Do wydania wyroku skazującego nie jest potrzebne ciało ofiary, bezpośredni świadkowie zdarzenia, ani przyznanie się sprawcy do winy. Wystarczą poszlaki. Jeśli ułożą się w logiczną i nierozerwalną całość, mogą być podstawą skazania. Poszlakowy charakter ma proces Tadeusza P., który przed Sądem Okręgowym w Krośnie odpowiada za zabójstwo milicjanta Krzysztofa Pyki i dziennikarza Marka Pomykały.
To bez wątpienia jeden z najciekawszych procesów ostatnich lat. Nie tylko ze względu na postać oskarżonego Tadeusza P. - wysoko postawionego funkcjonariusza milicji, a później policji, nie tylko ze względu na wagę ciążących na nim zarzutów. Niecodzienny jest poszlakowy charakter sprawy, ale i czas, jaki upłynął od wydarzeń, którymi w połowie lat 80. żyły Bieszczady.
21 listopada 1985 roku pijany Tadeusz P. spowodował - tak twierdzi prokuratura - śmiertelny wypadek. Winę wziął na siebie jego ojciec.
Trzy tygodnie później zaginął sierżant Krzysztof Pyka, a niespełna 12 lat później lokalny dziennikarz Marek Pomykała. Co łączy te trzy śmierci?
Zdaniem prokuratury zabił właśnie Tadeusz P., bo bał się, że wyjdą na jaw prawdziwe okoliczności wypadku, a ujawnić je starali się właśnie milicjant Pyka i wiele lat później reporter Pomykała. P. miał do stracenia wszystko - pracę, władzę, pozycję, pieniądze i wolność. Miał więc motyw, ale czy zabił?
W śledztwie nie przyznał się do postawionych mu zarzutów.
CZYTAJ WIĘCEJ: "MILCZAŁEM. WSZYSCY MILCZELIŚMY". BYŁY MILICJANT I TAJEMNICA TRZECH ŚMIERCI W BIESZCZADACH >>>
Nierozerwalny łańcuch poszlak
Proces, który rozpoczął się w czwartek, 17 października, przed Sądem Okręgowym w Krośnie, będzie skomplikowany, bo nie ma bezpośrednich świadków i dowodów. Nie znaleziono też ciała dziennikarza.
Krakowscy śledczy - aby sporządzić akt oskarżenia - wykonali tytaniczną pracę. Przez blisko dwa i pół roku gromadzili materiał dowodowy: przesłuchiwali blisko 160 świadków, zabezpieczyli ponad 330 dowodów, w tym kilkadziesiąt nośników danych, zasięgali eksperckich opinii, w tym m.in. biegłych z zakresu medycyny sądowej, genetyki, toksykologii, psychiatrii i psychologii, daktyloskopii, grafologii, informatyki, poligrafii oraz entomologii, czyli nauki o owadach. Wiele z tych czynności, mimo że w sprawie zabójstwa Pyki i Pomykały w latach 2014-2015 toczyło się przecież inne śledztwo, przeprowadzonych zostało po raz pierwszy.
Teraz zebrany materiał będzie musiał ocenić sąd.
I choć w polskich sądach zapadały wielokrotnie wyroki skazujące za zabójstwa poszlakowe, a kilkukrotnie także za takie, gdzie nie znaleziono ciała ofiary, każdy z takich procesów jest niezwykle trudny.
Marek Celej, sędzia w stanie spoczynku, który wielokrotnie orzekał w głośnych procesach poszlakowych, podkreśla, że taki proces wymaga ze strony sądu szczególnej staranności i precyzyjnej analizy zebranego materiału. Wyrok skazujący może zapaść tylko wtedy, kiedy poszlaki tworzą spójny, logiczny i nierozerwalny łańcuch. W przeciwnym razie, w myśl zasady in dubio pro reo, wszelkie wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego.
Tadeusz P. zasiadł na ławie oskarżonych blisko 39 lat po śmierci sierżanta Pyki i 27 lat po zaginięciu dziennikarza. - Kwestia tego, że dopiero po wielu latach dochodzi do przedstawienia komuś zarzutu nie ma absolutnie znaczenia procesowego - stwierdza sędzia Celej. Bo do czasu przedawnienia, w przypadku zabójstwa to 40 lat, organy ścigania i wymiar sprawiedliwości powinny zrobić wszystko, co możliwe, by ustalić, a potem osądzić sprawcę lub sprawców zbrodni.
Poszlaka, czyli dowód pośredni
W trakcie postępowania prokuratura podejmuje szereg tzw. czynności: zabezpiecza ciało (jeśli jest co zabezpieczyć), miejsce zdarzenia, dowody, przesłuchuje świadków, przeprowadza eksperymenty procesowe, analizuje zebrane ślady, często zasięga opinii ekspertów w danej dziedzinie. - Dopiero suma tych wszystkich czynności pozwala na podjęcie decyzji o przedstawieniu zarzutu osobie, która znajduje się w kręgu podejrzeń - podkreśla sędzia.
Kiedy prokurator postawił już podejrzanemu zarzut, a potem sporządził akt oskarżenia, musi ten zarzut obronić przed sądem.
- Cały szkopuł tkwi w tym, jakimi dowodami dysponuje oskarżenie. Bo są procesy samograje, kiedy mamy dowody bezpośrednie: świadek widział zbrodnię, oskarżony się przyznał i nie ma o co kruszyć kopii. Jeżeli jednak nie ma dowodów bezpośrednich, wówczas oskarżenie posiłkuje się dowodami pośrednimi, czyli poszlakami - wyjaśnia nasz rozmówca.
Poszlaka - to według słownika języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego "fakt niestanowiący bezpośredniego dowodu popełnienia przestępstwa przez określoną osobę, lecz rozpatrywany łącznie z innymi faktami i dowodami, pozwalający na wniosek pośredni co do przestępstwa oraz osoby sprawcy".
Z kolei proces poszlakowy to "proces oparty na poszlakach, domniemaniach, posądzeniach, okolicznościach przemawiających przeciwko oskarżonemu".
Dowody bezpośrednie to takie, które wprost wskazują sprawcę przestępstwa: zeznania naocznych świadków, nagrania audio lub wideo z miejsca przestępstwa, użyta w nim broń albo ślady biologiczne, czyli na przykład wyniki testów DNA wiążące sprawcę z ofiarą. Dowodem bezpośrednim są też wyjaśnienia oskarżonego - jego przyznanie się do winy lub nie.
Dowody pośrednie - czyli poszlaki, to dowody, które nie wskazują wskazują bezpośrednio na sprawcę przestępstwa, ale mogą sugerować jego związek ze zbrodnią. To też ślady biologiczne - krew, włosy, pot, nasienie - które mogą wskazywać na obecność danej osoby na miejscu przestępstwa, ale nie przesądzają, że to przestępstwo popełniła. Albo dowody cyfrowe - SMS-y, wiadomości e-mail, billingi połączeń telefonicznych, dane z mediów społecznościowych. Także zeznania świadków, którzy coś wiedzą o danej sprawie, ale nie widzieli przestępstwa na własne oczy.
Do dowodów pośrednich zaliczyć można także wszelkie ślady materialne - przedmioty - telefon, portfel, odzież, samochód, które mogą łączyć sprawcę z przestępstwem.
I wreszcie dowodami pośrednimi mogą być także okoliczności zbrodni i tak zwany modus operandi, czyli sposób działania charakterystyczny dla danego sprawcy oraz motyw, jakim kierował się sprawca: zazdrość, strach, chęć zemsty lub wzbogacenia się.
- Jeżeli nie mamy głównego dowodu, bezpośredniego, przemawiającego za tym, że możemy komuś postawić zarzut, to musimy dokonać właściwej interpretacji wszystkich zebranych w sprawie poszlak. A właściwa interpretacja jest domeną sądu i sąd musi wszystkie te dowody przeanalizować - wyjaśnia sędzia Celej.
Podkreśla, że każda poszlaka musi być wiarygodna i zostać udowodniona w sposób niebudzący żadnej wątpliwości. Poszlaki muszą się zazębiać, stanowić nierozerwalny łańcuch, który rozpatrywany jest we wzajemnym powiązaniu. Ocena całego łańcucha poszlak musi być jednoznaczna i prowadzić do wniosku, że doszło do popełnienia przestępstwa, a sprawcą jest osoba wskazana w akcie oskarżenia. - To jest kwintesencja procesu poszlakowego - stwierdza Marek Celej.
Jeśli poszlaki nie da się udowodnić, trzeba ją odrzucić. A jeśli łańcuch poszlak rwie się albo pozwala na przyjęcie innej wersji zdarzenia niż ta przedstawiona w akcie oskarżenia, wówczas - w myśl zasady in dubio pro reo - wszelkie wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego.
Skazani za zbrodnie bez ciał
Najsłynniejsze procesy poszlakowe to te, w których nie odnaleziono ciała. Po pierwsze dlatego, że bez ciała najtrudniej udowodnić zabójstwo. Po drugie, bo ze zwłok eksperci mogę wyczytać naprawdę wiele.
CZYTAJ TEŻ: PIERWSZE CIĘCIE WYKONUJE SIĘ Z TYŁU GŁOWY. CO OFIARA MOŻE POWIEDZIEĆ O SWOJEJ ŚMIERCI? >>>
Tak było w sprawie zabójstwa Anny G. z Czeladzi.
Anna zniknęła 7 lipca 2012 roku. Po kilku dniach jej mąż Marek, były policjant, zgłosił zaginięcie. Trzy lata później trafił do aresztu podejrzany o jej zamordowanie.
Zdaniem prokuratury, a potem i sądu, Marek G. zabił żonę, włożył jej zwłoki do walizki, wywiózł i zakopał. Po zbrodni nadał paczkę do Niemiec z jej włączonym telefonem. Gdy ktoś zaginie, policja sprawdza, gdzie loguje się jego telefon. Wysyłając paczkę, G. chciał zasugerować, że jego żona wyjechała za granicę. Ale przesyłka wróciła do Polski. Na telefonie nie było odcisków palców, ale taki ślad policja znalazła na kopercie. Należał do Marka G.
O skazaniu mężczyzny zdecydowały właśnie poszlaki świadczące przeciwko Markowi G. To on widział Annę ostatni. To on - zdaniem sądu, miał motyw, aby pozbyć się żony. G. miał romans z koleżanką z pracy. Anna podejrzewała, że mąż ją zdradza, ale on się wypierał. Bał się też, że jeśli dojdzie do rozwodu, będzie miał ograniczony kontakt z dzieckiem.
Anna kochała męża. Mieli małe dziecko, którego - krewni byli tego pewni - Anna nigdy by nie porzuciła. Nigdy nie oddalała się z domu na noc, o każdej nieobecności informowała przełożonych w pracy. Panicznie bała się burzy, nie opuszczała wtedy domu, a w wieczór, kiedy zaginęła, grzmiało. Nie miała też bliskich znajomych, do których mogłaby się udać ani pieniędzy na wyjazd i ułożenie sobie życia na nowo, co sugerował jej mąż.
Zdaniem sądu Marek G. zabił, bo chciał ułożyć sobie życie z nową partnerką. Skazał go za to na 25 lat więzienia.
Do dzisiaj nie znaleziono też ciała 31-letniej Edyty Wieczorek z Warszawy. Kobieta w 2005 roku poznała na portalu randkowym 30-letniego Arkadiusza B. Inteligentny mężczyzna, który podawał się za wnuka reżysera kultowych polskich komedii, szybko zawrócił jej w głowie. Mówił, że pragnie ułożyć sobie życie i szuka kobiety, z którą założy rodzinę. Edyta marzyła o ślubie, więc kiedy po zaledwie kilku tygodniach od pierwszego spotkania Arkadiusz oświadczył się jej i zaproponował wspólne mieszkanie zgodziła się bez wahania.
Mniej entuzjastycznie do ich relacji podchodziła mama Edyty i najbliższa przyjaciółka. Obie ostrzegały ją przed mężczyzną, o którym w zasadzie niewiele wie. Bo Arek nigdy nie zaprosił jej do swojego "apartamentu w Warszawie" (nie miał go), nie przedstawił mieszkających we Włoszech rodziców (mieszkali w Polsce), nie poznał rodziny Edyty ani jej przyjaciół. Nalegał, aby utrzymywać ich relację w tajemnicy. A Edyta się na to godziła i ignorowała ostrzeżenia.
Dlatego kiedy mężczyzna poprosił ją o pożyczkę na sfinalizowanie intratnego interesu, za które miał kupić dla nich wspólne mieszkanie, kobieta zapożyczyła się i zebrała kilkadziesiąt tysięcy złotych, o które poprosił.
Udany biznes mieli razem świętować w wynajętym mieszkaniu Arka. Zaprosił tam Edytę na romantyczną kolację. Kobieta po pracy pojechała pod wskazany adres i przepadła. Śledczy szybko wpadli na trop podejrzanego, ale ten - choć przyznał, że byli umówieni, powiedział, że kobieta nie dotarła na spotkanie. Przeszukali też wynajętą przez niego kawalerkę, ale nic nie znaleźli.
Ale właścicielka mieszkania kilka tygodni później zwróciła uwagę na zabrudzone fugi - a przecież całkiem niedawno robiła remont. Powiadomiła policję. Brunatnych śladów było więcej. Po ponownym, dokładnym przeszukaniu znaleziono je w odstojniku odpływu brodzika i zlewu kuchennego, na dywaniku łazienkowym. Biegły porównał je z próbkami DNA Edyty. Okazało się, że to jej krew.
W roku śledztwa prokuratura zgromadziła też inne poszlaki, w tym m.in. zeznania świadków, którym Arek opowiadał, jak można pozbyć się ciała. Relację kobiety, której miał powiedzieć, że ma nowe mieszkanie, ale "strasznie śmierdzi w nim trupem". I mieszkańców bloku, którzy zwrócili uwagę, że okna mieszkania wynajmowanego przez Arka, były przez długi czas pootwierane na oścież, choć przecież był chłodny listopad. Inną poszlaką był irracjonalnie wysoki rachunek za wodę.
Mimo że nie znaleziono ciała Edyty, a Arkadiusz B. nie przyznał się do zbrodni, sąd nie miał wątpliwości, że tylko on miał motyw, aby ją zabić. Tym motywem miały być pieniądze. Mężczyzna został skazany na dożywocie.
Skazany za cztery zabójstwa, ciał nie znaleziono
Precedensową w skali kraju była sprawa, w której składowi sędziowskiemu przewodniczył sędzia Marek Celej. Po raz pierwszy pierwszy w historii polskiej kryminalistyki skazano kogoś za zabójstwo czterech osób, mimo że do dzisiaj nie znaleziono ciała ani jednej z ofiar.
Mariusz B. w ciągu niespełna trzech lat zabił kolejno męża swojej kochanki i ich córkę, mężczyznę, który był tanecznym partnerem kochanki na lekcjach tanga oraz znajomego księdza.
Sprawa miała swój początek w połowie lat 90.
16-letni wówczas Mariusz B. poznał księdza Piotra Sz., który namówił go do wstąpienia do kościelnego chóru. Tam nastolatek poznał małżeństwo - Małgorzatę i Zbigniewa D., wkrótce się do nich wprowadził. Między małżeństwem a nastolatkiem powstał seksualny trójkąt.
Z czasem Mariusz B. zaczął żądać od Zbigniewa, aby rozwiódł się z Małgorzatą. Groził mu. W kwietniu 2006 roku zwabił Zbigniewa i jego córkę Olę na działkę w Pułtusku i udusił.
Niecały rok później, w marcu 2007 roku, bez śladu przepadł Henryk S., mężczyzna, z którym Małgorzata D. trenowała tango. Jego -zdaniem sądu - Mariusz B. też udusił. Powodem miała być zazdrość.
Czwartą ofiarą B. jest ksiądz Piotr Sz., który miał wykorzystywać nastoletniego Mariusza B. Według ustaleń sądu duchowny zginął w grudniu 2008 roku.
- To, że nie mamy ciała, absolutnie nie stanowi o tym, że nie można komukolwiek postawić zarzutu - podkreśla sędzia Celej. Choć zdecydowanie ułatwia to pracę śledczych. Mając ciało, biegły patomorfolog może stwierdzić przyczynę zgonu i przybliżoną godzinę śmierci, opisać powstałe obrażenia, mechanizm ich powstania oraz narzędzie, którym posłużył się sprawca.
- W moim procesie przyjęliśmy wersję, o której powiedział sam sprawca, że on te osoby udusił. Jeździł nawet na wizję lokalną i pokazywał, gdzie zakopał ciała. Teren został sprawdzony za pomocą specjalnych radarów, ale mimo że nie przyniosło to żadnego efektu i ciał nie odnaleziono, sprawca został skazany. Brak ciała nie wyklucza więc udowodnienia sprawcy popełnienia zarzucanego mu czynu - podkreśla sędzia Celej.
Mariusz B. na początku śledztwa przyznał się do zabójstwa, po czym odwołał swoje wyjaśnienia, tłumacząc, że zostały one wymuszone przemocą przez policjantów.
- Takie sytuacje się zdarzają. Być może przyznał się, bo ruszyło go sumienie, a potem doszedł do wniosku, że zrobił bez sensu, bo mu grozi dożywocie. Oskarżony w ogóle nie musi nic mówić, ma takie prawo. Może oświadczyć, że odmawia składania wszelkich wyjaśnień. To nie on ma się w sądzie bronić. To organy ścigania muszą zaprezentować dowody, które będą świadczyły o tym, że oskarżony popełnił zarzucony mu czyn - wyjaśnia sędzia Celej.
W sprawie Mariusza B. powołani zostali biegli, którzy mieli za zadanie określić jego stan emocjonalny na chwilę przyznania się do winy oraz biegli, którzy wypowiedzieli się na temat obrażeń fizycznych, jakich mężczyzna miał doznać podczas przesłuchania przez policjantów.
- Biegli medycy sądowi, w sposób niebudzący żadnej wątpliwości, wykluczyli kwestię użycia wobec niego niedozwolonych środków przymusu. Siły fizycznej, poza założeniem kajdanek, nie było - mówi Celej.
Sędzia przesłuchał też policjantów, którzy brali udział w czynnościach wobec Mariusza B.
- Powiedzieli, że mężczyzna był agresywny. Musieli go położyć na ziemię i skuć, on się szarpał i to wtedy powstały u niego drobne siniaki i zadrapania. Dysponując wyjaśnieniami policjantów i opinią biegłych, mogłem obalić słowa oskarżonego, że w momencie kiedy przyznał się do zabójstw, była stosowana wobec niego przemoc fizyczna i presja, która uniemożliwiła mu swobodne wypowiadanie się i że złożył zeznania pod przymusem. Udowodniłem, że kłamał - relacjonuje sędzia Marek Celej.
Wyjaśnienia oskarżonego, niezależnie od tego, czy przyznaje się do winy czy nie, są dowodem. Analizuje się je w powiązaniu z innymi zebranymi w śledztwie dowodami. W sprawie Mariusza B. były to m.in. zeznania pośrednich świadków i billingi rozmów telefonicznych, które wskazywały na to, że mężczyzna był na miejscu zbrodni.
Świadek pośredni to osoba, która nie widziała przestępstwa na własne oczy, ale zna jego przebieg np. z relacji sprawcy lub innych bezpośrednich świadków zdarzenia, zapisków, nagrania audio lub wideo albo rozmowy innych osób. To może być: żona, kochanka, rodzeństwo, syn lub córka, współpracownicy - ktokolwiek, kto ma wiedzę na temat popełnionego przestępstwa.
- Zeznania pośrednich świadków mają taką samą wartość dowodową, jak inne dowody - podkreśla sędzia Celej.
Opisali zbrodnie w książce, pamiętniku
Do skazania mogą przyczynić się także wiadomości SMS i e-mail, nagrania, notatki, zapiski, pamiętnik lub książka, w których sprawca zawarł przyznanie się do winy lub opis zbrodni.
Tak było m.in. w głośnym procesie Krystiana Bali, który został skazany na 25 lat więzienia za zabójstwo właściciela agencji reklamowej z Wrocławia, Dariusza J. Mężczyzna zaginął 13 listopada 2000 roku we Wrocławiu. 10 grudnia jego ciało wyłowiono z Odry. Był w samej bieliźnie, miał skrępowane sznurem stopy, dłonie i szyję w taki sposób, że każdy jego najmniejszy ruch zaciskał pętlę wokół szyi.
Trzy tygodnie później Krystian Bala pojawił się na imprezie sylwestrowej, na której bawiła się jego żona. Para była w separacji, ale Bala był bardzo zazdrosny o byłą partnerkę. Na imprezie rzucił się na mężczyznę, z którym się bawiła, miał mu grozić. Jednemu ze znajomych miał też wtedy pijany powiedzieć, że udusił kochanka swojej żony.
Śledztwo w sprawie śmierci Dariusza J. początkowo nie przyniosło rezultatów i zostało umorzone. Po pięciu latach policjanci wrócili do sprawy. Próbowali odnaleźć telefon komórkowy ofiary, w którym mogły znajdować się istotne dla sprawy informacje. Żona zamordowanego mężczyzny przekazała śledczym dowód zakupu tego telefonu. Widniał na nim numer IMEI - unikatowy ciąg 15 cyfr przypisany do każdego telefonu.
Po sprawdzeniu numeru IMEI okazało się, że telefon Dariusza J. cały czas jest w użyciu. Idąc tym tropem, śledczy dotarli do mężczyzny, który aparat - Nokię 3210, kupił na Allegro od internauty o nicku Chris B7. Konto - jak ustalili śledczy, należało do Krystiana Bali. Telefon wystawił na sprzedaż 17 listopada, czyli cztery dni po zaginięciu Dariusza J.
Śledczy zaczęli zbierać informacje o Bali. Tak natknęli się na wydaną przez niego w 2003 roku, czyli trzy lata po zaginięciu Dariusza J., powieść "Amok". Ustalili, że niektóre opisy w fabule pokrywają się z okolicznościami śmierci wrocławskiego biznesmena. Główny bohater Chris na szyi jednej ze swoich kochanek - Mary, zacisnął pętlę ze sznura, a powyżej lewej piersi wbił nóż, który później sprzedał na aukcji internetowej. I choć ostatecznie powieść nie stanowiła dowodu w sprawie, to dla śledczych była ważną wskazówką.
W toku śledztwa śledczy ustalili, że Bala kontaktował się telefonicznie z Dariuszem J. także w dzień jego zaginięcia pod pozorem zlecenia mu produkcji banerów. Dzwonił do jego firmy z karty magnetycznej z budki telefonicznej, która znajdowała się w sąsiedztwie jego biura. W mieszkaniu Bali znaleziono też długopis z logo firmy ofiary.
Krótko po zaginięciu biznesmena Bala opuścił Polskę. Z różnych zakątków świata, w których przebywał, śledził informacje na temat postępów w śledztwie dotyczącym zabójstwa Dariusza J.
W sądzie nie potrafił przedstawić alibi na dzień dzień zaginięcia J. i na kolejne dni. Świadkowie zeznali, że był zazdrosny o żonę.
Sąd po zweryfikowaniu poszlak uznał, że Bala miał motyw, aby zabić Dariusza J. - była nim chorobliwa zazdrość - i skazał go na 25 lat więzienia. O skazaniu przesądziły wskazane wyżej poszlaki: telefon komórkowy Dariusza J., który Bala sprzedał na internetowej aukcji, karta telefoniczna, z której korzystał, dzwoniąc do ofiary, brak alibi na dzień zaginięcia Dariusza J. oraz zeznania świadków.
Autor "Amoku" tylko raz, krótko po zatrzymaniu, przyznał się do zbrodni, po czym odwołał swoje zeznania. Do dziś utrzymuje, że jest niewinny.
W skazaniu Grzegorza L., który zdaniem sądu nieumyślnie doprowadził do śmierci swojego ojczyma w Lusówku, pomógł pamiętnik oskarżonego.
W 2015 roku z Jeziora Lusowskiego wyłowiono zwłoki wędkarza. Początkowo przyjęto wersję, że śmierć mężczyzny była nieszczęśliwym wypadkiem. Dopiero po kilku latach udało się szczegółowo wyjaśnić okoliczności tego zdarzenia, między innymi dzięki pamiętnikom Grzegorza L. Mężczyzna opisał w nich swoje życie i krzywdy, jakich miał doznać ze strony ojczyma. W zapiskach był też rozdział "Zemsta po latach", w którym L. miał opisać zabójstwo adopcyjnego ojca i to o taką zbrodnię L. został początkowo oskarżony. Zdaniem śledczych umyślnie zepchnął łowiącego ryby mężczyznę do wody.
Sąd zmienił jednak kwalifikację prawną czynu i uznał, że mężczyzna nieumyślnie doprowadził do śmierci ojczyma, bo - jak argumentował - z zapisków w pamiętniku nie wynika, żeby chciał go zabić. Grzegorz L. nieprawomocnym wyrokiem został skazany na 2,5 roku więzienia. Do sprawstwa nigdy się nie przyznał.
- Czy takim dowodem może być także wiadomość e-mail, w której sprawca przyznaje się do popełnienia przestępstwa? - pytam sędziego Celeja.
- Książki, pamiętnik, wszelkiego rodzaju zapiski czy wiadomość e-mail, o którą pani pyta, to dowody pośrednie, które nie udowadniają faktu głównego, czyli że osoba wskazana w akcie oskarżenia dopuściła się tego czynu, ale na bazie zawartych w nich elementów możemy odwzorowywać, czy rzeczywiście mogło dojść do takiego zdarzenia - odpowiada mój rozmówca.
- Jeśli ktoś napisze książkę, w której przyznaje się na przykład do zabójstwa, a potem ta osoba dostaje taki zarzut i się nie przyznaje, rodzi się pytanie, czy w takim wypadku on konfabulował, zmyślił książkę? Musimy szukać jeszcze innych dowodów, badać wszystkie wątki poboczne: Czy sprawca i ofiara się znali? Jakie mieli relacje? Czy sprawca miał motyw i możliwość, aby pozbawić ofiarę życia? To już jest początek do budowania pewnej struktury poszlak, które mogą uprawdopodobnić popełnienie zbrodni - dodaje.
Na korzyść sprawcy
Choć procesy poszlakowe są niezwykle trudne, w ostatnich dwóch dekadach kilkanaście z nich zakończyło się wyrokami skazującymi. Także te, w których nie znaleziono ciał ofiar. Zebrane przez organy ścigania poszlaki stanowiły łańcuch nie do rozerwania.
Pytam sędziego Celeja, czy miał kiedykolwiek wątpliwości, wydając w procesie poszlakowym wyrok skazujący.
- Absolutnie nie. Zawsze w momencie kiedy zdecydowałem się uznać kogoś za winnego, to byłem w odczuciu całego sędziowskiego sumienia i doświadczenia przekonany, że rzeczywiście ta osoba odpowiada za te zarzuty, które jej zostały postawione. Wielokrotnie uniewinniałem oskarżonego, aczkolwiek gdzieś tam z tyłu głowy paliło mi się czerwone światło, że to na pewno ta osoba popełniła przestępstwo, tylko ja nie dysponuję dowodem. W takich sprawach, kiedy nie można w sposób jednoznaczny udowodnić oskarżonemu winy, wszelkie wątpliwości rozstrzyga się na jego korzyść - odpowiada.
Do wydania wyroku skazującego nie jest więc potrzebne ciało ofiary, bezpośredni świadkowie zdarzenia ani przyznanie się sprawcy do winy. Jeśli poszlaki, np. zeznania pośrednich świadków, którym sprawca opowiedział o popełnionej zbrodni, zapiski lub nagrania, w których przyznał się do sprawstwa, motyw, jakim się kierował oraz sposobność popełnienia przez niego zbrodni ułożą się w logiczną całość, mogą być podstawą skazania.
Czy tak będzie w sprawie Tadeusza P. oskarżonego m.in. o dwa zabójstwa sprzed lat? Skład sędziowski zdecydował, że proces byłego funkcjonariusza, który ruszył w czwartek, 17 października, będzie toczył się za zamkniętymi drzwiami.
CZYTAJ TEŻ: MAGAZYN O ŚLADACH >>>
Na rozstrzygnięcie w tej sprawie trzeba będzie jeszcze poczekać.
Tadeuszowi P. grozi dożywocie.
Autorka/Autor: Martyna Sokołowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/Darek Delmanowicz