10 lat temu miliony Egipcjan wyszły na ulice, domagając się ustąpienia dyktatora, który sprawował władzę od 30 lat. Reżim udało się obalić, ale w kraju zapanował chaos. Co pozostało z rewolucji, którą dekadę temu z zapartym tchem śledził cały świat?
Egipt to kraj pełen sprzeczności, co dobrze oddaje słynny kairski plac Tahrir. Górujące nad nim szklane wieżowce z epoki dzikiego kapitalizmu kontrastują z socjalistyczną architekturą z czasów Nasera. Położona nieopodal elegancka siedziba Ligii Arabskiej sąsiaduje z popadniętym w ruinę gmachem nieistniejącej już Partii Narodowo-Demokratycznej prezydenta Hosniego Mubaraka. Budynek, reprezentujący znienawidzoną dyktaturę, został strawiony przez ogień w trakcie Arabskiej Wiosny.
Plac Tahrir to serce Kairu i niemy świadek najnowszej historii Egiptu. Wzniesiony w czasach kolonialnych na terenie brytyjskich baraków, na przestrzeni lat stał się symbolem buntu i walki o wolność. Stanowi także mogiłę setek demonstrantów, bestialsko mordowanych przez kolejne reżimy. Żadne miejsce w Kairze nie jest tak przesiąknięte krwią i nadzieją zarazem.
Tahrir w języku arabskim oznacza "wyzwolenie".
Dzień Gniewu
25 stycznia 2011 roku. Pierwszy dzień rewolucji – Dzień Gniewu. Na Placu Wolności w centrum egipskiej stolicy protestują tysiące ludzi. Tłum wznosi antyrządowe hasła, rozlegają się okrzyki "Chleb! Wolność! Sprawiedliwość społeczna!". Demonstranci zrywają plakaty z podobiznami Mubaraka, rozwieszone po całym mieście. "Gamal, powiedz ojcu, że Egipcjanie was nienawidzą!" – skandują, zwracając się do syna prezydenta. Dochodzi do krwawych starć ze służbami bezpieczeństwa. Na ulicach pojawia się także wojsko, które zachowuje jednak wstrzemięźliwość w stosowaniu przemocy. Zdesperowanego społeczeństwa nie udaje się zastraszyć. Świszczące nad głowami kule nie są w stanie złamać determinacji narodu. Protesty swym zasięgiem szybko ogarniają niemal cały kraj, pogrążając go w chaosie. Kilka dni później w Egipcie demonstrują już nie tysiące, lecz miliony ludzi.
Uliczna rewolucja, która kosztowała kilkaset ludzkich istnień, doprowadza ostatecznie do przełomu. Po blisko trzech dekadach u władzy i 18 dniach gwałtownych protestów dyktator wreszcie ustępuje. Władza zostaje tymczasowo przekazana w ręce armii. Wieczorem 11 lutego na ekranach egipskich telewizorów pojawia się wiceprezydent Omar Sulejman, który wygłasza 30-sekundowe orędzie do narodu.
"W imię Allaha, najłaskawszego i najlitościwszego.
Drodzy obywatele, w obliczu trudnych okoliczności, z jakimi mierzy się nasz kraj, prezydent Muhammad Hosni Mubarak podjął decyzję o rezygnacji z urzędu prezydenta republiki i polecił Najwyższej Radzie Sił Zbrojnych kierowanie sprawami państwa.
Niech Bóg nas prowadzi"
Społeczeństwo ogarnia euforia. Łzy radości płynął strumieniami po twarzach demonstrantów. Dla wielu Egipcjan to najlepszy dzień w życiu. Na horyzoncie wreszcie pojawia się nadzieja na zmianę. Ludzie liczą, że dyktator odpowie za swoje zbrodnie, a w kraju zatriumfuje demokracja.
Made with Visme Presentation Maker
Dwa końce
Młody mężczyzna całuje w czoło otulonego kocem i zapadniętego w fotelu dziadka – człowieka u kresu życia. Polityka z krwią na rękach – Hosniego Mubaraka. To zdjęcie wnuczek byłego prezydenta Egiptu opublikował na swoim Twitterze w styczniu 2020 roku – miesiąc przed śmiercią staruszka.
Mubarak przeżył 90 wiosen. Jedna z nich miała odebrać mu wszystko, ale pozbawiła go jedynie władzy. Resztę życia miał spędzić zhańbiony za kratkami. Tymczasem po kilkuletniej tułaczce między aresztem i szpitalem wojskowym został uniewinniony. Sąd uznał, że to nie on wydał rozkaz, by otworzyć ogień do obywateli. Mubarakowi umyto ręce. Odszedł w sędziwym wieku, na wolności, otoczony bliskimi. Po jego śmierci w Egipcie wprowadzono trzydniową żałobę narodową. Był żegnany z honorami, jak bohater wojenny, nie jak zbrodniarz.
Spokojne odejście Mubaraka z tego świata stało w skrajnym kontraście do jego dramatycznego "odejścia" z polityki. Było także przeciwieństwem końca, jaki spotkał jego następcę – Mohammeda Mursiego z Bractwa Muzułmańskiego. Ten jedyny demokratycznie wybrany prezydent Egiptu, który doszedł do władzy w 2012 roku, został obalony rok później drogą wojskowego zamachu stanu. Poprzedziły go masowe społeczne protesty przeciwko rządom islamistów. Mursi wylądował w więzieniu pod szczególnym nadzorem, gdzie odmawiano mu leczenia i spotkań z bliskimi. Według organizacji broniących praw człowieka, traktowanie go przez służbę więzienną zakrawało na tortury. Za kratkami spędził sześć lat. Zmarł nagle na sali sądowej w trakcie procesu, w którym groziła mu kara dożywocia. Podobny los podzieliło wielu innych członków Bractwa Muzułmańskiego.
- Jak raz dano Egipcjanom szansę na wyrażenie swojej politycznej woli, to wybrali islamistów. Skończyło się to w 2013 roku kontrrewolucją, bo islamiści byli nie do zaakceptowania ani dla establishmentu, ani dla biznesu. Ludzie się zbuntowali, bo za ich rządów sytuacja gospodarcza się zdecydowanie pogorszyła. To oczywiście jest jeden z elementów, które przesądziły o ich krótkich rządach. Bractwo Muzułmańskie miało w znacznym stopniu ukryty program, co więcej, było niejednorodne, szarpały się tam różne frakcje i zdaje się, że ta skrajnie fundamentalistyczna była silniejsza – mówi Jerzy Haszczyński, szef działu zagranicznego "Rzeczpospolitej" i były korespondent wojenny, który relacjonował Arabską Wiosnę.
Jak przypomina profesor Wiesław Lizak z Uniwersytetu Warszawskiego, spora grupa mieszkańców Egiptu poparła obalenie Mursiego. - Dla nich kurs polityczny, który praktykowało Bractwo Muzułmańskie, był nie do zaakceptowania. Oni traktowali ten zamach stanu jako próbę ratowania sytuacji politycznej kraju przed wciągnięciem Egiptu w otchłań konserwatyzmu, który skutkowałby cofnięciem kraju do symbolicznego średniowiecza. Armia nie dokonała przewrotu wbrew społeczeństwu – tłumaczy ekspert od Bliskiego Wschodu.
Po zamachu stanu siedem lat temu na czele państwa stanął generał Abd el-Fatah as-Sisi, który pozostaje u władzy do dziś. Wydaje się, że współczesny Egipt nigdy wcześniej nie był tak blisko totalitaryzmu.
Gorszy od złego
"Ostatni raz, gdy egipska armia przejęła władzę w 1952 roku, zniosła pluralistyczną demokrację i wprowadziła autorytarny system, który odziedziczył Mubarak. Ale Egipcjanie, pokrzepieni sukcesem swojej rewolucji, podczas której ogromne masy społeczeństwa zamanifestowały pokojowo swoją siłę, wydają się pewni, że ta historia się nie powtórzy. Oczekują zaś prawdziwej demokracji, za którą - jak się wydaje - gotowi są walczyć."– fragment artykułu "Upadek Mubaraka", opublikowanego na łamach "The Economist" 11 lutego 2011 roku.
Wbrew nadziejom Egipcjan historia zatoczyła koło. Dziś władza znów znajduje się w rękach armii, a z haseł reform podnoszonych podczas Arabskiej Wiosny zostało tylko głuche echo. Rewolucja - jak ma w zwyczaju - i tym razem zjadła swoje dzieci, a obecny reżim jest znacznie bardziej brutalny niż ten, który obywatele obalili 10 lat temu.
Swoje prawdziwe, bezwzględne oblicze Sisi ujawnił już miesiąc po objęciu władzy. 14 sierpnia 2013 roku siły bezpieczeństwa wspierane przez wojsko dokonały masakry zwolenników obalonego prezydenta Mursiego, którzy od 45 dni okupowali Plac Rab’a al-Adawiya w Kairze. Manifestantów, wśród których były kobiety i dzieci, zaatakowano przy użyciu pojazdów opancerzonych i buldożerów. Uzbrojonych funkcjonariuszy wspierali z ukrycia snajperzy. Padł rozkaz otwarcia ognia. Protestujący, jeden po drugim, padali na ziemię z kulą w głowie, plecach lub klatce piersiowej. Po ulicach płynęły strugi krwi. Według oficjalnych danych na przestrzeni 12 godzin zabito co najmniej 817 osób, choć w raporcie Human Rights Watch napisano, że rzeczywista liczba ofiar wyniosła ponad tysiąc. Był to jeden z najkrwawszych zamachów na pokojową demonstrację we współczesnej historii.
W tym samym roku, w którym Sisi przejął stery w państwie, aresztowano jednego z najbardziej prominentnych liderów antymubarakowskiej rewolucji. Aktywista, więziony przez każdy kolejny reżim, tym razem wylądował w jednej celi z grupą doradców prezydenta Mursiego.
Sisi nie tylko odziedziczył i wykorzystał sprawdzony i dobrze naoliwiony aparat represji, ale w kolejnych latach znacznie go wzmocnił. Wybudował w całym kraju dziesiątki nowych zakładów karnych, bo istniejące nie były już w stanie pomieścić następnych więźniów politycznych – opozycjonistów, dziennikarzy, aktywistów. Ofensywa reżimu wymierzona została zwłaszcza w członków Bractwa Muzułmańskiego, których armia postrzega jako terrorystów i zagrożenie dla stabilności kraju.
- Za Sisiego w Egipcie jest zdecydowanie mniej wolności. Dziesiątki tysięcy ludzi siedzą w więzieniach, a islamiści z Bractwa Muzułmańskiego siedzą tam często z wyrokami śmierci. Nawet jeżeli egzekucje nie są wykonywane, to w większości przypadków skazańcy nie wyjdą na wolność. Tak jak obalony prezydent Mursi, wsadzony raz już nigdy z więzienia nie wyszedł – zauważa Haszczyński.
Organizacje międzynarodowe szacują, że w Egipcie za kratkami przebywa około 60 tysięcy więźniów politycznych.
Dyktatura wpisana w konstytucję
Wkrótce po dojściu do władzy Sisi wprowadził w Egipcie nową konstytucję. Zgodnie z jej literą prezydent miał być wybierany na czteroletnią kadencję z możliwością tylko jednej reelekcji, a parlament miał dysponować prawem jego odwołania. Z ustawy zasadniczej usunięto wprowadzoną przez Bractwo Muzułmańskie zasadę prawa koranicznego i zagwarantowano w niej wolność słowa, choć z pewnymi wyjątkami. To wszystko miało dawać Egipcjanom złudne poczucie kontroli nad władzą i demokratyzacją kraju, co szybko okazało się jedynie pozorem. Cała prezydentura Sisiego stanowi bowiem całkowite zaprzeczenie tych wartości.
Jego druga czteroletnia kadencja miała zakończyć się w 2022 roku. Osiem lat kierowania państwem nie zaspokajało jednak żądzy władzy obecnego prezydenta. Postanowił więc raz jeszcze sięgnąć do egipskiej konstytucji. W 2019 roku wprowadził do niej zapis, który pozwala mu rządzić do 2030 roku, choć i tej daty nie należy traktować jako pewnego końca jego prezydentury.
Na tym jednak nie poprzestał. Niemal całkowicie podporządkował sobie także system sprawiedliwości, nadając sobie prawo mianowania sędziów. Krok ten zniszczył ostatnie strzępy niezawisłości egipskiego sądownictwa. Kolejna poprawka zakładała zwiększenie roli wojska, dając siłom zbrojnym prawo ingerowania w politykę wewnętrzną kraju w celu "zachowania konstytucji i demokracji" oraz "ochrony podstawowych elementów państwa". Armia stała się de facto "prywatną gwardią" prezydenta, konstytucyjnie upoważnioną do obrony głowy państwa przed jakimkolwiek sprzeciwem.
Sisi postrzega siebie jako przywódcę namaszczonego przez samego Allaha, współczesnego faraona, jedynego zbawcę Egiptu, który potrzebuje niemal totalnej władzy, by zapobiec upadkowi państwa. Wpisując dyktatorski system władzy w karty ustawy zasadniczej, uczynił praktycznie niemożliwym rzucenie wyzwania jego rządom.
Tęsknota za dyktatorem
Choć nie należy wybielać grzechów Hosniego Mubaraka, niewątpliwie Egipt pod jego rządami był znacznie bardziej liberalny niż obecnie. Mubarak delegował przynajmniej część kompetencji na inne organy, zostawił trochę miejsca w kraju dla instytucji cywilnych, dopuszczał - do pewnego stopnia - działalność niezależnych grup społeczeństwa obywatelskiego, a niekiedy nawet krytykę medialną. W swoim umiarkowanym autorytaryzmie zachowywał pozory praworządności. Prawdopodobnie dlatego zdołał utrzymać się u władzy przez trzy dekady, nim coraz powszechniejsze represje i korupcja uderzyły w niego rykoszetem, strącając go z tronu. Sisi zawłaszcza sobie kraj w sposób znacznie bardziej ordynarny.
- Dziś w Egipcie właściwie nie ma już demokracji. W czasach Mubaraka były jakieś pojedyncze osoby, tak zwani kandydaci niezależni, było trochę gazet, w których czasem jakaś krytyka mogła się ukazać. Teraz to nie do pomyślenia – podkreśla Haszczyński, autor książki "Mój brat obalił dyktatora", zbioru reportaży dokumentujących przebieg Arabskiej Wiosny.
Dziennikarz przypomina historię wybitnego egipskiego pisarza Alaa al Aswany, którego spotkał 10 lat temu w Egipcie. Jego słynna powieść "Kair. Historia pewnej kamienicy" porusza tematy stanowiące tabu w konserwatywnym muzułmańskim świecie. To książka pełna seksu, także homoseksualnego, w której strumieniami leje się alkohol. Mimo to została wydana legalnie za czasów Hosniego Mubaraka, stając się międzynarodowym bestsellerem.
- Ten pisarz 10 lat temu był jedną z twarzy rewolucji. Wówczas nie widział nic złego w tym, że staje u boku islamistów z Bractwa Muzułmańskiego. Twierdził, że to są tak samo lekarze, inżynierowie, intelektualiści jak on i razem chcą tego potwora Mubaraka obalić – wspomina Haszczyński.
Dwa lata później ten sam pisarz stanął na czele kontrrewolucji przeciwko prezydentowi Mursiemu. - Zniechęcił się do Braci Muzułmanów, uznał, że rzeczywiście mają plany totalnej islamizacji, że to wyszło na jaw, że wcześniej tego nie zauważył. Twierdził, że prezydent Mursi to taki islamistyczny faraon, który będzie takim samym dyktatorem, tylko że islamistą, i przy okazji wszystkie te wolności, o których pisał, znikną – opowiada Haszczyński. Niedługo później - dodaje - już nie było Braci Muzułmanów, bo przebywali w podziemiu, więzieniach albo zostali pozabijani. Ale Al Aswaniemu wydawało się, że nadal będzie mówił, co chce.
- Szybko jednak przekonał się, że jest na celowniku obecnego reżimu i musiał biedak wyjechać z kraju. Mógł swobodnie żyć i pisać w Kairze w czasach Mubaraka, mógł to robić w czasach islamistycznego Bractwa Muzułmańskiego, ale jak utrwaliła się władza Sisiego, to nie było już tam miejsca na jego krytyczną twórczość – puentuje dziennikarz. Pisarz mimo to wrócił potem do ojczyzny, gdzie jest dziś nękany przez reżimowy wymiar sprawiedliwości.
Obecny przywódca swoją brutalnością sprawił, że wielu Egipcjan tęskni dziś za rządami człowieka, którym niegdyś gardzili. Człowieka, za którego obalenie byli gotowi przelać własną krew.
(Nie)wszystko stracone
- Jest taka anegdota… – rzuca profesor Lizak, gdy proszę go o ocenę Arabskiej Wiosny. - Podobno premier Chin Zhou Enlai spytany przez dziennikarza w latach pięćdziesiątych, co myśli o rewolucji francuskiej, odparł: "a kiedy to było?". Po usłyszeniu daty miał odpowiedzieć: "co mi pan głowę zawraca, to za wcześnie, by wydawać oceny".
Wydarzenia, które rozegrały się w świecie arabskim dekadę temu - tłumaczy ekspert - świadczyły o budzeniu się tamtejszych społeczeństw, ale ich prawdziwe efekty zobaczymy najpewniej dopiero po wielu latach. Tak jak w przypadku Wiosny Ludów w Europie.
- Procesy społeczne zachodzą w długiej perspektywie czasowej. Jestem zwolennikiem tezy, że tego typu wydarzenia nie prowadzą do szybkich zmian, ale do stopniowego kształtowania się nowych form świadomości społecznej. To, co zrodziło się w trakcie Arabskiej Wiosny, będzie procentować – przekonuje prof. Lizak. - Choć - jak dodaje - na razie potencjał oporu został przytłumiony.
Kolejnych arabskich rewolucji, także w Egipcie, w dającej się przewidzieć przyszłości nie spodziewa się też Jerzy Haszczyński. - Sytuacja tych, którzy dekadę temu stali w pierwszych szeregach na placu Tahrir w Kairze, nadmorskim bulwarze w Bengazi, czy w alei Bourgiby w Tunisie znacznie się pogorszyła, także w zakresie bezpieczeństwa. Pojawił się terroryzm, pojawiły się zagrożenia dla życia, których wcześniej w takiej skali nie było. Pojawiła się wojna w Syrii. Trwa wojna w Jemenie. Wydaje mi się, że trudno byłoby takie masy ludzi ponownie wyprowadzić na ulice – ocenia dziennikarz.
Jeśli jednak kiedykolwiek przyjdzie moment, że ucisk ze strony autokratów zelżeje – zaznacza prof. Lizak – to możliwe, że społeczeństwa arabskie znów upomną się o swoje prawa. - Tylko to nie musi nastąpić jutro, to może wydarzyć się za 10 lub 20 lat – zastrzega.
Możliwe, że wtedy legendarny plac Tahrir raz jeszcze stanie się teatrem rewolucji. Pytanie, czy wówczas przyniesie Egipcjanom "wyzwolenie", które nosi w nazwie.
Źródło zdjęcia głównego: Getty Images