Fotograf zapamiętał urwaną rękę w skórzanej rękawiczce. Jeden z rannych - leżącego obok mężczyznę w futerku, któremu ucięło nogi. Motorniczej do końca życia śniła się ta katastrofa. 7 grudnia 1967 roku w Szczecinie przewrócił się tramwaj. Zginęło 15 osób, a 150 zostało rannych. Nigdy wcześniej i nigdy później nie wydarzył się tragiczniejszy wypadek na tramwajowych torach.
Tekst ukazał się pierwotnie 7 grudnia 2017 roku, przypominamy go w rocznicę katastrofy.
Był mglisty i mokry grudniowy poranek. Na przemian padały deszcz i śnieg. Krystyna Presseisen, jak co dzień, zameldowała się w zajezdni. 34-latka od roku była motorniczą w Szczecinie. W nocy nie mogła spać. Dręczyły ją koszmary. Śniło jej się, że tramwaje się poprzewracały. Opowiedziała o tym dyspozytorowi. Śmiał się. Wysłał ją do obsługi linii nr 6, najbardziej obciążonej w mieście. Najmniej popularnej wśród motorniczych z dłuższym stażem. "Szóstką" codziennie dojeżdżali pracownicy stoczni Warskiego i Gryfii oraz uczniowie Wyższej Szkoły Morskiej.
- Przydzielono mi wagon typu N z 1954 roku, numer boczny 241, to taki kanciasty z drewnianymi ławkami. I dwa wagony doczepne, te nazywane pulmanowskimi, jeszcze niemieckie z 1930 roku, z jednymi drzwiami na środku. Zgodnie z grafikiem moja służba miała trwać do godz. 14.11* - mówiła po latach.
Kobieta tego dnia poprosiła jeszcze mechanika, by spojrzał na tramwaj. Ten żadnych usterek nie dostrzegł.
Mechanik "wypuścił" tramwaj. Z zajezdni Presseisen wyruszyła o 4.37. Problemy zaczęły się podczas drugiego kursu. Tramwaj jechał z Bramy Portowej do Gocławia, gdy zsunął się łańcuch łączący dwa wagony. Pani Krystyna zatrzymała się, zamocowała go ponownie i ruszyła dalej.
Na przystanku tramwajowym na placu Żołnierza Polskiego wróciła pod wagony i poprosiła pasażerów, by przynajmniej część z nich przesiadła się do jadącej z tyłu "jedynki". Prośba była uzasadniona - pasażerowie, którzy nie mieścili się w przepełnionych wagonach, stali na stopniach, część z nich wisiała "na winogrona". Wówczas to była norma. Drzwi w tramwaju nie były zamykane, a te jeździły obwieszone ludźmi.
- Człowiek regularnie jeździł na tych stopniach, trzymał się jedną ręką tramwaju, a jedna noga wisiała. Tak potrafiło jechać nawet 15 osób na jednych schodach. Niektórzy, tak wisząc, drugą ręką przytrzymywali papierosa i palili po drodze - opowiada Włodzimierz Piątek, fotograf ze Szczecina.
Tego dnia jazda "na winogrona" była szczególnie niebezpieczna. Marznący deszcz powodował, że poręcze były śliskie i trudno było się ich trzymać. Można powiedzieć, że pasażerowie prosili się o wypadek. Na prośby motorniczej byli głusi. Ale w jej stronę poleciały wyzwiska.
Podjęła jeszcze jedną próbę. Podeszła do budki dyspozytora i przekazała mu, że obawia się dalszej jazdy tak przepełnionym tramwajem. Wiedziała, że przed kolejnym przystankiem czekał ją zjazd w dół z trzema zakrętami. Bała się, że ktoś wypadnie. Ale dyspozytor kazał jej wsiąść do kabiny i jechać. Tak zrobiła.
"Zaczął pędzić. Czuć było swąd spalenizny"
Była godz. 6.35 tramwaj ruszył z przystanku, minął kościół św. Piotra i Pawła i zaczął zjeżdżać w dół ulicą Wyszaka. Na tym odcinku hamulce w nastawniku odmówiły posłuszeństwa. Rozpędzony tramwaj nabierał szybkości.
- Zaczął strasznie pędzić. Czuć było swąd spalenizny** - relacjonowała Bożena Lipska, jedna z pasażerek.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam