Z mapą wyrwaną z atlasu i jabłkami w plecaku. Tak ruszyli na podbój świata
Grupa czarnoskórych z wielkimi kolczykami w nosie i uszach trzymających dzidy siedzi wokół dwóch białych. Przed nimi tabliczka z napisem "Związek ludożerców pod wezwaniem Józefa Piłsudzkiego". - Jeden z nich to mój pradziadek, Leon Mroczkiewicz, a drugi to Tadeusz Perkitny - mówi Agata Mroczkiewicz. Tych dwóch młodych leśników "z nieznaczną ilością gotówki, lecz z dużą dozą zdrowia, wesołości i chęci do jakiejkolwiek pracy" w 1926 roku ruszyło w podróż dookoła świata.
Tekst pierwotnie ukazał się 30 maja 2020 roku. Został zaktualizowany.
Sto lat temu na zagraniczne wojaże decydowali się tylko najodważniejsi. A już prawdziwą odwagę trzeba było mieć, by ruszyć w świat niemal bez grosza przy duszy, jak Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz. Ze swojej podróży dookoła świata wrócili dokładnie 95 lat temu.
Work and travel lat 20.
Poznali się w 1912 roku, w drugiej klasie gimnazjum. Leon przyszedł do szkoły, a pruski belfer kazał mu zająć miejsce w ławce "obok tego głupka Perkitnego". Od tego momentu niemal wszystko robili razem: walczyli w powstaniu wielkopolskim, poszli na te same studia, wyruszali na wspólne wyprawy w Tatry, Bieszczady, Puszczę Białowieską, na Półwysep Helski. Różniło ich wiele: Tadeusz wolał powidła, Leon - kiszone ogórki. Jeden był wysoki i (jeszcze) szczupły, drugi niski i dość krępy. Połączyły zaś pasje i życiowa filozofia. Gdy z dyplomami wydziału rolno-leśnego opuścili Uniwersytet Poznański, Tadeusz Perkitny, poznaniak, miał 24 lata, a Leon Mroczkiewicz, pochodzący ze Swarzędza, był dwa lata starszy. Nie poszli w ślady kolegów. Nie kupili sobie krów, nie zamieszkali w lesie. Nie w głowie im było też pójście przed ołtarz i pchanie dziecięcych wózków. Szukali przygód i wyruszyli w świat.
CZYTAJ TEŻ: DUCH Z ZAŚWIATÓW PRZEMÓWIŁ. MAMY NAGRANIE >>>
W podróż dookoła globu ruszyli bez większych pieniędzy, ale zamierzali je po drodze zarabiać. Takie dzisiejsze work&travel, tylko w ciemno, bez klepania roboty i bukowania noclegów w internecie.
- Na tamte czasy był to bardzo szalony pomysł, wręcz niewykonalny, ale, jak widać, udało im się i to z jakim skutkiem! - mówi Agata Mroczkiewicz, dumna prawnuczka Leona.
- Oszczędności nie mieli, bo skąd. Dopiero zaczynali pracę - dopowiada jej ciotka Małgorzata Mroczkiewicz, wnuczka podróżnika.
Ruszyli z 65 dolarami w kieszeni (bo kolejne 50 ktoś podprowadził im z biurka), kilogramem jabłek, aparatem fotograficznym i dwoma bawolimi plecakami.
- To było na zasadzie: gdzie nas los poniesie, to będziemy - mówi Agata Mroczkiewicz.
- Wyrwali mapę z jakiegoś atlasu i to było wszystko - dopowiada Małgorzata.
Podróż Mroczkiewicza i Perkitnego dookoła świata
- W każdym kraju pracowali, najczęściej fizycznie, żeby zarobić pieniądze, które pozwoliły im na przeskok do kolejnego kraju. I w ten sposób, przez trzy i pół roku, zwiedzili cały świat - mówi doktor Wojciech Kokociński z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, przyjaciel Tadeusza.
Wyprawa zajęła im trzy i pół roku. Pokonali 88 tysięcy kilometrów - pociągami, autobusami i samochodami, statkami i na tratwie, na rumaku, słoniach i na własnych nogach. Na wszystko zarabiali, wycinając lasy, produkując zapałki, niańcząc dzieci czy sprzedając zdjęcia. Do Poznania wrócili 17 lutego 1930 roku.
Po 90 latach na podstawie ich pamiętników, podróżniczych dzienników, odręcznych notatek, artykułów, które wysyłali do "Kuriera Poznańskiego" i "Przekroju" oraz książek "Z setką złotych dookoła świata" i "Okrążmy świat raz jeszcze", odtworzyliśmy tę niezwykłą wyprawę.
Szwedzki raj
Wszystko zaczęło się w sobotę, 11 września 1926 roku. Dziś wyjeżdżamy! Jedziemy zdobywać świat! Wielu ludzi pytało nas, dokąd jedziemy... Sami niestety nie wiemy... Pierwsza tura prowadzi nas do Malmö, lecz co będzie dalej? Mało nas to obchodzi.
Punkt pierwszy - Szwecja.
Rozpoczynamy od Szwecji, bo Szwecja jest krajem, z którym łączą nas "zażyłe" stosunki. Na uniwersytecie bowiem mieliśmy kolegę zwanego Rudym Julkiem, od którego przez rodzoną ciotkę, przyjaciółkę tejże ciotki i dalszą krewną po babce tejże przyjaciółki łańcuch naszych znajomości wiedzie wprost do Malmö. Tam mianowicie pędzi ponoć żywot teściowa owej dalszej krewnej obok męża Szweda, o ile przypadkiem nie rozwiodła się z dziadem albo nie umarła. Nilson zwie się podobno owa czcigodna matrona i ostatni znak życia dała rodzinie przed laty dwudziestu. (…) Jeszcze podczas żegnania nas na dworcu poznańskim twierdził Rudy Julek, że Szwed klei meble albo kołyski dziecięce, a więc robi w drewnie i pasuje jak ulał do puszczenia w ruch naszej leśno-drewnianej kariery.
Nilson jednak dla nich pracy nie miał. A w ich paszportach widniał stempel "nie wolno zarobkować", co znacznie ograniczało możliwości znalezienia gdzieś zatrudnienia. Ale i tak po tygodniu je znaleźli, 1000 kilometrów dalej, w Fabryce Ścieru Drzewnego i Papieru w maleńkim Matfors. Pracowali na zmianę, jeden w warsztacie, drugi w laboratorium. I tak przez półtora miesiąca.
Robota była ciężka, kości bolały, lecz każda godzina wynosiła 77 örów i to człowieka trzymało. Sanacja nadwyrężonych finansów stała się hasłem dnia. Dobrowolne nadgodziny sypały się jak z rogu obfitości, wydatki kontrolowała specjalna komisja oszczędnościowa, którą wyłoniliśmy z siebie.
Stamtąd trafili do Hoegbrofors, koło Oestersund, do pracy, znalezionej im przez polski konsulat, w fabryce "zapałczanego króla". Zakłady Ivara Kreugera w 1931 roku miały w swoich rękach 80 procent światowej produkcji zapałek.
Na pracę w szwedzkiej fabryce Perkitny i Mroczkiewicz nie mieli prawa narzekać: Auto na stacji, pokój w willi dyrektora, kawa podawana codziennie rano do łóżka, wikt dyrektorski, praca kwalifikowana w lesie i przy pomiarach, radjo, doskonałe audycje z Warszawy i do tego wszystkiego trzy korony dziennie, oto kolekcja melodyjnych słów, która nie wymaga komentarzy!
Długo jednak tam miejsca nie zagrzali. 16 grudnia byli w Norwegii, by po kolejnych pięciu dniach płynąć już do Francji.
Nielegalnie w Holandii Święta Bożego Narodzenia spędzili na morzu, przy rumie. W "drugie święto" ich statek zatrzymał się nieopodal holenderskiego portu, pół kilometra od brzegu. Tam całą dobę czekali na załadunek węgla. Na ląd zejść nie mogli - nie mieli wiz.
Jakiś głos szatański podszeptywał nam ciągle: "A jakby tak zapomnieć na chwilę o przepisach wizowych, przedostać się na ląd, powałęsać się trochę incognito po porcie, zobaczyć Holendrów, Holenderki, krowy, ser, wiatraki, kakao i inne cuda holenderskie?".
Pokusie ulegli. Po kilku godzinach zatrzymali przepływającą motorówkę, którą dostali się na brzeg. Byli w Vlaardingen, 15 kilometrów od Rotterdamu.
Pierwszym szczegółem, który rzuca się w oczy, jest fenomenalna wprost czystość miasteczka. Domki holenderskie błyszczą zewnątrz tak, jak dobrze umyte piece kaflane, ulice przypominają szorowaną posadzkę, a w ogródkach Holendrzy, zdaje się, czeszą trawę grzebieniem i układają każdy kamyszek osobno. Architektonicznie miasteczko holenderskie jest nader ciekawe. Dominują w niem maleńkie, jednopiętrowe domki, pokryte niekiedy jednym, kilkaset metrów długim dachem. Niewiadomo, z jakich przyczyn każde mieszkanie ma specjalne wejście od ulicy. Niemniej dyskretne są wielkie, barwne okiennice, których nie brak w żadnym domu. Miasteczko poprzecinane jest typowemi kanałami, w których pełno widać kutrów rybackich i handlowych.
Stąd pociągiem dostali się do Rotterdamu. Do portu wrócili po zmroku.
Zdecydowaliśmy się chodzić od szkuty do szkuty i budzić bez litości ich mieszkańców w poszukiwaniu łodzi (…) Gdzieś w ciemnościach zastukała motorówka i na nasze żałosne okrzyki przybiła do brzegu. Gdy podbiegłem do niej, krew zastygła mi w żyłach, a nogi zadrżały jak przy najefektowniejszej figurze charlestona… była to łódź policyjna! "Jesteśmy zgubieni" pomyślałem (…) Łódź policyjna odwiozła wizytantów bez wizy za 30 centów na bezpieczny statek!
Żyli jak Robinson Cruzoe, niańczyli dzieci
Statek kolejnego dnia dopłynął do Francji, zawinął do portu w Rouen.
W mieście właściwie nic ciekawego nie ma, prócz niezliczonych spelunek marynarskich, miejsca stracenia Dziewicy orleańskiej i zdechłych szczurów. Długo więc tam nie zabawili - omnibusem ruszyli do Paryża, gdzie - jak pisali - czuli się zagubieni jak "poczciwa ciocia z Kościana" w wielkim mieście. I tylko ich zdziwienie budził fakt, że w Paryżu nie było jeszcze sygnalizacji świetlnych.
Kolejną pracę - jako drwale "na akord" pod Bordeaux - znów dostali za sprawą konsula. Zamieszkali w odkrytej przypadkiem starej chacie w środku lasu. Mebli dostarczyły sosny okoliczne i skrzynie, wyrzucone przez ocean, posłania krzaki żarnowca, wody pobliskie źródło.
W marcu 1927 roku przenieśli się do Nicei. Mroczkiewicz pracował tam jako pomywacz i ogrodnik w hotelu Polonia. Perkitny - jako służący "do wszystkiego" w willi Miminka.
On zamiata i szczypie trawkę tuż nad samem morzem, ja pomywam i froteruję w centrum miasta, jest to niezawodnie jego plus; ja za to walczę tylko z czworgiem dzieci i jednym kotem, a on z trzema starszemi matronami, a to jest straszne! Biedak wpadł jak śliwka w ciasto! Gdyby nie kakao na mleko, które oblepia w straszliwy sposób garnki i gdyby nie parkiet sosnowy, który stale ma siwe plamy, powiedziałbym, że Nicea jest piękna - pisał Perkitny.
"Jasny Brzeg" (w 1897 roku wydano nowelę Henryka Sienkiewicza "Na jasnym brzegu", w której noblista w krzywym zwierciadle opisuje życie towarzyskie na Lazurowym Wybrzeżu) miał jednak i ciemne strony. Perkitny zwracał uwagę na drożyznę, zblazowanych ludzi czy wszechobecne samochody zanieczyszczające powietrze.
Kto więc "dla zdrowia" jedzie na Riwierę, ten niech na wszelki wypadek włoży do walizki składaną podróżną trumnę, gdyż nawet tego rodzaju przedmioty "pierwszej potrzeby" są tutaj dwa razy droższe niż w kraju.
Narzekał też na Morze Śródziemne, które miało być czyste jak kryształ, a już podczas pierwszej kąpieli natknął się na zdechłego szczura i starą miotłę w wodzie. Na brzegu z kolei zalegały cuchnące wodorosty i połamane muszle. A plaża była kamienna, nie to co nad Bałtykiem! Leżysz na boku, uciska Cię w żebro, leżysz na wznak, kamień wchodzi Ci w łopatkę lub inne miejsce, wstaniesz - wykręcają Ci się pięty… niema to jednak jak nasza szeroka, jastarniańska plaża! Nicejczycy twierdzą, że kamienie te wyciągają reumatyzm. Cóż one jednak mają wyciągać tym, którzy reumatyzmu nie mają? Jaką ci nieszczęśliwcy otrzymają nagrodę za swoje niewinne cierpienia?
Mimo tych niedogodności zabawili w Nicei dwa miesiące.
Francję zapamiętali jednak jako "ponurą i przygnębiającą", gdzie na słowo "Polak" gospodarze zamykali drzwi, wypuszczali psy i liczyli kury.
Dzika Afryka
Gdy wreszcie uzbierali odpowiednią sumę, z poczuciem ulgi kupili bilet na okręt, którym przepłynęli Atlantyk, zatrzymując się po drodze w Lizbonie i Dakarze.
- Płynęli czwartą klasą, żadne luksusy to nie były. Byle do przodu - mówi Małgorzata Mroczkiewicz.
Pierwsze zetknięcie z Czarnym Lądem nie zrobiło na podróżnikach najlepszego wrażenia. Dakar jest, jak wiadomo, największym miastem Senegalu i należy do Francuzów - przypominał Perkitny. I zwracał uwagę na to, że wszystkie okazałe domy i wille należą do białych.
Szczególnie złe wrażenie zrobił na nim miejscowy targ. Na rozpalonej ziemi siedzą dziwacznie ubrane przekupki i szczerząc białe zęby, wykrzykują na przechodniów. Przed niemi nawpół zasypane w pyle tarzają się ryby suszone, pomidory, kokosy, trzcina do żucia i inne podejrzane specjały murzyńskie. (…) W upalnej hali, pełnej much i innego plugastwa wisi masami mięso nie pierwszej świeżości, a czarni rzeźnicy o twarzach zawodowych morderców masakrują je palcami i wydają z siebie dzikie okrzyki.
Jak pisał, takie widoki "potrafią zepsuć apetyt na kilka tygodni".
Wyścigi szczurów i obiad dla jaguarów
W Brazylii zameldowali się 13 czerwca 1927 roku. Dotarli do ówczesnej stolicy kraju, Rio de Janeiro - "po Swarzędzu i Poznaniu, najpiękniejszym mieście na świecie". Tam skorzystali z darmowego biletu, jaki tamtejszy rząd fundował imigrantom, i udali się do Kurytyby pełnej polskich osadników. Z "brazylijskiej Warszawy" trafili tam, "gdzie kończy się kolej, poczta i wszelka cywilizacja" - miejscowości Branco nad rzeką Rio Negre. Na trzy miesiące znaleźli zatrudnienie przy konserwacji torów kolei leśnej.
To była chyba najcięższa praca podczas całej ich podróży, gdzie "każdy grosz i każde ziarenko czarnej fasoli musieli zdobywać twardymi ciosami kilofa". Chata, którą zamieszkiwaliśmy, była drewniana, rozmiarami do psiej budy podobna, nie przeszkadzało to jednak bynajmniej, by mieszkało w niej aż pięciu lokatorów rodzaju ludzkiego, 6 dużych rodzin mrówek, dziewięć podzwrotnikowych pająków i kilkanaście szczurów dużego formatu (…) które jak pociągi pospieszne ujeżdżały po półkach, a niekiedy nawet urządzały biegi na "przełaj" po łóżkach i twarzach śpiących mieszkańców chaty leśnej.
W tej chacie Perkitny i Mroczkiewicz urządzili… atelier fotograficzne.
Ku maleńkiej chacie leśnej zaczęły ze wszech stron świata napływać pielgrzymki różnobarwnych ludów, domagając się natychmiastowego odbicia swych facjat na papier, byle fotografje były wielkie, wyraźne i broń Boże nie tak, jak w naturze brązowe lub czarne, lecz bielusieńkie, jak mleko lub marmur. Niespostrzegliśmy nawet, kiedy biedna chatka nasza zmieniła się w beczkę śledzi, muzeum etnograficzne lub coś w rodzaju menażerii.
Sława atelier raczej nie spodobała się ich szefowi, bo we wrześniu zostali wyrzuceni z pracy. Wtedy, wraz z zapoznanym Polakiem Wojciechem Bielą-Bielskim, postanowili ruszyć dalej, w pieszą, ponad 600-kilometrową wędrówkę przez dziewicze lasy, góry i stepy stanu Parana - w kierunku Argentyny. Gdy swoimi planami podzielili się z miejscowymi, ci zaczęli patrzeć na nich jak na wariatów i pukać się w czoło. Próbowali ich - na różne sposoby - odstraszyć od tego szalonego pomysłu: trądem, robactwem, grzechotnikami, które będą z nich miały śniadanie, jaguarami, dla których będą obiadem, i dzikimi świniami, które z ich resztek urządzą sobie galową kolację. Ale wszystko na nic. Decyzja była już podjęta. W pieszej wędrówce towarzyszył im rumak, który "groził nagłem zwaleniem z nóg", zakupiony w celu transportowania ich bagaży.
Ma - owszem, to przyznać trzeba - sierść uszkodzoną z lekka przez mole, brzuch wzdęty jak balon, a nogi tak krótkie i krzywe, że nie można niestety oprzeć się myśli, iż jego babka zdradziła dziadka… z jamnikiem. Z drugiej jednak strony - o czym także zamilczeć nie wolno - płynie w nim krew stepowego mustanga i mieszka wybitny intelekt (…) Nieprawdą jest, jakoby samym swym widokiem i samą swą wonią działał nęcąco na sępy i ściągał takowe ku sobie z całego stanu Parana. Sępy krążyły i krążą, temu nie można zaprzeczyć, ale tylko miejscowe i nie wyłącznie nad koniem, lecz także nade mną, Leonem i Wojtkiem.
Dzielny rumak nie dotarł do celu. Padł pewnej nocy, po przebyciu około 200 kilometrów. Został pochowany z honorami na stepie Parany. Przy miejscu, gdzie spoczął, podróżnicy stworzyli pomnik męczeństwa złożony z rzeczy, które musieli pozostawić, by ograniczyć ekwipunek. Na górce wylądowały między innymi spodnie robocze i dwie flanelowe koszule Tadeusza, ciepłe koszule Leona, garnitur Wojtka, ale też lampa elektryczna, słownik francuski czy lina.
O ile który z Czytelników kiedyś przypadkiem zajdzie w te strony i ujrzy wzdłuż drogi smętnie powiewające na gałęziach detale garderoby męskiej, to niechaj wie, że są one niczyją inną jak tylko moją prawną, a dobrowolnie porzuconą własnością i niechaj, zebrawszy, odniesie je na ulicę Kantaka nr. 5, gdzie albo ja, albo potomstwo moje odbierze je z wdzięcznością.
Przepych z bambusu
W październiku 1927 roku dotarli do miasta Foz do Iguaçu. Żeby przekroczyć rzekę Parana, postanowili wybudować łódź. W tym celu powołali do życia "stocznię bambus", w której wykonali tratwę długą na 10 metrów i szeroką na pięć.
Pokład spacerowy, kabina "Grand luxe", sześć wioseł sterowych, łóżka, stół, kuchnia, dwa maszty reprezentacyjne, leżak dla pasażerów I klasy, miejsce do stania dla pasażerów II klasy, chorągiew z przodu, chorągiew z tyłu, doborowe potrawy, barjera dla chorujących, widoki z lewego boku, widoki z prawego boku, koncert na bambusie - tak opisali budowany własnoręcznie "statek", który nazwali Przepych. Może nie tyle dla panującego na okręcie przepychu, ile dla "przepychania", które wobec obfitości raf i mielizn na rzece zapowiadało się być w przyszłości najważniejszą czynnością załogi.
Wodowanie zderzaków statku zakończyło się jednak katastrofą. Każda bela wrzucana do rzeki natychmiast tonęła. Nie było wyjścia - trzeba było przeprawić się do Argentyny na jednym z miejscowych stateczków. Zaczęło się liczenie pieniędzy. Raport Leona, ministra od braku finansów, był bezlitosny: 3 milrejsy (dawna jednostka monetarna brazylijska, 1 milrejs = 1000 rejsów - dopisek red.), 125 rejsów w banknotach, 250 rejsów w pomiętych znaczkach pocztowych, jeden stojący zegarek w "nieruchomościach", cztery guziki, dwa gwoździe - manicure i jedna agrafka w "klejnotach". Aby opłacić rejs, w pustym domku ponownie uruchomili studio fotograficzne. Tym razem fortunę zbili, sprzedając zdjęcia pobliskiego wodospadu Iguazu, wtedy jeszcze dziewiczego arcydzieła przyrody.
Do Argentyny dotarli już we dwójkę - Wojtek został w Foz do Iguaçu. Wysiedli w Posadas. W Argentynie ich wędrowne atelier fotograficzne furory nie zrobiło. Znaleźli więc pracę najpierw przy łupaniu drewnianych klepek u polskiego emigranta Czachurskiego, a potem przy rąbaniu drewna u Wawrzyna Atamaniuka.
W marcu 1928 roku ruszyli do Buenos Aires. Dla tych, którzy sądzą, że w Buenos Aires mieszkają półnadzy murzyni z pierścieniami w nosach, pragnę nadmienić zaraz na wstępie, iż stolica Argentyny posiada charakter czysto europejski i pod względem dobrodziejstw kulturalnych nieustępuje w niczem stolicom starego świata. Są tam policjanci wymachujący pałeczkami, jest głośna reklama radjogłośników. Są kawiarnie z jazzbandem, syreny aut i klaksony autobusów, po ulicach chodzą tacy sami jak u nas dżentelmeni z chusteczką jedwabną w kieszonce i laseczką, takie same świeżo malowane deski od prasowania, a la garçon drepczą po chodnikach i zostawiają za sobą gęstą smugę perfum, jest i parlament i agitacja wyborowa, pogotowie ratunkowe i zapach spalonej benzyny, słowem cała cywilizacja XX wieku w całej swej chlubnej okazałości.
Różne koleje losu
Pracę znaleźli w obozie ekspedycji mierniczej, gdzie przez pięć miesięcy, pod kierownictwem inżyniera Lodoli, wytyczali nową trasę kolejową u podnóża Kordylierów.
- Po tej trasie do dziś jeżdżą pociągi - podkreśla Agata Mroczkiewicz, prawnuczka Leona.
W sierpniu ruszyli w dalszą drogę - koleją górską Transandina, wydając na bilety majątek - po 50 dolarów. Wysiedli na najwyżej położonej stacji - Las Cueras (3200 m n.p.m.). Znaleźliśmy się w świecie pełnej zimy z śniegiem, lodem i mrozem 15 stopni - pisał Perkitny.
Po kilkudniowym zwiedzaniu dziewiczych pasm górskich ruszyli w dół, do Chile. W Valparaiso nad Pacyfikiem przeżyli trzęsienie ziemi, podczas którego łóżko, na którym spali, zawaliło się pod nimi. Nazajutrz donoszą gazety, że epicentrum trzęsienia ziemi znajdowało się gdzieś na dnie Pacyfiku i że wywołana nim fala rozbiła w porcie kilkanaście łodzi. To nie był jednak dla nich największy wstrząs. Tym był fakt, że - pomimo wizyt na niemal wszystkich statkach w porcie - nikt nie chciał zatrudnić ich jako palaczy na okręcie. Stanęli przed trudnym wyborem: nosić przez kolejne miesiące worki z saletrą czy zapożyczyć się u siostry Leona. Tym razem wygrało to drugie rozwiązanie.
