Jak on czyta, przecież litery są do góry nogami - usłyszał rozmowę dwóch dziewczynek Wawrzyniec Nowak. Siedział na schodkach przy ołtarzu, nawet nie spostrzegł, że w nerwach źle ujął książeczkę do nabożeństwa. Zaklął w myślach. Przez jego nieuwagę cały plan mógł spalić na panewce. Gdy ksiądz Stanisław ruszył w stronę ambony, Nowak wyciągnął spod płaszcza rękę, w dłoni - browning. Chwilę później ciszę wśród dzieci w kościele przerwał huk wystrzału.
Była niedziela, 27 lutego 1938 roku. Wawrzyniec Nowak wstał rano i o godzinie ósmej zjadł śniadanie. - Był w wyjątkowo doskonałym humorze, śpiewał stale, opowiadał wesołe rzeczy - mówiła Sobczakowa, u której wynajmował pokój. - Wyszedł z domu po godzinie dziewiątej, powiedział, że idzie w sprawie pracy, którą miał otrzymać u jakiegoś gospodarza. Cieszył się na tę robotę, bo to dziś trudno o pracę i kawałek chleba - opowiadała reporterowi "Dziennika Poznańskiego".
I dodała, że w nocy do godziny trzeciej Nowak z jej mężem i kolegami grali w karty.
Ksiądz Stanisław Streich, proboszcz parafii św. Jana Bosko w Luboniu, w niedzielę wstał wcześniej niż zwykle. Wszystko po to, by już o godzinie 9.30 zasiąść w konfesjonale i wyspowiadać tych, którym nie udało się to w sobotę. On wtedy bowiem był u swojej matki w Bydgoszczy, a wikary się pochorował i nie wychodził z łóżka. Pół godziny później ks. Streich w zastępstwie miał poprowadzić mszę dziecięcą. Swoją ostatnią.
Cukierki z Lubonia
Miejscem zbrodni był Luboń, wówczas jeszcze nie miasto, a osada przylegająca bezpośrednio do Poznania. "Klinkrowa szosa przecina wpół 4000-ną podmiejską osadę fabryczną. Wysokie kominy, kolejowe bocznice, wille, i domy skromne jedno mieszkaniowe i jedno czy dwuizbowe chałupki poodgradzane od siebie płotami i nieregularnie pociętymi kawałami ziemi - oto Luboń" - opisywał "Dziennik Poznański".
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam