów, ale to jednak za mało, żeby nadążyć z programem - ocenia kobieta. I dodaje: - Z angielskiego jest na dobrym poziomie, ale to tylko dlatego, że ma dwa razy w tygodniu prywatne zajęcia, na które zawsze jest coś zadane i musi uczyć się codziennie.
Ten wątek często pojawia się w rozmowach z nauczycielami: dzieci chodzą na korepetycje i dodatkowe zajęcia, a tam na nawał zadań do domu nikt nie narzeka. I ludzie jeszcze za to płacą.
Podobnie rzecz ma się ze szkołami prywatnymi, bo ich ministerialny zakaz nie obowiązuje. To, co teoretycznie miało służyć wyrównywaniu szans, w wielu miejscach może w rzeczywistości pogłębiać przepaść między dziećmi.
Zasady są po to, by je naginać?
Część nauczycieli zaczęła delikatnie "naginać zasady". I nie chodzi już tylko o kreatywne nazewnictwo zadań.
Emilia z Krakowa ma dzieci w czwartej i piątej klasie. Jest zadowolona ze zmiany, ale - jak podkreśla - "pilnuje dzieci z nauką". W ich szkole nie można za brak zadania dostać jedynki, ale na niektórych przedmiotach dzieci, które zrobią zadanie, są dodatkowo nagradzane dobrymi stopniami. - Wiem, że to niby niezgodne z zasadami, ale według mnie właśnie tak powinno być - komentuje Emilia. - Zadania są dla chętnych, a jak można za nie dostać dobrą ocenę, to jest motywacja. Najbardziej cieszymy się z tego, że już nie ma zajmujących dużo czasu prac plastycznych czy technicznych - dodaje.
Anna Gawrysiak-Knez z Poznania od paru lat zadawała już bardzo niewiele. Na przykład dokończyć ćwiczenie, które robili w klasie, napisać trzy zdania od siebie, jakaś praca twórcza dla chętnych, którzy lubią spokój pracy w domu. Teraz widzi jeden minus: - Nie możemy oceną nagrodzić czyjejś pracy zrobionej w domu i jak ktoś się napracował, to sprawia, że widać czasem to rozczarowanie.
To jest właśnie ta zasada, którą "nagięli" w szkole dzieci Emilii. I próbują w innych miejscach.
Częstą praktyką jest to, że o zadania proszą sami rodzice.
Berenika z Warszawy, mama 8- i 10-latka. - Pomysł był fajny, ale zbyt radykalny. Prace domowe powinny być, ale o wiele mniejsze, niż dotychczas były. Nie powinny być zadawane na weekend i już - ocenia kobieta. I przyznaje: - W obu klasach poprosiliśmy nauczycielki o zadawanie prac, bo dzieci nie utrwalały materiału w domu.
Sylwia z Kłodzka: - Niestety każda skrajność jest zła. Kiedy moje dzieci miały zadania domowe z kilku przedmiotów dziennie, byłam absolutną fanką rezygnacji z zadań domowych. Teraz widzę, jaki to był błąd - komentuje. - Dzieci nie są w stanie zapamiętać wszystkiego z lekcji i bardzo dużo materiału wylatuje im z głowy. Zadania pozwalały na utrwalenie wiedzy. Teraz oczywiście próbuję to z synem utrwalać, ale działam po omacku, nie wiedząc, na czym się skupić. A wiele dzieci nie chce nic robić w domu, bo mówią, że jest zakaz zadań domowych i koniec.
Tymczasem zmiany wprowadzone przez ministrę Barbarę Nowacką nie oznaczały - w teorii - zniesienia obowiązku uczenia się w domu. Najmłodsze dzieci nadal w domach mają trenować czytanie, wszyscy czytać lektury, uczyć się słówek z języka obcego. Ograniczone miały być jedynie zadania "pisemne" i "praktyczno-techniczne".
W MEN podkreślają: "Miejscem, w którym uczniowie, zwłaszcza młodsi, powinni zdobywać wiedzę i umiejętności, jest przede wszystkim szkoła". Wychodzi to różnie.
A tego to nikt nie liczył
Statystycznie wiedzieliśmy, że dzieci są zmęczone nauką. Ale tak po prawdzie o praktykach konkretnych szkół w kwestii zadań domowych wiedzieliśmy przed reformą Barbary Nowackiej niewiele. Świadczy o tym m.in. wymiana korespondencji między resortem edukacji a posłem PiS Januszem Cieszyńskim (to były wiceminister zdrowia i były minister cyfryzacji).
29 marca 2024 roku - tuż przed wejściem w życie zmian - na koncie Platformy Obywatelskiej w serwisie X (dawniej Twitter) opublikowano nagranie wideo z wiceministrą Katarzyną Lubnauer, która przekonywała: "Nieobowiązkowe prace domowe to jest stworzenie motywacji wewnętrznej ucznia do tego, że warto się uczyć i trenować".
W jej wypowiedzi padło stwierdzenie, że nieobowiązkowe prace domowe funkcjonują już dziś "w bardzo wielu szkołach". I tego zwrotu złapał się Cieszyński, który od razu skierował interpelację do MEN. A w niej pytania:
- W jakim odsetku szkół istniał 29 marca 2024 roku, wedle danych będących w dyspozycji MEN, system nieobowiązkowych prac domowych?
- Jakie jest źródło danych dotyczących tego, w jakim odsetku szkół funkcjonował, przed zmianami wprowadzonymi przez MEN, system nieobowiązkowych prac domowych?
Kilka tygodni później dostał odpowiedź od Lubnauer, o tym, że… takich źródeł nie ma. Tylko ładniej napisane: "szkoły mogą autonomicznie określać szczegółowe warunki i sposób oceniania wewnątrzszkolnego, w tym również zasady dotyczące zadawania bądź niezadawania prac domowych. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie gromadziło i nie gromadzi informacji na temat rozwiązań przyjętych w poszczególnych szkołach w tym zakresie" (podkreślenie redakcji).
A Janusz Cieszyński już wcześniej wytykał MEN pewną nonszalancję, jeśli chodzi o podejście do tematu prac domowych. Jeszcze w styczniu 2024 roku pytał szefowe resortu, jak odniosą się do opinii pedagożki dr Igi Kazimierczyk, która mówiła: "Wprowadzenie jakichkolwiek zmian przed końcem roku szkolnego to jest jazda na lodzie bez trzymanki i bez żadnych umiejętności oraz barier".
Okazało się, że w MEN zmiana zasad w trakcie gry nie jest problemem. Wiceministra Lubnauer odpowiadała: "Odnośnie do kwestii zmiany sposobu pracy szkoły dokonywanej w trakcie roku szkolnego uprzejmie wyjaśniam, że nie jest to zmiana działająca na niekorzyść uczniów ani taka, która istotnie dokładałaby im dodatkowych obowiązków. Przeciwnie, ma ona na celu zmniejszenie ich niepotrzebnego obciążenia" (podkreślenie redakcji).
Ale już wtedy Lubnauer musiała też wiedzieć, że nie wszyscy się ucieszą. Bo w dalszej części odpowiedzi dodała: "Ewentualne konsekwencje proponowanej zmiany raczej dotkną nauczycieli, którzy powinni zmodyfikować metody pracy i sposoby sprawdzania wiadomości i umiejętności uczniów".
Bolesne zderzenie
I dotknęły. O czym nauczyciele i nauczycielki mogliby opowiadać długo.
Dr Alicja Baczyńska jest kulturoznawczynią i twórczynią projektu edukacyjnego "Na Polski". - Zobaczyłam smutną rzeczywistość, jak wielu rodziców nie rozumie, że uczenie się to proces, który w ogromnej mierze polega na powtarzaniu i utrwalaniu - komentuje edukatorka. - Nie ma magii, która sprawi, że nauczyciel w 45 minut włoży do głowy ucznia jakieś wiadomości, jeśli ten uczeń jest bierny i nie podejmuje wysiłku umysłowego, żeby je przyswoić. I że praca domowa jako taka nie jest dobra ani zła, bo jest tylko narzędziem, które ma ukierunkować i pomóc w tym procesie uczenia się.
Uważa też, że za mała jest świadomość o zróżnicowaniu dzieci. Jeden uczeń zapamięta po trzech powtórzeniach, a inny potrzebuje 13. - Ale dzieci w tym wieku nie mają jeszcze zazwyczaj samoświadomości, która pozwoli im obiektywnie ocenić, co powtarzać, i dobrać adekwatne metody tego powtarzania - ocenia nauczycielka. - I tu jest potrzebny nauczyciel lub rodzic, który dobierze odpowiednie ćwiczenia do potrzeb. Prace domowe w poprzednim kształcie miały mnóstwo wad, ale zupełna rezygnacja z pracy własnej ucznia to przepis na katastrofę.
Anglistka Natalia Krejpcio-Szyszko uczy w Szkole Podstawowej nr 5 im. Alfreda Wierusz-Kowalskiego w Suwałkach. Obecnie prowadzi lekcje w klasach czwartych, siódmych i ósmych.
- Kiedyś byłam za tym, żeby ograniczyć zadania domowe. Byłam akurat na macierzyńskim i nie planowałam już powrotu do szkoły. Dziś ubolewam, że prace domowe zlikwidowano - opowiada. - Wróciłam do pracy nauczycielskiej i każdego dnia widzę, jak obniża się poziom wiedzy uczniów i jak źle wpływa na proces kształcenia brak prac domowych, które dla ogromnej większości były jedyną motywacją, by otworzyć plecak, książkę, zeszyt, ale i swoją głowę, by powtórzyć materiał. Ci, którzy mają pasje, przynajmniej chodzą na jakieś zajęcia. Inni spędzają czas przed komputerem i gierkami - dodaje.
Natalia zadaje często prace dla chętnych, ale robią je głównie dobrzy uczniowie. Tych słabszych zmusić nie można. W jednej z jej klas rodzice złożyli podanie o zadawanie prac domowych - jedynie z zastrzeżeniem, by nie było za nie jedynek.
Natalia Nieciąg-Inglot, polonistka z Małopolski: - Brak zadań domowych obnażył smutną prawdę o tym, jak bardzo dzieci potrzebują motywacji zewnętrznej i pokazał jednocześnie bezradność rodziców. Cytuję: "Jak mam zmusić moje dziecko do nauki w domu, skoro zadania nie są na ocenę?".
To wyzwanie, zwłaszcza dla tych, którzy przez lata podkreślali wagę stopni. Natalia zadaje i nie wystawia ocen. Zadania omawia, tłumaczy, co poprawić. W jej klasie robi je około 20 proc. uczniów. Ona też mówi o korepetycjach: - Nie stawia się tam ocen do dziennika, nie ma ich na świadectwie. A zadane ćwiczenie robią wszyscy. Moim zdaniem problem nie dotyczy zadania domowego, ale niestety tego, że rodzice nie rozumieją procesu uczenia się i w związku z tym nie wspierają prawidłowo swoich dzieci.
W MEN twierdzą za to, że wspierają nauczycieli. Jak? Instytut Badań Edukacyjnych opracował informatory zawierające przykładowe rozwiązania i dobre praktyki przydatne w zadawaniu prac domowych zgodnie z wymogami rozporządzenia.
Wiemy, że nic nie wiemy (jeszcze)
MEN wprowadziło zmiany w zadaniach domowych w pośpiechu, ale nie wprowadziło ich monitoringu. W ostatnich miesiącach liczni posłowie PiS oraz Suwerennej Polski, m.in. Michał Woś, Sebastian Kaleta czy Krzysztof Szczucki (przez dwa tygodnie był ministrem edukacji), dopytywali w interpelacjach o los zadań i krytykowali sposób przeprowadzenia zmiany, m.in. tempo i niewystarczające ich zdaniem konsultacje. O ironio, bo wcześniej podobne praktyki ministra edukacji Przemysława Czarnka im nie przeszkadzały. Teraz w interpelacjach pytają m.in.: jakie badania zostały przeprowadzone w celu oceny wpływu zmian na proces nauczania? Albo: jakie są wnioski dotyczące motywacji uczniów do nauki oraz jakości przyswajania i utrwalania materiału? Chcieli też wiedzieć: czy istnieją badania porównujące zaangażowanie uczniów przed i po wprowadzeniu zakazu zadań domowych, a jeśli tak, jakie są ich kluczowe ustalenia?
Na żadne z tych pytań nie dostali odpowiedzi. Badań MEN nie prowadziło. A na pozostałe odpowiada ogólnikami.
Nie będzie też pewnie zaskoczeniem, że resort nie ma informacji na temat wzrostu liczby sprawdzianów i kartkówek. Tak, o to też pytają posłowie, więc - pewnie podobnie jak ja - rozmawiali z jakimiś siódmoklasistami lub ich rodzicami.
Pytań w interpelacjach jest więcej: "Czy Ministerstwo Edukacji Narodowej zamierza zrewidować lub zmodyfikować zakaz prac domowych w przypadku potwierdzenia jego negatywnych skutków?"; "Czy istnieją alternatywne propozycje lub programy, które mogą zrównoważyć potrzeby edukacyjne uczniów oraz uwzględnić głosy rodziców i nauczycieli?" czy wreszcie: "W jaki sposób ministerstwo zamierza zapewnić, że decyzje w zakresie edukacji będą podejmowane na podstawie rzetelnych i obiektywnych analiz, a nie populistycznych rozwiązań?".
I tak, na te pytania także MEN nie udzieliło konkretnej odpowiedzi.
Katarzyna Lubnauer przekazała jedynie: "Ponieważ ww. zmiany funkcjonują dość krótko w praktyce szkolnej Ministerstwo Edukacji Narodowej kieruje swoje działania przede wszystkim na wspieranie nauczycieli w organizacji procesu dydaktycznego z uwzględnieniem ww. zmiany. W tym celu Instytut Badań Edukacyjnych opracował informatory zawierające przykładowe rozwiązania i dobre praktyki przydatne w zadawaniu prac domowych zgodnie z wymogami rozporządzenia. W publikacjach zaprezentowane są także wnioski, jakie płyną z badań naukowych na temat prac domowych oraz omówione są różnorodne czynniki i strategie, wynikające z nich dla praktyki szkolnej".
To te same badania i te same informatory, którymi MEN chwaliło się dokładnie rok temu.
Ministra: chodzi o poczucie satysfakcji
Z minister Barbarą Nowacką o zadaniach domowych rozmawiamy w poniedziałek 31 marca.
- Nie żałuje pani, że tę zmianę wprowadzono w takim tempie? Można było dać nauczycielom więcej czasu na przestawienie się, przygotować rodziców. Może udałoby się uniknąć wielu napięć związanych z reformą? - pytam.
- Mieliśmy pewne zobowiązania. Zadania domowe należały do stu konkretów, które obiecaliśmy i były wielkie oczekiwania społeczne, że ta zmiana zostanie przeprowadzona szybko - twierdzi ministra. - Gdybyśmy tego nie zrobili rok temu, zaraz by się pojawiły pytania, dlaczego działamy tak wolno.
- Czyli nie żałuje pani, że to się odbyło w takim tempie?
- To się musiało wydarzyć w takim tempie - mówi Nowacka. - Gdybyśmy tego nie zrobili, to dziś w pierwszym rzędzie to politycy PiS z ministrem Czarnkiem na czele, krzyczeliby, że oszukujemy dzieci i żądaliby wycofania się z prac domowych. Ale nie polityka jest tu kluczowa. Ważna była diagnoza: wiedzieliśmy, że polscy uczniowie są przemęczeni. Gdy spotykam się z uczniami, to ci w szkołach ponadpodstawowych często pytają, kiedy u nich nie będzie prac domowych, ale tu akurat nie zamierzamy nic zmieniać.
Nowacka podkreśla, że głosy - uczniów, rodziców i nauczycieli - na temat zmian są zróżnicowane. - Niektórzy uczniowie z podstawówki mówią, że jest super. Inni mówią, że jest masa sprawdzianów i kartkówek - przyznaje ministra. - Przykra jest konstatacja, że prace domowe często służyły wyłącznie poprawieniu oceny. Można było dostać piątkę za całkowicie niesamodzielną pracę, na przykład przy użyciu sztucznej inteligencji, ale też złą ocenę mimo starań i włożonych wysiłków, bo nie było w domu nikogo, kto by takiej młodej osobie pomógł w pracy domowej. Ten mechanizm, że coś poza szkołą ma wpływ na oceny w szkole, był niesprawiedliwy - ocenia.
Ministra stoi na stanowisku, że za proces wychowywania dzieci odpowiadają przede wszystkim rodzice. I bez nich proces edukacyjno-wychowawczy kuleje. - Szkoła, owszem wyrównuje szanse, ale nie można wszystkiego zrzucić na szkołę.
- To może rodzicom przydałoby się jakieś przeszkolenie z zadań domowych, bo to oni teraz przychodzą i oczekują od nauczycieli ich przywrócenia? - przerywam.
- Ale zadania mogą być zadawane. Prace są po prostu nieoceniane i nieobowiązkowe - przypomina ministra. - I rzeczywiście z rodzicami też trzeba o tym rozmawiać.
Nowacka wspomina, że niedawno odwiedziła liceum w Zielonej Górze, które działa w oparciu o tzw. eksperyment pedagogiczny. Zadań nie ma tam już od ok. 30 lat. - Pytałam nauczycieli, jak z tym funkcjonują. I oni mówili, że nie wiedzieliby już, jak funkcjonować inaczej - opowiada. - I to nie jest tak, że uczniowie nie pracują w domu, robią to. W szkole są inne metody motywujące do nauki. I właśnie o takich metodach są poradniki, które opracował Instytut Badań Edukacyjnych.
Pytana o nadmiar kartkówek, ministra odpowiada: - W samym tym, że jest ich więcej, nie ma jakiegoś nieszczęścia. Pytanie tylko, w jaki sposób są one oceniane. Czy uczeń dostaje informację zwrotną o tym, czego się nauczył a czego nie, czy tylko kolejną dwóję. Wiem, że ta kwestia wymaga od nas w ministerstwie więcej pracy, musimy tu nauczycieli wesprzeć, żeby wiedzieli, jak inaczej mogą egzekwować nabywanie wiedzy.
MEN przez rok nie monitorowało efektów zmiany, ale szefowa resortu obiecuje to naprawić. Kiedy? - Chciałabym we wrześniu - informuje. - Chcemy sprawdzić, jak odbierają te zmiany nauczyciele, a jak rodzice. Chcemy też wiedzieć, czy wpłynęło to jakoś na dobrostan młodzieży. Dane, które mamy na ten temat, są wstrząsające. Poczucie satysfakcji jedno z najgorszych na świecie. I mamy nadzieję, że uwolnienie części czasu wolnego, przez brak obowiązkowych zadań domowych, ale i okrojenie podstaw programowych, przyniesie w tej kwestii efekty. Chcę, żeby te badania były rzetelne, oddalone od sporu politycznego - dodaje.
W jakim odsetku szkół istniał 29 marca 2024 roku, wedle danych będących w dyspozycji MEN, system nieobowiązkowych prac domowych?
Jakie jest źródło danych dotyczących tego, w jakim odsetku szkół funkcjonował, przed zmianami wprowadzonymi przez MEN, system nieobowiązkowych prac domowych?
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Adobe Stock