Po kilku dniach byli już na pokładzie statku płynącego do Indochin Francuskich (dawna kolonia francuska, dziś Laos, Kambodża i Wietnam).
8 października 1928
O godz. 16:10 przejechaliśmy przez równik
13 października 1928
Nic nowego - spotkaliśmy duże stado delfinów skaczących dziesiątkami całemi ponad wodę - niektóre do 3 metrów
23 października zawinęli do Los Angeles. Po długiej tułaczce wśród wielu mniej lub więcej dziadowskich krajów Europy Zachodniej i Południowej Ameryki znalazłem się w raju kalifornijskiej Riwiery. (…) Zamiast zwykłej, czarnookiej, obdartej hołoty, nieodstępnego sztafażu do palm, kaktusów i blasku, ukazuje się pod modrem niebem Kalifornji nieprzebrana ilość aut, pełnych ludzi starannie ubranych, dobrze wygolonych, o oczach jasnych i twarzach pogodnych.
Perkitnego zachwycało wszystko: kolejki ślizgawkowe, olbrzymie ciastka na wystawach, bita śmietana, woda sodowa, gumy do żucia i "ogrom powszechnej, niepohamowanej radości". Kalifornja to kraj najwyżej stojący ze wszystkich, jakie zwiedziłem - podkreślał.
Pierwsi biali w dżungli
W połowie listopada byli już w Azji. Pierwszy port w Yokohamie nie dane było im zwiedzić. Japończycy nie wpuścili ich na ląd. Odbili to sobie w Kobe, gdzie sprytnie przemknęli przez kontrolę graniczną. Potem był Szanghaj, największe wówczas miasto świata, liczące dziewięć milionów mieszkańców (dziś liczy 23 miliony). Zapamiętali stamtąd biedę i tłumy. Miasto nazwali "potężnym, obrzydliwym mrowiskiem".
7 grudnia 1928 r. dotarli do Sajgonu i od razu rozpoczęli poszukiwanie pracy. Nie było to proste - białych zatrudniano tam jedynie na kierowniczych stanowiskach, a o te świeżo upieczonym absolwentom Uniwersytetu Poznańskiego nie było łatwo. Po dziesięciu dniach śniadanie pierwsze uległo skasowaniu, po dwóch następnych dobach ananas za 15 centów zastępować musiał obiad… po dwóch tygodniach także i w dziedzinie kolacji nastąpiły daleko idące redukcje. "Głód w Indjach" w całem tego słowa znaczeniu stanął przed nami widno. Lecz dorobiwszy dziurki w paskach, chodziliśmy dalej z willi do willi, z urzędu do urzędu, z biura do biura, zapuszczając się w coraz to głębsze i dalsze zakamarki indyjskiej stolicy.
Wreszcie pod koniec roku dostali pracę - w środku dżungli jako kierownicy wyprawy mierniczej. Jako pierwsi biali ludzie wytyczali granice i nanosili na mapę rzeki, bagna, moczary i wioski dzikich szczepów Mojów. Przez gąszcze przedzierali się służbowym fordem, rowerami, a nawet na słoniach.
Najcięższe jednak były dnie, kiedy zbyt odległy teren pracy zmuszał do kilkodniowych wypraw w głębie puszczy. Po całodziennej robocie czekał nas wówczas mało zachęcający nocleg pod gołem niebem w otwartej dżungli pośród sąsiedztwa tygrysów, panter, słoni dzikich, wężów, małp i innych współmieszkańców leśnego ostępu. Był w tem czar i urok niemały, leżeć tak wśród nocy czarnej bezpośrednio w gąszczu traw, nieograniczonym ni parkanem, ni zasiekiem najmniejszym, od tygrysich ścieżek, byłaby może i pewna lekkomyślność; na szczęście jednak Phan-Van-Rak, osobisty służący i kucharz w jednej osobie, przez całą noc nie mrużył oka i, modląc się bez przerwy, z karabinem w ręku dokładał do ognia, tak że nawet po każdem choćby najodleglejszem krzyknięciu tygrysa, olbrzymi płomień buchał ku niebu i oświetlał śpiących ochronnemi blaski. Tak mijały dni... tygodnie... miesiące.
Prace zakończyli we wrześniu 1929 roku. Wrócili do Sajgonu, skąd dotarli do Singapuru - portu, z którego statki odpływały we wszystkie strony świata. Marzyli o Australii, ale nie dane im było tam popłynąć. Ruszyli więc na Cejlon (dziś Sri Lanka), do Colombo. A stamtąd już do Afryki.
Potrójni rekordziści
19 października statek zawinął w Mombasie (Kenia), a następnie w Dar es Salaam (Tanzania). Tam podróżnicy przesiedli się do pociągu, którym dotarli do Kigoma nad jeziorem Tanganika.
Podczas kąpieli znaleźli tam łódź. Zawinęli nią do jednej z pięknych plaż i znów zdecydowali się na kąpiel, podczas której dostrzegli krokodyla. Jaka szkoda, że nie ma w pobliżu międzynarodowych arbitrów ze stoperem! Bo właśnie w tej chwili padają aż trzy nowe rekordy światowe: w pływaniu na 200 m stylem nerwowym!, w skakaniu na głaz sterczący w tej wodzie!, no i wioślarski w klasie: dwójki bez sternika, dla panów na dwa kilometry i jedną… szuflę!
Krokodyl za nimi nie ruszył. Dlaczego? To wykazał przeprowadzony przez nich po kilkudziesięciu minutach test w postaci rzucania coraz to większymi kamieniami w krokodyla. Żaden nie zrobił na nim wrażenia. I trudno się dziwić - od pewnego czasu był już martwy.
Znad jeziora Tanganika dotarli lądem do zachodniego brzegu Afryki, gdzie znów statkiem dotarli do Casablanki. Tam kupili forda T "Torpedo" z 1921 roku, którym dojechali aż do Poznania. Stary Ford sapie, trzeszczy i trzęsie się pod nami, ale koła przeważnie się kręcą, dym idzie i kilometr po kilometrze ubywa. Po wyjeździe z Casablanca przeganialiśmy brodatych Arabów na osłach lub brodaci Arabi na osłach przeganiali nas, potem cała parada pływała po wzburzonych falach Gibraltaru, grożąc poważnie spłukaniem z pokładu, by wreszcie szczęśliwie i jako tako cało wylądować na wybrzeżu Europy.
Wielki powrót
Podróżnikom wracającym do Poznania wyjechała naprzeciw kolumna samochodów Automobilklubu Wielkopolskiego.
Kurier Poznański:
Przy przejeździe przez miasto publiczność witała podróżników z nieopisanym entuzjazmem. Przed "Automobilklubem" cała ulica Kantaka zapchana była zwartym tłumem, w którym uwiązł "Ford" z marokańskiemi znakami, a podróżników wyniesiono prawie na ramionach z samochodu, wołając: "Niech żyją". Najmłodsi z młodych zapłonęli od razu gorącą miłością do małej małpki "Kitty", bardzo oswojonej, która na meblach "Automobilklubu" nie czuła się gorzej niż w swej rodzinnej dżungli.
Perkitny i Mroczkiewicz małpkę kupili 4 grudnia 1929 roku w Libreville. Jest to średniej wielkości małpiszonek o ciemnym owłosieniu i dużych, lekko wystraszonych oczach (…) jest po prostu wcieleniem łagodności i anielskiej dobroci. Nie stroi min obraźliwych, nie gryzie i nie próbuje uciekać. Bawi się chętnie i je z apetytem wszystko, co mu się daje.
- Trafiła do domu Tadeusza Perkitnego, ale nie znamy jej dalszych losów - mówi Małgorzata Mroczkiewicz.
Medale na piersi, globus na wykładzie
Z podróży dookoła świata przywieźli 500 zdjęć i 100 kilogramów zbiorów botanicznych.
- Była wojna, rodzina przechodziła różne koleje losu i niestety dużo tego się nie zachowało. Ale cieszymy się z tego, co jest - mówi Małgorzata Mroczkiewicz i pokazuje kluczyk od Forda T, afrykański grzebień, album ze zdjęciami i pamiętniki dziadka.
Przez lata na ścianie w ich domu wisiała skóra z węża, z którym Perkitny ma zdjęcie.
Leon po powrocie do Poznania założył rodzinę. - Doczekał się dwójki dzieci: mojego taty i cioci. Szukał pracy, potem wybuchła wojna, podróżował trochę po kraju. Część życia spędził w Sopocie. Pracował w Gdańsku, potem się przeniósł do Poznania.
Dwójkę dzieci wychował też Tadeusz. Po drugiej wojnie światowej obaj podróżnicy spotkali się na tej samej uczelni - Wyższej Szkole Rolniczej (dziś Uniwersytet Przyrodniczy), której zostali profesorami. - Dziadek zajął się hodowlą lasów, a profesor Perkitny technologią drewna - mówi Małgorzata Mroczkiewicz.
A czego to niby uczymy tę naszą kochaną młodzież? On uczy swoją, jak sadzić drzewa i je przez sto lat pielęgnować, ja uczę moją, jak to, co on zasadził i przez sto lat pielęgnował, w ciągu sekundy wyciąć, porąbać, posiekać i zmiażdżyć. Toteż nasze nauki zazębiają się cudownie i przeróżne medale tylko nam dzwonią na wypiętych piersiach.
Przez lata Tadeusz kierował Zakładem Tworzyw Drzewnych i Katedrą Mechanicznej Technologii Drewna. Był też dziekanem Wydziału Technologii Drewna Akademii Rolniczej w Poznaniu (dziś Uniwersytet Przyrodniczy).
- Perkitny osiągnął w szkolnictwie wyższym wszystkie maksymalne do osiągnięcia szczyty. Jest jedyną postacią z polskich technologów drewna, która jest nadal umieszczana we współczesnych podręcznikach dotyczących drzewnictwa, jako przedstawiciel sukcesu drzewnictwa. Otrzymał doktorat honoris causa dwóch uczelni, a największe jego osiągnięcie to, podejrzewam, fakt, że nadal o nim pamiętamy, o nim mówimy - mówi doktor Wojciech Kokociński, jego student i asystent.
Doceniono też jego talent literacki. - Proszę sobie wyobrazić, ostatnia pozycja, jaką napisał Perkitny, dwutomowa powieść "Okrążmy świat raz jeszcze", była tematem pracy magisterskiej napisanej przez panią Małgorzatę Pawełczak na UAM na Wydziale Filologii Polskiej - "Słownictwo i frazeologia w twórczości literackiej Perkitnego" - mówi z dumą o swoim mentorze doktor Kokociński.
W czasie drugiej wojny światowej, podczas pobytu w oflagu, napisał z kolei sztukę "Droga do źródeł", którą wystawiało potem kilka teatrów. Po wojnie nadal robił spektakle, tyle że na salach wykładowych. Jak podkreśla Kokociński, poziom i sposób prowadzenia wykładów był przez wszystkich podziwiany, podglądany i naśladowany.
Zmarł w 1986 roku.
Mroczkiewicz z kolei w latach 1952-1956 był dziekanem Wydziału Leśnego, a w latach 1959-1963 prorektorem ds. nauczania Wyższej Szkoły Rolniczej. I też doczekał się tytułu doktora honoris causa. Studentom zalazł za skórę, dzieląc Polskę na krainy i dzielnice przyrodniczo-leśne, które oni teraz muszą mieć w małym palcu.
Zmarł w 1971 roku.
Jego studenci wspominają z rozrzewnieniem, jak u kresu swojego życia przychodził podparty dwoma laskami na wykłady i kazał swojej asystentce przynosić globus, żeby mógł opowiadać im o swoich przygodach podczas podróży dookoła świata...
Śladami Leona i Tadeusza
O obu na Uniwersytecie Przyrodniczym przypominają pamiątkowe tablice.
Na Wydziale Leśnym, którym kierował Mroczkiewicz, studiowała prawnuczka Agata (w 2025 r. obroniła tytuła magistra-inżyniera - dop. red.). Z kolei studenci Wydziału Technologii Drewna mają wykłady w sali Perkitnego.
90 lat po powrocie podróżnicy zostali patronami koła turystycznego działającego przy IX Liceum Ogólnokształcącym w Poznaniu. - Urzekła nas historia ich podróży dookoła świata i to, w jaki sposób Tadeusz Perkitny ją opowiedział. To jest tak fantastyczna opowieść, że właściwie można powątpiewać, czy wydarzyła się naprawdę. Ta doza humoru, autoironii i przygód, które spotykały Leona Mroczkiewicza i Tadeusza Perkitnego, jest tak niebywała, że to jest coś, co przyciąga, urzeka - tłumaczył Piotr Ciesielski, nauczyciel geografii i opiekun koła.
Uroczystość uświetnił przyjazd dwóch zabytkowych samochodów, które stanęły pod szkołą, w tym forda T, tyle że nieco starszego, bo z 1917 roku i w wersji zabudowanej. - Ten, który kupili panowie, był z 1921 i był w wersji kabriolet. Ford A również uczestniczył w tamtym korowodzie. Ten egzemplarz jest z 1930 roku, więc właśnie z roku tego, kiedy podróżnicy powrócili do Poznania - wyjaśniał Grzegorz Frąckowiak z Komisji Pojazdów Zabytkowych Automobilklubu Wielkopolskiego.
Członkowie koła na razie nie mogą pochwalić się podróżą dookoła świata, ale mają na swoim koncie inne sukcesy: podróż dookoła Poznania, zdobycie Bieguna Południowego Poznania, najszybsze zdobycie Korony Poznania (pięć najwyższych punktów w mieście; najwyższy Góra Moraska ma 153,8 m n.p.m.!) oraz to, że w ekipie była pierwsza zdobywczyni tych szczytów.
Cytaty pochodzą z pamiętników, dzienników i notatek obu podróżników, a także z artykułów Tadeusza Perkitnego publikowanych w latach 1926-1930 w "Kurierze Poznańskim" i "Przekroju" nr 47/1979 oraz z książki Perkitnego "Okrążmy świat raz jeszcze".
Tekst nie powstałby bez pomocy Karoliny Tomczyk-Kozioł z Biblioteki Raczyńskich, rodziny Mroczkiewiczów, dr. Wojciecha Kokocińskiego, prof. Jarosława Szabana i Iwony Cieślik z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu oraz Piotra Ciesielskiego, nauczyciela geografii z IX LO w Poznaniu.
Źródło: tvn24.pl
Czytaj dalej po zalogowaniu

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam