Gazety pisały o wagonach wbitych w siebie niczym dwa pudełka zapałek, pomieszanych ze sobą i spiętrzonych ku niebu. I o krzykach i jękach rannych "tworzących straszną symfonję". Wśród umierających krążył ksiądz, udzielając im ostatniego namaszczenia. I hrabia, który wraz z żoną starał się im jakoś pomóc...
Tekst pierwotnie ukazał się 5 października 2019 roku.
Nad Małopolską unosiła się gęsta mgła. Około godziny 8 pociąg jadący z Gdyni zatrzymał się przed stacją w Krzeszowicach. Niedługo po nim nadjechał skład z Wiednia. Maszynista nie spodziewał się stojącego pociągu. Nie był w stanie wyhamować. Wjechał w ostatnie wagony.
Zobaczyłem we mgle pociąg gdyński w odległości 250 m, dałem natychmiast hamulce i kontrparę, nic nie pomogło, gdybym mógł choć jeszcze 15 m ujechać, toby nie było katastrofy, ale pociąg się ślizgał, jak na mydle, bo szyny były wilgotne - opowiadał dziennikarzowi "Światowida" Jan Zieleżnik, maszynista ekspresu z Wiednia.
Ktoś w ekspresie jadącym z Austrii krzyknął "wysiadać!". Z jadącego pociągu wyskoczyło kilka osób. Po chwili nastąpiło uderzenie, trzask i zgrzyt łamanego żelaza i drewna.
2 października 1934 roku w Krzeszowicach doszło do jednej z największych katastrof kolejowych w historii Polski. Zginęło 11 osób, a kilkadziesiąt odniosło rany.
Przeżył cudem
Kazimierz Krasicki, attache wojskowy, jechał na ślub do Zakopanego. Wraz z nim w przedziale znajdowali się major Szwed i asesor kolejowy Tarzecki. Jechali pociągiem z Gdyni. Stali już dłuższy czas. Zniecierpliwiony Tarzecki wstał i wychylił się za okno, by zobaczyć, co jest przyczyną postoju. Wtedy dostrzegł zbliżający się pociąg, który jechał tym samym torem. Wybiegł z krzykiem na korytarz, ostrzegając innych. Za nim ruszył Krasicki. Obaj w ostatniej chwili wyskoczyli z wagonu. Szwed nie zdążył się zebrać.
Po zderzeniu wagon został całkowicie zmiażdżony. On znalazł się między poduszkami ławek - tej, na której siedział i znajdującej się naprzeciw. Przeżył cudem. Uderzenie było potężne. Silny wstrząs wyrzucił pasażerów obu pociągów z miejsc, niektórych zaś, zwłaszcza tych, co jechali z Gdyni, porwał w potworne kleszcze kalectwa lub śmierci. Ze zmiażdżonych wagonów rozległ się jęk - pisał 3 października 1934 r. dziennik "Siedem Groszy".
Lokomotywa wiedeńskiego ekspresu uderzyła w tył stojącego składu. Dwa ostatnie wagony wykonane ze stali wbiły się w trzeci, drewniany.
Kto nie widział dwóch wagonów wbitych w siebie niczem dwa pudełka zapałek, ten nie może sobie wprost wyobrazić tego potwornego obrazu. Żelazne konstrukcje, ciężkie masywne osie, części ważące setki kilogramów - wszystko to pogięte i pokruszone na miazgę. Drzwi i okna wagonów, ściany i ich obicia, toalety i urządzenie korytarzy - potłuczone na najdrobniejsze kawałki, pomieszane ze sobą jakby w zawrotnym jakimś pędzie i spiętrzone ku niebu - pisał "Nowy Dziennik".
Obudził go potężny huk
Doktor Mazurek spał w jednym z pobliskich domów. Obudził go potężny huk. Był to jakby wybuch naboju dynamitowego. Wszystkie domy zadrżały w posadach. Gdy wybiegłem przed dom, ujrzałem dwa wagony wbite w siebie - relacjonował potem "Dziennikowi Białostockiemu". Cofnął się do domu, zabrał torbę z najpotrzebniejszymi lekami i opatrunkami, po czym ruszył pomagać rannym.
Na miejscu zastał dramatyczny widok. Z jednego z wagonów zwisało bezwładne ciało mężczyzny. Odłamki szyby i połamane części wagonu przebiły go na wylot. Z rozbitej głowy zwisał mózg. Za chwilę, zanim zdążyłem się zorjentować, rozległ się przeraźliwy krzyk. Z przeciwnej strony wagonu nadbiegła kobieta. Dopadła do skrwawionego ciała i poczęła nieprzytomnie całować ręce. Była to żona zabitego. Z trudem udało mi się ją odprowadzić do mieszkania jednego z sąsiadów - opisywał lekarz.
Kobieta uniknęła śmierci, wyskakując z pociągu, podobnie jak Krasicki i Tarzecki.
"Krzyczy on strasznie..."
Wkrótce na miejsce dotarły służby ratownicze. Nie wszystkim ofiarom były jednak w stanie pomóc.
Jedne ze zwłok zwisały z okna zmiażdżonego wagonu, trzymane, jakby w kleszczach przez dwie wtłoczone w siebie ściany przedziału - donosił "Dziennik Białostocki".
Służby ratownicze nie były w stanie pomóc też kolejarzowi, którego znaleziono w stosie żelastwa, szkła i drewna.
"Dziennik Białostocki": Krzyczy on strasznie... Wydobywają się na zewnątrz wnętrzności... Nie, nie można tego opisać.
Inny ranny jęczał. Ale i jemu służby nie były w stanie ulżyć w cierpieniu. Jak tu pomóc, skoro leży on pod gruzami prawieże dwóch wagonów - pisał "Nowy Dziennik".
Do Mazurka wkrótce dołączyli kolejni lekarze. Ranni wyciągani byli ze szczątków wagonów i układani obok torowiska.
Na słomie leżą dziesiątki zakrwawionych osób. Uwijają się tu lekarze w białych płaszczach, niosąc doraźną pomoc. Sanitariusze i służba kolejowa wynoszą z wagonów bezwładne postacie, układając je na uboczu. Krzyki i jęki rannych tworzą straszną symfonję - pisał "Dziennik Białostocki".
Poszkodowanych przynosili między innymi robotnicy z pobliskiego tartaku hrabiego Artura Potockiego.
Dziennik "Siedem Groszy": Rzucili się z siekierami, by wyrąbać przejścia do wnętrza rozbitych wagonów i umożliwić lekarzom niesienie pomocy.
Przybył też sam hrabia, który wraz z żoną opatrywał rannych na miejscu katastrofy. A służbom oddał do dyspozycji swój pałac - trafili tam najciężej poszkodowani. Nad nimi pochylał się ksiądz Popielarczyk z parafii w Krzeszowicach, udzielając ostatniego namaszczenia.
Tłum zapłakanych ludzi
Po godzinie 10 na miejsce zdarzenia dojechał pociąg ratunkowy. To do niego przenoszono rannych i ciała zabitych.
"Nowy Dziennik": Z wagonu wychodzi sanitarjusz w skrwawionym płaszczu. Na ręce niesie dwoje niemowląt. W tem kłębowisku żelaza i walących się ścian dwa maleństwa ocalały wprost cudem. Rozespane oczka spoglądają jakby z podziwem na obecnych. Ktoś zajął się nimi do czasu, gdy odnajdą się ich rodzice. Za chwilę znowu dziecko. Kilka miesięcy liczące zaledwie. Niesie go na ręce jakiś kolejarz. Blada główka spoczywa nieruchomo na jego ramieniu, a poniżej zwisają bezwładnie dwoje nóżek. Z ust sączy się wąski strumyczek krwi. Lekarz ogląda dziecko, bada przez chwilę, poczem pada straszna djagnoza: "złamanie podstawy czaszki". Przenoszą je do pociągu ratunkowego.
Ranni byli zabierani do Krakowa, gdzie na dworcu stał tłum zapłakanych ludzi, którzy czekali na wieści o swoich bliskich. Wypatrywali krewnych wśród obandażowanych pasażerów wychylających się z okien. Gdy ich nie znaleźli, mogli jeszcze liczyć, że trafili do szpitala w Chrzanowie.
"Nagle nastąpił straszny wstrząs"
Po godzinie 10, gdy sprawdzono zmiażdżone wagony, rozpoczęto usuwanie zniszczonego składu.
Energicznie przystąpiono do rozłączenia nadzianych na siebie wagonów, podejrzewając, że w gmatwaninie żelaza i drzewa znajdować się mogą trupy. Jęków nie było stamtąd słychać. Na szczęście, po rozłączeniu wagonów, okazało się, że niema tam nikogo - informował dziennik "Siedem Groszy".
W katastrofie zginęło siedem osób. Kolejne cztery zmarły w szpitalu. Siedem osób, w tym 5-miesięczna dziewczynka, odniosło ciężkie rany. 41 osób było lżej rannych.
W szpitalach krakowskich rozgrywały się przejmujące sceny. Widzimy tam naprz. rodziców z maleńkiem dzieckiem, ciężko rannem w głowę. Rodzice jechali z niem do Krakowa. Kiedy pociąg stanął pod Krzeszowicami, matka siedziała z dzieckiem na ręku. Nagle nastąpił straszny wstrząs. Drzwi wagonu runęły wprost na dziecko, roztrzaskały mu głowę i upadły na bok, nie czyniąc już nikomu więcej szkody. Nieszczęśliwa matka sama odwiozła dziecko do szpitala, gdzie przez cały dzień i noc przesiedziała z niem na ręku, pragnąc łzami przywrócić je do przytomności. Ale to nie pomaga. Dziecko doznało załamania podstawy czaszki i stan jego jest beznadziejny. Dotychczas przytomności nie odzyskało - opisywał 5 października "Goniec Częstochowski".
Akcja ratunkowa trwała do godziny 14. Gęste ślady krwi wołają głośno z toru o nieszczęściu - opisywał krajobraz po wypadku "Dziennik Białostocki".
Szybko zatrzymano maszynistę
Śledczy rozpoczęli pracę jeszcze przed południem. Szybko zatrzymano maszynistę ekspresu z Wiednia, którego uznano za winnego katastrofy. Potem został jednak wypuszczony.
Ostatecznie zatrzymano dwie osoby: Antoniego Drabika, dróżnika z Woli Filipowskiej oraz Gabriela Niecia, dyżurnego ruchu w Krzeszowicach.
Ich proces ruszył 15 stycznia 1935 roku. Oprócz wspomnianej dwójki na ławie oskarżonych zasiedli zwrotniczy Bartłomiej Ziembiński z Krzeszowic i konduktor Antoni Kaczmarek z Poznania.
29 maja 1935 roku sąd wydał wyrok.
Ziembiński i Kaczmarek zostali uniewinnieni.
Drabika obarczono winą za wpuszczenie bez upoważnienia pociągu z Wiednia na tor, na którym znajdował się pociąg z Gdyni.
Dróżnik został skazany na półtora roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata.
Nieć, który miał z kolei zezwolić na to Drabikowi, nie sprawdzając wcześniej, czy tor jest wolny, został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
Jako okoliczność łagodzącą sąd uznał przemęczenie obu pracowników i wieloletnią, nienaganną służbę.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: NAC