|

W cieniu Ściany. "Miejscowi uważają, że jak zostanie wystrzelona rakieta, to poleci na większe miasta, a ominie nasze miejscowości"

Granica Polski z Obwodem Kaliningradzkim
Granica Polski z Obwodem Kaliningradzkim
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

O tym, że trwa wojna w Ukrainie, można przekonać się, mijając Elbląg krajową "siódemką". Trzeba zabawić się w grę na spostrzegawczość "Znajdź różnice". Przed wybuchem wojny stały tu billboardy pisane cyrylicą, ogłoszenia o aquaparkach i parkach dinozaurów, sklepach meblowych i promocjach na telewizory. Dziś nie ma po nich śladu. Podobnie jak po kantorach wymiany walut i samochodach z rosyjskimi rejestracjami.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Stoją jednak przy granicy puste markety. Na przykład Biedronka przy samym przejściu granicznym. Wielki hangar, a na parkingu oprócz mojego tylko jeden samochód. - Co tu tak pusto? - pytam panią, która rozkłada towar na półce. - Sam pan sobie odpowie na to pytanie - mówi z szelmowskim uśmiechem. Być może dyrekcja zabrania jej rozmawiać z klientami o polityce międzynarodowej. - A zawsze tak było? - udaję głupiego. - No coś pan… Oczywiście, że nie zawsze.

Kilka dni wcześniej, wędrując palcem po mapie, wybrałem Górowo Iławeckie, leżące piętnaście kilometrów od granicy z obwodem kaliningradzkim. Niczym niewyróżniające się, niepozorne miasteczko. Tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Jednak również i w tym przypadku potwierdza się stara reporterska prawda, że nie ma miejsc "niewyróżniających się". Do Górowa Iławeckiego i okolicznych wsi przed laty przesiedlono kilkadziesiąt tysięcy Ukraińców. To miejsce, w którym od dekad już, w bezpośrednim sąsiedztwie rosyjskich iskanderów, kwitnie ukraińska kultura.

Kierownik w miasteczku. Chętnych na posadę brak

Do Górowa jedzie się z Gdańska dwie godziny. Za Elblągiem kończą się już wściekle żółte o tej porze roku, płaskie po horyzont żuławskie pola rzepaku. Zaczynają się wzgórza, kręte drogi, ceglane wiejskie domy, lipy w skrajni drogi i znaki ostrzegające przed krowami na jezdni. Zaczyna się Warmia.

Górowo Iławeckie jest najmniejszym miastem w Polsce. Chodzi o powierzchnię (ma zaledwie 3,3 kilometra kwadratowego), nie o liczbę ludności, choć również i ta zmniejsza się w wyjątkowo szybkim tempie. W 1995 roku miasteczko liczyło 4 845 mieszkańców, obecnie - 3 840. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba ludności zmniejszyła się tu o ponad siedemnaście procent.

Kiedy Edward Drymuch, kierownik referatu techniczno-inwestycyjnego w górowskim magistracie, doczekał wieku emerytalnego, miasto ogłosiło cztery z kolei konkursy na jego stanowisko. Nic z tego, znalezienie następcy pana Edka okazało się niewykonalne. Nie było chętnych z odpowiednimi kwalifikacjami. Co było robić? Dziś pan Edward mówi o sobie "pracujący emeryt".

Gdy wchodzę do pokoju, w którym urzęduje, akurat trwa jakaś narada techniczna. Budowlani siedzą wokół dużego stołu. Pytam o pana Drymucha, a ci zdziwieni:

- To pan Edka nie znasz?

Siedzi pod oknem z nosem w monitorze komputera. Szczupły, energiczny, uśmiecha się, wita serdecznie, teraz nie ma czasu, narada za naradą, umawiamy się za dwie godziny. Ale nie będzie to czas dla mnie stracony. Czeka już na mnie "Marysia", dyrektorka ukraińskiej szkoły.

Kolory pastelowe, choć skrajności są wszędzie

Maria Olga Sycz, dyrektorka Zespołu Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławeckim, przygląda mi się uważnie, z dystansem i - przynajmniej na początku - dającą się odczuć nieufnością.

Jej rodzice w czterdziestym siódmym zostali tu przywiezieni w ramach akcji "Wisła" z okolic Lubaczowa. Mieli dwie godziny na spakowanie, potem kilkutygodniowa podróż w bydlęcym wagonie, w końcu nowy dom i nowe życie w obcym miejscu. Uważa się za Ukrainkę, ale też za Warmiankę, więc i Polkę. Odnoszę wrażenie, że kolejność ma tu zasadnicze znaczenie. - Rodzice czuli żal i gorycz w stosunku do Polaków, którzy wypędzili ich z ojczyzny? - pytam ją. - Z pewnością, ale z tego, co opowiadali rodzice i dziadkowie, to pierwszym uczuciem na pewno był strach. Potem dopiero zastanawiali się, dlaczego i kto ich skrzywdził. Ale nam, dzieciom, przekazano, że mamy wybaczyć i żyć tu, gdzie nas wysiedlono, że tutaj mamy znaleźć swoją małą ojczyznę - odpowiada.

Pani dyrektor siedzi przy stole, a za nią na ścianie namalowana jest replika obrazu Ilji Riepina "Kozacy piszą list do sułtana". Przedstawia scenę (najprawdopodobniej domniemaną, bo sam list uznany został za mistyfikację), w której Kozacy z Siczy Zaporoskiej odpisują sułtanowi w kwieciście naszpikowanym wulgaryzmami tekście. Na wezwanie do złożenia broni odpowiadają tureckiemu władcy mniej więcej to samo, co ostatnio odpowiedzieli ukraińscy obrońcy Wyspy Węży Rosjanom, gdy ci ich wezwali do poddania się.

- Relacje między nami, Ukraińcami, i miejscowymi Polakami były różne, to się zmieniało. Na początku władzy zależało, żeby mieszkańców podzielić, ludzie ludzi mieli się bać. Łatwiej jest zarządzać lękami. Ale sąsiad z sąsiadem zaczęli się dogadywać. Pomalutku zaczęliśmy się poznawać, z czasem kontakty zaczęły przeradzać się w przyjaźnie, a potem zawierane były pierwsze mieszane małżeństwa. Wiem to wszystko z opowieści i z własnych doświadczeń. Nasze kultury z czasem zaczęły się przenikać i stworzyliśmy taką bardzo ciekawą, różnorodną społeczność. Mamy tu swoją małą ojczyznę, gdzie się wzajemnie rozumiemy i szanujemy, lubimy się odwiedzać na święta, organizujemy festiwale kultury ukraińskiej i wileńskiej, spotykamy się na tych imprezach… - opowiada Maria Olga Sycz. - Jednak są przecież wśród Polaków nastroje antyuchodźcze, antyukraińskie, czy szerzej - ksenofobiczne. Być może to tylko kwestia czasu, żeby się o tym przekonać - podaję w wątpliwość optymizm dyrektorki, próbuję pozostawić rysę na namalowanym pastelowymi farbami obrazku. - Uważam, że takie problemy zawsze mogą się pojawiać - odpowiada Maria Olga Sycz. - Po obu stronach, polskiej i ukraińskiej, były i są środowiska skrajne, które chcą ugrać coś na nastrojach antymniejszościowych, antyniemieckich czy antyukraińskich. Ci ludzie grają emocjami dla określonych celów politycznych. Ale wierzę w to, że większość okaże mądrość. Nawet jeśli ktoś będzie chciał skłócić Polaków i Ukraińców, nie uda mu się to. - Skąd takie przekonanie? - Wojna pokazała, że jesteśmy bardzo bliskimi narodami dla siebie, jeśli chodzi o język, kulturę czy religię. Tak było od dawna, to dla mnie nic nowego, ale teraz to po prostu wszyscy dostrzegamy.

Maria Olga Sycz, dyrektor Zespołu Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławeckim
Maria Olga Sycz, dyrektor Zespołu Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławeckim
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

Z punktu widzenia Górowa Iławeckiego wiele kwestii może wydawać się oczywiste. Niektóre tematy zostały tu już przepracowane w latach osiemdziesiątych. - W 1984 roku, po studiach, wróciliśmy z mężem do Górowa. Zaczęliśmy tworzyć tę szkołę - opowiada Maria Olga Sycz. Jej mąż Miron Sycz, o którym wspomina, był posłem na Sejm, obecnie pełni funkcję wicemarszałka województwa warmińsko-mazurskiego. - I wtedy też słyszeliśmy takie głosy, że chcemy tworzyć "jakieś centrum ukraińskie". To minęło, dopiero jak się okazało, że jesteśmy otwarci na środowisko polskie i że chcemy tylko dodać kolorytu tej miejscowości - uzupełnia.

Odrębna szkoła, z wykładowym językiem ukraińskim, powstała w 1990 roku. Dziś funkcjonuje tu podstawówka, liceum i internat. Do szkoły uczęszczają ukraińskie dzieci i młodzież z całej Polski. 24 lutego były wolne miejsca w internacie, zapełniły się młodzieżą uchodzącą przed wojną. W szkole powstało coś w rodzaju centrum, do którego kierowano uchodźców. Stąd rodziny trafiały do pustych mieszkań i domów w okolicy. Obecnie do szkoły uczęszcza ponad 150 uczniów pochodzących z Ukrainy, z czego ponad 70 to uchodźcy wojenni, którzy przybyli tu po 24 lutego.

Zespół Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławeckim
Zespół Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławeckim
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

Górowo jak Bucza

- Nie wszyscy Ukraińcy uciekający przed wojną chcą do nas przyjeżdżać, choć wiedzą, że dostaną tu dobrą opiekę, że będą wśród swoich. Nie chcą, bo boją się bliskości granicy z Rosją - przyznaje pani dyrektor. - A wy, mieszkańcy tych terenów, co o tym myślicie? Tuż za miedzą stoją rosyjskie czołgi. - Do wojny nie miało to większego znaczenia. Wiedzieliśmy, gdzie mieszkamy, przyzwyczailiśmy się. Były próby nawiązywania współpracy między naszymi samorządami i tymi z obwodu kaliningradzkiego, odbywały się spływy z miejscowości Sępopol, przez granicę płynęło się do Bagrationowska. Właściwie już aneksja Krymu spowodowała, że nastąpiło jakieś tąpnięcie. Zrozumieliśmy, że Rosjanie mają zupełnie inną mentalność. Nie mieli nic przeciwko aneksji Krymu i temu, że Rosja weszła na ziemię ługańską i doniecką, że rozpoczęła wojnę.  Wtedy zrozumieliśmy, że mamy tuż obok siebie… Może nie nieprzyjaciół, ale sąsiadów, na których trzeba… Trzeba ostrożniej z nimi współpracować. - Ta świadomość przekłada się jakoś na życie codzienne? - Staramy się żyć normalnie. Ale mamy tu ogromną ścianę w postaci granicy. I jest to dla naszego regionu ogromny problem. Każde województwo może współpracować ze swoim sąsiadem, a my tu mamy wiele kilometrów ściany. - Mieszkańcy Kijowa uciekali ze stolicy do Buczy, myśląc, że tam będzie bezpieczniej, choć bliżej granicy z Rosją. Nie chcieli wierzyć, że wjadą czołgi. Górowo Iławeckie dla Olsztyna jest jak taka Bucza dla Kijowa. - Tak, to bardzo podobna sytuacja. Miejscowi mówią, że czują się tu bezpiecznie i uważają, że jak zostanie wystrzelona rakieta, to poleci dalej, na większe miasta, a ominie nasze miejscowości. - Pani też tak uważa? - Przykład Buczy pokazuje, zresztą podobnie było w czasie drugiej wojny światowej, że jak idą Rosjanie, to nic po sobie nie pozostawiają… Wcale nie powinniśmy czuć się tak komfortowo i bezpiecznie. Nas też mógłby czekać bardzo tragiczny los. Chociaż może to lepiej, że ludzie tutaj nie są tego świadomi, bo przynajmniej w miarę spokojnie żyją. Ale ja osobiście boję się tego, że spotka nas tutaj to samo, co w Buczy. Jeśli się nad tym zastanawiamy, to chyba wszyscy tutaj odczuwamy niepokój. W wirze pracy i obowiązków nie myślimy o tym, ale gdy chwilę się zastanowić, to… Tak, jest lęk i obawa, i to staje się realne, że może… Nawet nie chcę o tym mówić, co mogłoby się stać.

Nie czas na Wołyń

Górowo Iławeckie mogłoby stanowić plener dla filmu o czasach PRL-u. Trzeba tylko przegnać wszystkie samochody z rynku i wymontować tablice świadczące o unijnym dofinansowaniu różnych inwestycji. Z tymi swoimi przybrudzonymi elewacjami poniemieckich kamienic, z sześcianem peerelowskiego modernizmu, wmontowanym w pierzeję przy rynku, może kojarzyć się z wyświechtanym powiedzonkiem "czas się tu zatrzymał". Z rynku, gdy spojrzeć między budynki, gdzieś za Sklepem Niskich Cen U Krysi, Kwiaciarnią Aneta, fryzjerem i ukraińską szkołą z internatem, można dostrzec pastwisko i zaorane pole.

Z folderu reklamowego wynika, że miasto przystąpiło do założonej we Włoszech sieci "Cittaslow", co oznacza, że ze swojej prowincjonalności zamierza uczynić atut, przyciągając nowych mieszkańców i turystów doceniających walory życia toczącego się powoli (po włosku "città" znaczy miasto, po angielsku "slow" znaczy powoli). Jednak, jak wskazują statystyki, tutejsi raczej wolą życie w szybszym tempie, które pozwala zarobić. Z tą turystyką też jest na bakier, w miasteczku nie ma żadnego hotelu czy pensjonatu, a ja, czekając przed Ratuszem na spotkanie z Edwardem Drymuchem, wyglądam na jedynego przyjezdnego. Stanowię niecodzienny widok, sądząc po przyglądających mi się uważnie przechodniach, którzy załatwiają swoje codzienne sprawy.

Jest wreszcie pan Edward, prowadzi schodami na dół. Siadamy w wyremontowanych piwnicach Ratusza, wygląda tu jak w jakiejś stylowej kawiarni w Krakowie czy w Gdańsku, jest chłodno i przyjemnie, brakuje tylko półek z zakurzonymi butelkami z winem. To miejsce spotkań samych urzędników, jak i mieszkańców (w folderze przeczytam, że spotykają się tu "osoby wkluczone").

- Rodzice nie rozumieli, dlaczego zostali wywiezieni. Jak wszyscy mieli dwie godziny na spakowanie się, zostali załadowani do wagonów. Ojciec pochodził z okolic Leska, mama z okolic Lubaczowa - rozpoczyna swoją opowieść Edward Drymuch, który urodził się w Górowie w 1956 roku i na spisie powszechnym zaznacza tylko i wyłącznie narodowość ukraińską. - Czy miałem przykrości? To chyba zbyt mocno powiedziane, chociaż w szkole podstawowej…. Tak. Wokół wsi Topszyny, gdzie była moja podstawówka, było dużo PGR-ów. Chodziłem do szkoły z chuliganami. Różnie reagowali, pewnie wynosili to z domu… Były bójki, krzyczeli "ty banderowcu", nauczyciele co prawda reagowali, ale poza szkołą już musieliśmy sobie radzić sami. W szkole średniej już tego nie było. Generalnie od "czystych etnicznie" Polaków już potem nigdy nie zaznałem przykrości. Gorsze były osoby pochodzenia ukraińskiego, które chciały być bardziej "polskie" niż sami Polacy.

Z czasem różnice narodowościowe zaczęły się zacierać. - Rodzeństwo rodziców powżeniało się w polskie rodziny. Na przykład moja ciotka, warszawianka, przyjechała tu do pracy w lesie, wyszła za mąż za wuja-Ukraińca. Ma czwórkę dzieci, które w domu do dzisiaj rozmawiają po ukraińsku, a ona im odpowiada po polsku. Edward ma dwóch synów. W jego domu także mówi się po ukraińsku. - Ale już synowie między sobą lub ze swoimi żonami rozmawiają po polsku. Mam czwórkę wnuków, też potrafią po ukraińsku, choć na co dzień mówią po polsku. Tu już nikt nie musi się bać, żeby być tym, kim chce. Można być Ukraińcem i nie mieć z tego tytułu żadnych przykrości i nie wstydzić się tego. - A jednak są tak zwane "rachunki krzywd". Na pewno ktoś kiedyś chciał z panem "wyjaśniać Wołyń" - stwierdzam, choć w istocie jest to pytanie. - Tak, oczywiście, nawet niedawno, telefonicznie - śmieje się Edward Drymuch. - Dwa, trzy tygodnie temu miałem telefon, ktoś chciał ze mną o tym rozmawiać. Był taki napastliwy, przedstawiał się jako doktor historii, za trzecim razem jak zadzwonił, po raz kolejny powiedziałem mu, że to nie czas na wyjaśnianie tych spraw. W końcu przy czwartym telefonie urwałem rozmowę. Zastanawiałem się potem, kim był ten człowiek. To chyba był jakiś prowokator. - Co pan mu powiedział na koniec? - Użyłem tych samych słów, których wcześniej użył ukraiński żołnierz na Wyspie Węży w stosunku do rosyjskiego okupanta.

Edward dobrze pamięta wspólne samorządowe inicjatywy z Rosjanami, o których wcześniej wspominała dyrektorka szkoły. - Prowadziliśmy wspólną inwestycję ze środków tak zwanych transgranicznych, z Unii Europejskiej.  Budowaliśmy stadion miejski, a oni budowali halę sportową. Pieniądze przechodziły przez nasze konto. Dostaliśmy około cztery miliony euro, z czego dla Rosjan był milion. Wybudowali tę halę sportową, jeździłem do nich na kontrole. Jak przyjeżdżałem niezapowiedziany, tablica informująca, że inwestycja została sfinansowana ze środków unijnych była zdjęta. A jak się zapowiadałem, że przyjadę, to tablica wisiała na ścianie albo ją właśnie wieszali. Wtedy robiłem zdjęcie i wysyłałem do Brukseli.

Edward Drymuch nie przyjmuje do wiadomości, że Rosjanie z obwodu kaliningradzkiego "nie wiedzą". - Rozumiem, że ktoś z Syberii może nie wiedzieć, że w Ukrainie Rosjanie rozpoczęli wojnę, ale jeśli z Kaliningradu idą ludzie walczyć do Ukrainy, to ja do nich nie mam szacunku. Rozumiem, że za odmowę mogą cię zamknąć, ale tam zawsze tak było. Więc czy w tym przypadku chodzi tylko o strach? Myślę, że nie. Rosjanie z obwodu kaliningradzkiego idą walczyć, bo chcą, mimo że znają Zachód, mają kontakt ze światem i na pewno mają dostęp do informacji innych niż ich propaganda. A z drugiej strony cieszę się, gdy słyszę, że niektórzy żołnierze z obwodu kaliningradzkiego odmawiają służby - wyjawia.

Pan Edward woli wstrzymać się z oceną postawy mieszkańców obwodu kaliningradzkiego wobec wojny w Ukrainie. Nie wiadomo, ilu jest takich, którzy chcą iść na wojnę, a ilu odmawia służby. Nie wiadomo na dobrą sprawę, co myślą mieszkańcy obwodu kaliningradzkiego, którzy przecież mieli kontakt z Polską i Europą Zachodnią w ostatnich latach. - Po 24 lutego nikt z nas z nimi nie rozmawiał. Od wybuchu wojny nie widziałem żadnego auta z rosyjską rejestracją, a wcześniej przecież było ich tu pełno. Tak jak i naszych po tamtej stronie - opowiada samorządowiec.

Edward Drymuch, Górowo Iławeckie
Edward Drymuch, Górowo Iławeckie
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

Z Ruskimi interesów lepiej nie robić

Nasi jeździli na tamtą stronę głównie passatami. Volkswagen passat na terenach przygranicznych zyskał miano legendy. I nie chodzi tu o jakieś szczególne osiągi czy rozwiązania techniczne. Chodzi o rozmiar baku. Teoretycznie do passata można wlać siedemdziesiąt litrów paliwa. Ale w praktyce znacznie więcej. Do Rosji wjeżdżało się na oparach, byle dojechać do pierwszej  stacji benzynowej po rosyjskiej stronie. Tam już czekały specjalne drewniane kołki. Najeżdżało się na nie, żeby passat był przechylony. Wchodziło wtedy sto litrów, a niektórzy twierdzą, że potrafili wlać i sto dwadzieścia. Kiedy paliwo w Polsce kosztowało pięć złotych, w obwodzie - złoty osiemdziesiąt. Mówi się, że nigdzie po polskich drogach nie jeździło tyle passatów, co w strefie przygranicznej z obwodem kaliningradzkim.

Tak się robiło w latach dziewięćdziesiątych, zanim weszliśmy do Unii Europejskiej. Wtedy nie tylko paliwo się woziło, także papierosy i alkohol. Passaty miały przemyślne skrytki, chociaż i tak kluczowe znaczenie najczęściej miały układy z celnikami. "Układy", czyli łapówki, nazywając rzecz po imieniu. Po wejściu do Unii Europejskiej proceder został ukrócony. Zewnętrzna granica Unii musiała być lepiej pilnowana. Poza tym wprowadzono płatne wizy do Rosji, co skutecznie uczyniło nieopłacalnym przewożenie przez granicę paliwa, nawet w wielkich bakach passatów. Celnicy coraz częściej byli nieprzekupni, a kontrole - drobiazgowe.

Sporo zmieniło się w lipcu 2012 roku, kiedy wprowadzono tak zwany mały ruch graniczny. Mieszkańcy Trójmiasta, Olsztyna, Elbląga i Malborka oraz piętnastu powiatów leżących głównie przy granicy mogli, na podstawie jedynie zezwoleń, wielokrotnie przekraczać granicę Polski z obwodem kaliningradzkim. Z drugiej strony mieszkańcy obwodu mogli wjeżdżać na teren strefy przygranicznej w Polsce. Okres ten do dzisiaj wspomina się jako czas gospodarczej prosperity. Był ruch w interesie, co prawda kontrabandy już się nie woziło, no chyba że tańsze paliwo, ale to raczej na użytek własny. Za to handel w sklepach, marketach i na targowiskach kwitł. Jak podaje "Gazeta Wyborcza", w 2015 roku (ostatni rok funkcjonowania małego ruchu granicznego) Rosjanie wjeżdżali do Polski z obwodu kaliningradzkiego ponad milion trzysta tysięcy razy i wydali w Polsce 286 milionów złotych. To wtedy, w latach 2012-2016, przy granicy z obwodem, jak grzyby po deszczu, wyrastały kolejne markety spożywcze czy z elektroniką. W soboty w IKEI pod Gdańskiem zewsząd słychać było język rosyjski, a przy drogach szybkiego ruchu ustawiano billboardy pisane cyrylicą. W Braniewie i Bartoszycach na Rosjanki czekały manikiurzystki i fryzjerki, a na ich mężów - mechanicy samochodowi. Swój czas żniw mieli dentyści, masażyści i właściciele ośrodków SPA. Rosyjski klient spragniony był polskiego, czyli zachodniego standardu, i było go stać, żeby za ów standard zapłacić. To jednak miało się skończyć dość nagle i niespodziewanie. Mały ruch graniczny zamknięto w lipcu 2016 roku (dwa lata po aneksji Krymu) z uwagi na "względy bezpieczeństwa" przed Światowymi Dniami Młodzieży i wizytą papieża Franciszka w Polsce. Ojciec Święty Polskę opuścił, ale małego ruchu przygranicznego już nie przywrócono, stwierdzając, że zagrożenie związane ze swobodnym przekraczaniem polsko-rosyjskiej granicy nadal istnieje.

Rosjanie jeszcze przyjeżdżali, choć znacznie rzadziej. Trwało to do 24 lutego 2022 roku, kiedy ruch na granicy zamarł kompletnie. - Handlowało się z Rosjanami, wielu ludzi miało dzięki temu pracę - wspomina czasy prosperity Edward Drymuch. - Ale przyjaźnie nie zawiązywały się. Problem między Polakami a Rosjanami leży w mentalności, to inni ludzie. Boimy się z nimi robić interesy. Zastanawiałem się nad tym i powiem szczerze, do końca nie rozumiem tego. Ja też jeździłem do Kaliningradu… Tak, to jest inne społeczeństwo. Inna mentalność, i jeszcze ta ich propaganda…

Początek Polski czy koniec (świata)

- To w ostatecznym rozrachunku korzystacie na tym, że znajdujecie się przy granicy z Rosją, czy wręcz przeciwnie? - dopytuję. - Niektórzy twierdzą, że to jest początek Polski, ja twierdzę, że to jest koniec Polski - śmieje się górowski specjalista od samorządowych inwestycji. Wymienia nazwy kolejnych miejscowości, które są już tylko na mapie: Świątki, Warszkajny. Ściana, o której mówiła dyrektorka, rzuciła na nie głęboki cień. Można powiedzieć - śmiertelny.

W 2020 roku bezrobocie w Górowie Iławeckim sięgnęło 14 procent. W okolicznych wsiach jest jeszcze gorzej. Od lat w powiatach graniczących z Rosją - kętrzyńskim, braniewskim i bartoszyckim - odnotowuje się najwyższe bezrobocie w Polsce, sięga ono tutaj 16-18 procent (w całej Polsce w 2020 roku wynosiło 6,2 procent). - Bezrobocie? No niby jest wysokie, ale to nie tak, że pracy w ogóle nie ma. Młodzi, wykształceni, ambitniejsi uciekają do większych miast, zostają ci, którzy nie chcą pracować - stwierdza Edward Drymuch. Tłumaczy, jak wygląda tutejszy rynek pracy: - Ziemię kupują przedsiębiorstwa, ludzie z Warszawy na przykład, którzy mają pieniądze i w ten sposób powstają wielkie gospodarstwa rolne, liczące tysiące hektarów. Tam praca jest. Inna rzecz, że stawki są znacznie niższe niż w Gdańsku czy Olsztynie.

Wracam do tematów "rosyjskich". - Gdyby dzisiaj dostał pan zaproszenie na wspólnego grilla z samorządowcami z obwodu, pojechałby pan? - pytam kierownika ds. inwestycji. - Oczywiście że nie. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek pojadę do obwodu. - Ale gdyby włodarze Bagrationowska powiedzieli, że polityka polityką, niech się Putin z Zełenskim dogadują albo i nie dogadują, a my tu lokalnie musimy współpracować. Nie spotkałby się pan z nimi? - Owszem, ale pod jednym warunkiem. Niech Kaliningrad zamknie granicę z Rosją, otworzy z Polską, to wtedy tak. Przeciwko rosyjskiemu narodowi nie jestem, ale jestem przeciwko głupocie tego narodu. - Boicie się Rosjan tu, pod samą granicą? - Żadna różnica dzisiaj, czy ktoś mieszka sto kilometrów w tą czy w tamtą stronę, przy tych zasięgach rakiet. Ale gdyby zdecydowali się wejść, wtedy nie zdążymy rąk do góry podnieść. Niepokoju nie widać na ulicy, nikt nie panikuje. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że w razie czego nie damy rady uciec.

Ruskie swoje charaktery mają

Górowo Iławeckie leży piętnaście kilometrów od Ściany. Im bliżej granicy, tym gorsze drogi, coraz więcej opuszczonych domostw. Ale wciąż spotyka się tu piękne, naturalne ogrody, gdzie zamiast tui zwykłe malwy przy płocie, domy tonące w pnączach. Osady oddzielone od siebie wielkimi, ciągnącymi się po horyzont uprawami. Co jakiś czas można dostrzec duże silosy, a przy nich wielkie podwórza (tereny dawnych PGR-ów), na których spoczywają - teraz, przed wieczorem, ogromne rolnicze maszyny. Spoglądają złowrogo owadzimi ślepiami reflektorów, zwiesiwszy bezwładnie swoje ogromne szczęki i odnóża. Dzień ma się powoli ku końcowi, wydłużają się cienie wszechobecnych tu lipowych alej, posadzonych pruską ręką, obrastających dziurawe, ale przecież asfaltowe, drogi.

Przed samą Ścianą stoi pordzewiały trójkątny znak ostrzegawczy z wykrzyknikiem: Granica Państwa. Parkuję auto, mam przed sobą kilkaset metrów spaceru. Chcę spojrzeć na to, co jest po drugiej stronie.

Kiedy filmuję pas graniczny i drzewa za drucianą siatką, szumiące już po rosyjsku, nadjeżdża Straż Graniczna. - Jestem dziennikarzem, robię materiał o granicy. - Tu nie wolno filmować. Jest zarządzenie wojewody. Nie wdaje się w polemikę. Po kilku chwilach, po sprawdzeniu moich danych z dowodu osobistego w jakichś tam swoich bazach danych, z twarzy funkcjonariusza znika służbistość. Teraz wydaje się bardziej ludzki i zaczyna po ludzku rozmawiać. - Nie, nie widujemy często Rosjan. Czasem się mijamy, ale żadne znajomości nie wchodzą w rachubę. Chce pan zobaczyć, jak mieszka się tuż przy granicy? To musi pan jechać do Szczurkowa. Niech pan jedzie, dam znać naszym, żeby już pana nie zatrzymywali.

Granica Polski z obwodem kaliningradzkim, okolice Górowa Iławeckiego
Granica Polski z obwodem kaliningradzkim, okolice Górowa Iławeckiego
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

Rzadko kiedy da się jechać wzdłuż granicy. W linii prostej do Szczurkowa będzie kilkanaście kilometrów, ale to nie takie proste. Nie ma tu dróg albo są, ale nieprzejezdne, bo od lat nikt nimi nie jeździ. Trzeba więc wrócić do cywilizacji, czyli na południe, i w ten sposób, okrężną drogą, ponownie skręcić na północ i zbliżyć się do granicy. Nawigacja zapisuje przejechaną przeze mnie trasę. Wygląda to tak, jakbym odbijał się od Ściany.

Wieś Szczurkowo wygląda jak obcięta nożyczkami. Nagle lipowa aleja się kończy, szlaban, granica, płot, a za nim - zamiast ciągu dalszego, las i chaszcze. Wytyczając polsko-rosyjską granicę po drugiej wojnie światowej, pruską wieś Schönbruch rozcięto na pół. Nam przypadła szkoła, pałac i mleczarnia (tak wynika z przedwojennej mapy), ale nieco większa część wsi z sierocińcem, tartakiem, kościołem i knajpą została po rosyjskiej stronie. Dziś widać tam tylko ścianę lasu. Zabudowania zostały przez Rosjan rozebrane. Ktoś najwyraźniej uznał, że sąsiedztwo Polaków nie wyjdzie Rosjanom na dobre.

Po rosyjskiej stronie ze wsi Schönbruch najprawdopodobniej nie zostało nic. Podobno Rosjanie rozebrali budynki.
Po rosyjskiej stronie ze wsi Schönbruch najprawdopodobniej nie zostało nic. Podobno Rosjanie rozebrali budynki.

Tuż przy pasie granicznym stoi tak zwany dom spokojnej starości. Na podwórzu kręci się jakiś mężczyzna, coś naprawia, trzyma kombinerki w dłoni. Pyta, czy przyjechałem w odwiedziny do któregoś z pensjonariuszy. Jak każdy tutaj, zdziwiony jest, że dziennikarz dotarł na to odludzie, bo przecież tu nie ma nic ciekawego i nic się nie dzieje. Całe życie mieszka w Szczurkowie. - Czasami tylko strzelają. Ćwiczenia jakieś mają. - Był pan tam kiedyś, w tamtych krzakach? - wskazuję ręką na ścianę zieleni za płotem, który stoi w odległości dwudziestu metrów od furtki ośrodka. - W tych nie. Ale byłem tam, obok. Na nielegalu oczywiście. Bo kiedyś tu nie było tak zagrodzone jak teraz, dało się przejść. Raz za dzieciaka poszliśmy z kolegami zobaczyć, co tam jest. We wiosce byliśmy. Ze dwa kilometry stąd był jakiś kołchoz. To było trzydzieści lat temu, ja miałem z piętnaście lat wtedy, to powiem szczerze… Rosja faktycznie była wtedy w tyle. Zacofanie było widać. Oni też do nas tu przychodzili, przynosili paliwo za kanapki, bo głodni byli. Taki dom tu stał, przychodzili często do niego, piwo pili, wino pili. Teraz to nie podejdzie żaden, nie do pomyślenia. - "Wopki" ich nie ganiały? "Wopki" to wopiści, czyli Wojska Ochrony Pogranicza. Ta formacja już nie istnieje, została zastąpiona Strażą Graniczną. - Dopiero w Bezledach mieli stanicę, to się jakoś udawało. Kiedyś "wopki" tak często nie ganiali jak teraz. Jak pan widzi, mamy ciszę, spokój. Robota jest, kto chce pracować, to pracuje. Jak "była Rosja"… Orientuję się z czasem, że tu się niekiedy tak mówi na okres, w którym woziło się towary przez granicę, handlowało z Rosjanami, gdy Ściana nie była tak szczelna. - …to wiadomo, każdy jeździł do Ruskich, bo nie chciał pracować. Łatwy pieniądz był, posiedział jeden z drugim cztery albo pięć godzin w kolejce na granicy i kasa płynęła. Po co pracować? Albo się handlowało. W Bezledach, w Bartoszycach trochę tych handelków było, Ruskie tam jeździli na zakupy. - A zna pan kogoś, kto się z Ruskimi zaprzyjaźnił, może jakieś mieszane małżeństwo? - Nie, nie znam nikogo takiego. Ruskie mają swoje charaktery, no niestety - odpowiada człowiek z kombinerkami. - Z Ruskimi się ciężko dogadać. Nawet teraz znienawidzili Polaków, bo pomagamy Ukraińcom. - Ale my chyba do nich też nie pałamy miłością - stwierdzam. - No dokładnie. I chyba nie pałaliśmy nigdy.

Dziesięciominutowa pogawędka dobiega końca, czas na jakieś podsumowanie: - Nie jest tu tak źle. Choć nie wiadomo jeszcze, co będzie… Co może być, to my nie wiemy. Ale nie, z Kaliningradu nie pójdzie to do nas. Chyba nie. Mam nadzieję, że nie.

Z drogi przed domem pomocy społecznej doskonale widać słupki graniczne. Biało-czerwony i czerwono-zielony. Dwa orły: polski i rosyjski spoglądają na siebie znieruchomiałe. Jak rewolwerowcy taksują się wzrokiem.

W tym samym Szczurkowie, jakieś trzysta metrów od granicy, pani ścina trawnik wokół domu. - 24 lutego z samego rana jedna sąsiadka spakowała wszystkie dokumenty do torby, przybiegła do nas, i chciała już uciekać. Ale teraz już się uspokoiło. Przyzwyczailiśmy się do tego, że tu mieszkamy. No bo co niby mielibyśmy zrobić? - przyznaje.

Polak, Anglik i Niemiec

Po wyjeździe ze wsi spoglądam na mapę. Postanawiam wrócić do cywilizacji na moment, a potem znowu na północ, na chybił trafił, tak daleko, jak się da dojechać w stronę Ściany. Mijam kolejne silosy i dywany młodych zbóż, popegieerowskie wielkie podwórza i trzypiętrowe bloki. Auto trzęsie się na wybojach, aż w końcu staję przed znaną mi tabliczką ostrzegającą, że tam dalej to już jest koniec i nie ma już nic.

Wieś Gierkiny. Podjeżdża na rowerze pan z wąsem, w białym podkoszulku, wyjęty jak z gierkowskiej dekady. Staje obok i bezceremonialnie się we mnie wpatruje. To oczywiste, że jako przyjezdny muszę wytłumaczyć jakoś swoją obecność na jego terytorium. - Dzień dobry, co dalej jest? - nic bardziej odpowiedniego nie przychodzi mi do głowy. - Koniec świata. Putin dalej jest. Jakby dalej pan chciał jechać, zaraz Straż Graniczna przyjedzie, monitoring założyli ostatnio. Jeżdżą, pilnują. Teraz częściej niż kiedyś. Ale jak chcesz pan prawdziwy koniec świata zobaczyć, to do Garbna pan jedź. To była spora wioska, a teraz może ze cztery rodziny tam tylko mieszkają. - A co się stało? - Starzy powymierali, młodzi powyjeżdżali. Spoglądamy na domki, wszystkie takie same, poustawiane równo, jak od linijki, wzdłuż drogi. Typowa popegieerowska wieś. Pewnie kiedyś będą takie skanseny budować i pobierać opłaty za oglądanie. - U nas też młodzieży bardzo mało, w pałacu jest jedna rodzina z czwórką dzieci. - W pałacu? - Bo tu kiedyś wielki pałac był po Niemcu. Tylko zdewastowane to wszystko jest. No tak, jeden z domów jest większy, stoi na uboczu. Jeśli kiedyś był "pałacem", to musiało to być bardzo dawno temu. Na podwórzu suszy się kolorowe pranie. - Tak jakoś biednie u was to wszystko wygląda - mówię i nie jestem pewien, czy nie uraziłem mojego rozmówcy. On jednak nie wygląda na obrażonego. - Bo ja wiem, czy biednie… Praca przy roli tylko. W okolicy jest ich trzech: Polak, Anglik i Niemiec. Nasz ma tysiąc hektarów, Niemiec ma półtora tysiąca, Anglik - chyba dwieście. Robota przy tym jest. Mi zajęcia nie brakuje. Jak kto chce pracować, to znajdzie pracę. Milczymy sobie chwilę.

Pan wsiada na rower i rzuca na odchodnym: - Cicho tu jest, czasami aż za cicho.

Potem odjeżdża.

Miejscowości opisywane w reportażu
Miejscowości opisywane w reportażu

Starzy powymierali, młodzi powyjeżdżali

Do Garbna jedzie się szutrówką. Wyludniona wieś jest pełna życia. Na środku drogi przygląda mi się ciekawie zając. Przez pole, od strony zabudowań, biegnie lis. Zrujnowana stodoła, uchyliwszy drzwi, wiele lat temu wpuściła nasiona krzewów, które teraz machają na wietrze przez nieistniejące okna i dach. Chylą się płoty ku ziemi, chylą się szopy ku linii horyzontu, przysadziste domy dawno skapitulowały przed wszechobecną zielenią.

Tylko kapliczka pośrodku wsi - wybudowana, jak głosi napis, w 1960 roku - zdaje się wspominać dawne, dobre czasy i nie poddawać wszechobecnej tu degrengoladzie. Z jednego z gospodarstw dobiegają głosy, ktoś się złości, ktoś się śmieje. Dostrzegają mnie dwa wielkie, złe psy, biegną w moją stronę, wsiadam więc do auta, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Psy chodzą wokół i warczą. Oto koniec Polski jest. Za nim Ściana.

Bociany, górka i piwo na rosyjskim dworcu

Żywkowo, niegdyś około stu mieszkańców, dzisiaj dwudziestu kilku. I kilkadziesiąt par bocianów. Bociany do wsi sprowadził nieżyjący już Władysław Andrejew, budował im platformy, żeby miały gdzie gniazda zakładać. Nie wszystkim we wsi to się wtedy podobało, ale dzisiaj miejscowość słynie z wyjątkowo licznej ptasiej społeczności. Jest tu gospodarstwo prowadzone przez Polskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, wieża widokowa i izba pamięci - coś w rodzaju lokalnego bocianiego muzeum, w którym wdowa po panu Władysławie, Anna Andrejew, opowiada o tym, jak splotły się tu losy ludzi i ptaków.

Anna Andrejew ze wsi Żywkowo
Anna Andrejew ze wsi Żywkowo
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

Ale opowiada nie tylko o bocianach. Trzeba tylko wiedzieć, o co pytać. Jej rodzice zostali wysiedleni w 1947 roku z okolic Lubaczowa. Mała Ania nauczyła się polskiego, dopiero jak poszła do szkoły. Jej dzieci podobnie - w domu mówiło się tylko po ukraińsku. Pamięta wiejską świetlicę, pierwszy telewizor, schadzki we wsi (w świetlicy właśnie, przy oglądaniu telewizji) i ten moment, gdy zelektryfikowano wieś i postawiono lampy. Można było bawić się w śniegu wieczorem i było jasno. Dzisiaj w bocianiej wiosce tylko od czasu do czasu rozbrzmiewają głosy dzieci, gdy akurat podjedzie autokar ze szkolną wycieczką.

Marzena prowadzi stragan z bocianimi gadżetami
Marzena prowadzi stragan z bocianimi gadżetami
Źródło: fot. Tomasz Słomczyński

W Żywkowie są także nowi mieszkańcy, jak Marzena z Grzegorzem, którzy właśnie budują kemping i nowy domek dla letników. Marzena prowadzi stragan z bocianimi gadżetami, częstuje pysznym obiadem i zaprasza w wakacje na wypoczynek. Jest także polsko-francuskie małżeństwo. On, podobno programista, po polsku nie mówi, pracuje zdalnie, ona prowadzi gospodarstwo agroturystyczne.

Maleńka wioska zdaje się być jakaś inna niż pozostałe w okolicy. Podobno bociany przynoszą nowe życie. Skąd się tu wzięły? Władysław zwykł mówić, że zleciały się do Żywkowa, bo w sąsiednich Świątkach i Warszkajnach życie zamarło, kamień na kamieniu nie pozostał. A przecież bociany muszą razem z ludźmi, taka ich natura.

Polityka ptaków nie dotyczy. Codziennie latają na rosyjskie wysypiska śmieci. Bo to nie tak, że tu Ściany nie ma. Owszem, jest. Ale jakoś mniej przerażająca. Słucham opowieści o jednym takim, co założył się z pogranicznikami, że pójdzie na piwo do Bagrationowska, trzy kilometry stąd. Zakład był, że go nie złapią. Podobno szukali, pilnowali, a i tak się chłopu udało. Piwo wypił na rosyjskim dworcu i wrócił.

Cerkiew w Bagrationowsku - widok z górki za wsią Żywkowo
Cerkiew w Bagrationowsku - widok z górki za wsią Żywkowo

Ściana może stanowić atrakcję turystyczną. Grzegorz prowadzi na górkę za wieś. Bagrationowsk ładnie stąd wygląda wieczorem, kiedy cerkiewne krzyże lśnią w słońcu. Można stąd sobie na Rosję popatrzeć. Z bezpiecznej, jak się wydaje, odległości.

Czytaj także: