|

Watykan a wojna w Ukrainie. "Gdy osiągnięto już dno, nagle usłyszeliśmy pukanie od spodu"

Papież
Papież
Źródło: Gettty Images

Gdy wydaje się, że już gorzej w watykańskiej i papieskiej polityce wobec Ukrainy być nie może, że osiągnięto już dno, nagle słyszymy pukanie od spodu. Takim pukaniem spod dna jest właśnie wywiad papieża Franciszka dla "Corriere della Sera" - pisze dla tvn24.pl publicysta Tomasz Terlikowski.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Tej wypowiedzi papieskiej nie da się obronić, ani na poziomie symbolicznym, ani politycznym, ani faktograficznym. Wypowiedzi Franciszka o "szczekającym pod granicami Rosji NATO", które sprowokowały Putina brzmią jak przejęte z putinowskiej propagandy, a do tego są zwyczajnie niezgodne z faktami, a kompletnie niezrozumienie aspiracji, pragnień i próśb Ukraińców zaskakuje u kogoś, kto z wciąż deklarowanej empatii uczynił swój znak rozpoznawczy.

Nie sposób też zrozumieć trzymania się wyłącznie jednego pomysłu spotkania z Putinem (który spotkać się nie chce) przy całkowitym odrzuceniu zaproszenia do Kijowa, a także pomijanie w dyplomacji watykańskiej innych stolic. Czytając ten wywiad wielu zadawało sobie pytanie, co stoi za tak skandalicznymi wypowiedziami? Czy papież jest rzeczywiście tak "odklejony" od rzeczywistości czy może - takie sugestie też się pojawiły - rosyjskie służby dysponują jakimiś hakami na Watykan?

Odpowiedź jest jednak prostsza.

To nie lęki i nawet nie uwikłania Stolicy Apostolskiej stoją za zaskakującą wielu kompletną niezdolnością do adekwatnej reakcji na wojnę w Ukrainie. Powodem jest błędna watykańska diagnoza geopolityczna, a także przedwczesna rezygnacja z kategorii, które pomagają zrozumieć i przeanalizować wojnę.

papież wywiad materiał faktów
Fakty TVN. Papież o "szczekającym pod granicą Rosji NATO"
Źródło: FAKTY TVN

Franciszek, który przyzwyczaił opinię publiczną do zaskakujących i mocnych działań symbolicznych, a także wypowiedzi, które budują zaufanie do niego i wiarygodność Stolicy Apostolskiej także w środowiskach niewiele mających wspólnego z Kościołem katolickim, tym razem zawodzi. Niezdolność do jasnego wskazania agresora, utrzymywanie za wszelką cenę relacji symbolicznych ze zwierzchnikiem Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, który otwarcie wspiera tę wojnę i buduje jej pseudoteologiczne uzasadnienia, a także działania symboliczne, które zamiast wspierać ofiary, wtórnie je traumatyzują - tak wygląda obecnie działanie papieża. Jeśli dodać do tego kompletną niemoc do adekwatnego działania dyplomacji watykańskiej, to rozczarowanie wielu stanie się całkowicie oczywiste. Język i działania papieża i Watykanu przypominają bowiem - zachowując wszelkie proporcje, a także świadomość kilku gestów naprawdę ważnych (choćby ucałowania ukraińskiej flagi na Placu św. Piotra) - postawę premiera Węgier Viktora Orbana, który po wygranych przez siebie wyborach udał się w pierwszą wizytę właśnie do Watykanu.

Nietrafione gesty, nieprzemyślane słowa

I tak było w zasadzie od początku wojny. Pierwsze cztery jej dni papież milczał (inaczej niż inni światowi przywódcy), a jego sekretarz stanu (druga osoba w Stolicy Apostolskiej)  kardynał Pietro Parolin powtarzał tezy propagandy putinowskiej, mówiąc o "operacji wojskowej", a nie o wojnie. Jedynym zaś działaniem papieża w tym czasie było odwiedzenie ambasady agresora. Intencje tej wizyty były - zakładam - szlachetne. Papież podkreślał, że chciał błagać Władimira Putina (który, co wiemy już od George’a Weigla, telefonów od Franciszka nie odbiera, więc ten udał się do ambasady, by stamtąd łączami dyplomatycznymi się z nim połączyć) o pokój. Tyle że i z perspektywy komunikacyjnej, i politycznej wizyta ta była porażką. Putin telefonu nie odebrał, a jedyne polityczne korzyści z tego działania odniosła Federacja Rosyjska, która w pierwszych dniach wojny prezentowała zdjęcia papieża z pracownikami swojej ambasady. Symbolicznie gest też był zupełnie nietrafiony, bowiem ogromna większość komentatorów zwracała uwagę na to, że papież udaje się do ambasady agresora, a nie ofiary.

I choć w najbliższych dniach papież zadzwonił też do prezydenta Ukrainy, a także do zwierzchnika Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, by wyrazić solidarność z narodem ukraińskim, a w Niedzielę Palmową wypowiedział się publicznie na temat wojny, to ani symbolicznie, ani politycznie niewiele to w jego działaniach się poprawiło.

Franciszek jak ognia unikał bowiem wskazania odpowiedzialnych za wojnę, opisywał ją jak katastrofę naturalną, bez wskazania na winnych, a - w rozmowie on line z patriarchą Cyrylem (to kolejna wizerunkowa katastrofa, z której korzyści odniosła tylko Rosja) opisując ofiary, wymienił "biedaków - rosyjskich żołnierzy", ale już nie wspomniał o żołnierzach ukraińskich.

Zwieńczeniem tych wizerunkowych i symbolicznych porażek była zaś próba symbolicznego wymuszania przez Watykan przebaczenia i pojednania w samym apogeum wojny, gdy Ukraińcy poznawali prawdę o masowo gwałconych i mordowanych dzieciach i kobietach, za pośrednictwem XIII stacji drogi krzyżowej, w której symbolem pojednania "bratnich narodów" (to kolejne słowo- klucz putinowskiej propagandy, które zaskakująco często używane jest przez Watykan) miały być wspólne rozważania przyjaciółek: Ukrainki i Rosjanki, a także niesienie przez nie krzyża razem. Miarą "sukcesu" tego pomysłu jest to, że ostro potępił go nie tylko ambasador Ukrainy w Watykanie, ale też zwierzchnik Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, biskupi rzymskokatoliccy, a odciął się od niego nawet nuncjusz apostolski (czyli papieski ambasador) w Ukrainie. Gorzej już być nie mogło.

Ale nawet to nie skłoniło Watykanu do zmiany planów. Rozważania wprawdzie wycofano, ale krzyż niosły razem Ukrainka i Rosjanka. Protesty na nic się nie zdały.

Gwoździem do trumny symbolicznych działań Franciszka było zaś odrzucenie ukraińskiego zaproszenia papieża na pielgrzymkę do Kijowa. Po kilku dniach zwodzenia Franciszek ostatecznie oznajmił, że do cierpiącego narodu nie pojedzie. Dlaczego? "Nie mogę zrobić czegoś, co wystawiłoby na ryzyko wyższe cele, jakimi są zakończenie wojny, rozejm albo przynajmniej korytarz humanitarny" - oznajmił papież. "Jak przysłużyłoby się to, gdyby papież pojechał do Kijowa, a wojna byłaby kontynuowana następnego dnia?" - dodał w wywiadzie dla argentyńskiego dziennika "La Nacion". Tłumacząc to na bardziej zrozumiały język: w Ukrainie nie oczekuje Franciszka żaden sukces, więc w sumie nie ma powodów, by się tam udawać. Wsparcie cierpiących, ojcowski gest wobec ludzi, którzy stracili wszystko, nie jest wystarczającym powodem, by pojawić się w Kijowie.

Mikołajewski: papież ucieka się do mało wiarygodnych i mało skutecznych instrumentów
Źródło: TVN24

Te słowa mówią w zasadzie wszystko o papieskiej postawie wobec wojny. I nie mogą tego zmienić ani obecne także piękne gesty, jak ucałowanie flagi Ukrainy, spotkania z uchodźcami czy uznanie zbrodni (bez wskazania zbrodniarzy).

Zadziwiająco słaba dyplomacja

Jeszcze gorzej, bo o ile w przypadku gestów papieskich można znaleźć takie, które są wsparciem dla Ukrainy, wygląda dyplomacja watykańska. Sekretarz stanu kardynał Pietro Parolin od samego początku opowiada rzeczy, od których włosy stają dęba na głowie. Najpierw przekonuje, że konflikt między Rosją a Ukrainą (jakiś czas zajęło mu nazwanie go wojną) można rozwiązać tylko zachowując zasadę win-win, a Rosji trzeba pozwolić wyjść z twarzą z tej wojny. Gdy kardynała pytano o ostrzelanie szpitala, ten uznał to za działanie nieodpowiednie, ale jednocześnie podkreślał, że nie będzie określał tego mianem "zbrodni". "Kiedy zaczyna się używać pewnych słów i wyrażeń, to one tylko zaogniają emocje i w sposób niemal naturalny, nierozważny, prowadzą do użycia całkiem innych środków, czyli śmiercionośnej broni, którą widzimy w akcji w tej chwili na Ukrainie" – podkreśla kard. Parolin. Innym razem uznał przekazywanie broni Ukrainie za rzecz "straszną", bo może doprowadzić do eskalacji, a posunął się nawet do tego, że "adekwatną odpowiedź" na działania Rosji, uznał za nieodpowiednią, bo ona także może "zaogniać sytuację". Za każdym razem dodawał wprawdzie, że Ukraina ma prawo się bronić, ale jednocześnie zastrzegał, że tak, by nie eskalować. Tyle że jak na razie eskaluje wyłącznie Rosja.

Swoje trzy grosze (czy by posłużyć się dowcipem, swoje pięć milionów rubli) dodał do tego sam papież, który potępił nie Putina (bo to nazwisko w ogóle nie pojawia się w wypowiedziach papieskich, ani nawet nie Rosję, bo to słowa jest zakazane), ale państwa NATO, które zdecydowały się zwiększyć budżety na obronność do dwóch procent PKB. - Pewne decyzje nie są neutralne. Przeznaczanie dużej części wydatków na broń oznacza odebranie ich innym, dalsze odbieranie temu, komu potrzeba niezbędnych rzeczy - ocenił papież. - To jest skandal - wydatki na zbrojenia - uzupełniał. -  Ileż wydaje się na broń. To straszne - mówił. "Rozumiem rządzących, którzy kupują broń, rozumiem ich. Nie usprawiedliwiam ich, ale rozumiem" – dodał kilkanaście dni później.

To potępienie państw NATO nie zbiegło się zaś w najmniejszym stopniu z potępieniem Putina czy Ławrowa, którzy nieustannie grożą światu zagładą jądrową czy popisują się najnowszą bronią. O tym papież milczy.

Zaskakuje też fakt, że w sytuacji takiego konfliktu dyplomaci papiescy, w tym kardynał Parolin, spotykają się (on-line) z Ławrowem, ale nic nie słyszymy o analogicznych spotkaniach z politykami amerykańskimi czy brytyjskimi, w tym z prezydentem Joe Bidenem (przypomnijmy katolikiem) czy Borisem Johnsonem, który swój kolejny ślub zawierał w katedrze katolickiej. Jak się zdaje, wielostronna dyplomacja nie powinna ograniczać się tylko do spotkań z agresorem, ale także z politykami i dyplomatami z państw, które w tym sporze nie tylko uczestniczą, ale też prowadzą aktywną politykę zagraniczną. Nic jednak z tego. O tych spotkaniach nie słychać. Być może dlatego, że watykańscy dyplomaci za bardzo zajęci byli przygotowywaniem kolejnego spotkania papieża z Cyrylem. Spotkania, które na szczęście przełożono.

Nietrafione diagnozy

Jakie są źródła takiej polityki Stolicy Apostolskiej i samego papieża? U jej podstaw leży nieadekwatna, nietrafiona diagnoza sytuacji międzynarodowej i ekumenicznej. Stolica Apostolska od dawna wspiera budowanie świata wielobiegunowego, w której wpływy Waszyngtonu są ograniczane przez Pekin czy Moskwę. "Szefowie państw mogliby ze sobą rozmawiać, konfrontować opinie i uzgadniać strategię" - podkreślał Franciszek w książce "Świat jutra". "Wzajemna pomoc między krajami ostatecznie przynosi korzyści wszystkim. Kraj, który rozwija się w oparciu o swoje podwaliny kulturowe jest skarbem dla całej ludzkości. Potrzebujemy budzić świadomość, że dziś albo wszyscy się ocalimy, albo nikt się nie ocali. Ubóstwo, degradacja, cierpienia jakiegoś obszaru ziemi są milczącą pożywką dla problemów, które w końcu dotkną całą planetę. Jeśli niepokoimy się wyginięciem niektórych gatunków, to powinniśmy zadręczać się myślą, że wszędzie są osoby i ludy, które nie rozwijają swojego potencjału i swego piękna z powodu ubóstwa lub innych ograniczeń strukturalnych. Ponieważ to doprowadza do zubożenia nas wszystkich” - uzupełniał tę wizję w encyklice "Fratelli tutti".

Te piękne słowa opierają się zaś na przekonaniu, że w istocie wszystkie państwa, w tym także Chiny czy Rosja, z jednej strony respektują pewne wspólne wartości, a z drugiej mają tendencję (szczególnie mocno odnosi to Franciszek do Stanów Zjednoczonych, które z jego latynoskiej perspektywy wcale nie zawsze są nośnikiem wartości, a niekiedy wręcz przeciwnie) do hipokryzji. Spokojna rozmowa, uzgadnianie strategii, ustępstwa są zatem drogą do budowania lepszego świata. Ta diagnoza jest niezwykle głęboka, ma jednak jedną, za to zasadniczą wadę. Owszem Stany Zjednoczone bywają w swojej polityce pełne hipokryzji, tej oceny nie da się jednak odnieść do Rosji, która atakując Ukrainę, wcale nie jest niewierna swoim zasadom, ale je realizuje. Wojna w Ukrainie jest prostą konsekwencją imperialnej moralności Rosji, a nie efektem niewierności jakimś zasadom. I właśnie dlatego trudno jest budować wielostronny świat z państwem, które zasady tego świata odrzuca. Na tym polega istotny błąd myślenia papieża, że on swoją politykę buduje na nieadekwatnym postrzeganiu Rosji (Chin także, ale to temat na osobny tekst).

Patriarcha moskiewski i całej Rusi Cyryl
Patriarcha moskiewski i całej Rusi Cyryl
Źródło: Getty Images

Opartym na błędnym rozpoznaniu rzeczywistości jest także kontynuowanie dialogu - za wszelką cenę - z Rosyjską Cerkwią Prawosławną. Watykan od dawna jest przekonany, że w Moskwie leży klucz do pojednania z prawosławiem, i do szybszej współpracy ekumenicznej. Przesunięcie większości wyznań protestanckich w kierunku większego liberalizmu obyczajowego jeszcze wzmocni to przekonanie. Tyle że obecna wojna pokazuje po pierwsze, że liderzy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej nie prezentują chrześcijaństwa, ale pewnego rodzaju udającą chrześcijaństwo ideologię polityczną, udrapowaną w szaty prawosławia, ale niemającą z nim wiele wspólnego. Dialog z nimi jedynie uwiarygodnia tę nędzną parodię chrześcijaństwa.

Ale to niejedyny powód, dla którego ten dialog nie ma sensu. Otóż wojna w Ukrainie przyspieszyła proces rozpadu potęgi prawosławnej Moskwy, od którego odpada Ukraińska Cerkiew Prawosławna patriarchatu moskiewskiego. Jeśli ten proces dojdzie do końca (a dojdzie), i jeśli - to trochę trudniejsze, ale jednak w dalszej perspektywie możliwe - dojdzie do pojednania dwóch rywalizujących ze sobą Cerkwi ukraińskich (tej zależnej do tej pory od Moskwy i tej zależnej od Konstantynopola), to wówczas, jeśli brać pod uwagę liczbę wiernych, parafii i kapłanów - Rosyjska Cerkiew Prawosławna stanie się dopiero trzecią siłą w świecie prawosławnych. Pierwszą będzie Cerkiew ukraińska, a drugą rumuńska, Moskwa będzie dopiero trzecia. To zaś oznacza z perspektywy prawosławnej, że głównym rozgrywającym obecnie nie jest Cyryl, ale zwierzchnik patriarchatu Konstantynopola (którego decyzje doprowadziły do znacznego osłabienia Moskwy) Bartłomiej. I to z nim, a także z patriarchą Rumunii trzeba się obecnie spotykać. Jeśli się tego nie dostrzega, to w istocie oznacza to, że nie widzi się rzeczywistości, a wciąż operuje się w świecie marzeń i propagandy rosyjskiej.

Zwierzchnik patriarchatu Konstantynopola Bartłomiej
Zwierzchnik patriarchatu Konstantynopola Bartłomiej
Źródło: Getty Images

Dramatyczne skutki

Ta ślepota na rzeczywistość będzie miała dla samego papieża, ale i dla wiarygodności Watykanu, a pośrednio Kościoła ogromne znaczenie. Z perspektywy tego pontyfikatu jego końcówka jest naznaczona potężnym błędem, który może przesłonić nawet zasługi Franciszka. Parafrazując Leszka Millera, można powiedzieć, że "papieży poznaje się po tym, jak kończą", a jeśli nic się nie zmieni, to może się okazać, że Franciszek zostanie zapamiętany jako "papież Putina". Czy to sprawiedliwa ocena? Nie, ale ludzka pamięć nie zawsze jest sprawiedliwa. Z perspektywy Watykanu takie, a nie inne postępowanie oznacza utratę wiarygodności, ale ona jest jedyną siłą, jaką Stolica Apostolska dysponuje w polityce międzynarodowej. Jej odbudowanie zajmie dziesięciolecia.

I wreszcie Kościół jako całość. W tej wojnie i Kościół w Ukrainie, i w Polsce, i w wielu innych miejscach zdaje swój potężny egzamin. Tysiące parafii organizuje pomoc, w wielu przyjęto uchodźców, a część z budynków parafialnych wręcz stała się centrami pomocy. Ukraińskie wspólnoty katolickie niosą nieustannie pomoc. To wszystko jest jednak przesłonięte dziwaczną polityką Watykanu. I można się obawiać, że to ona, a nie pomoc, nie mądre wypowiedzi arcybiskupa Stanisława Gądeckiego na temat tej wojny, i wreszcie nie zaangażowanie ukraińskich księży w pomoc i wsparcie, zostaną zapamiętane. Kościół może zapłacić naprawdę potężną cenę wizerunkową za to, co obecnie dzieje się w Watykanie.

Czytaj także: