|

Człowiek w ogniu, który podpalił arabski świat

Równo 10 lat temu w najmniejszym państwie Maghrebu wybuchła rewolucja, która zmieniła oblicze całego arabskiego świata. Po dwóch dekadach rządów z hukiem upadła jedna z najdłuższych dyktatur w XX wieku. Tunezyjczycy świętowali, mając nadzieję, że obalenie tyrana Bena Alego zapewni im lepszą przyszłość. Czy dekadę później mogą mówić o sukcesie?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Małe miasteczko Sidi Bu Zajd, Tunezja. 17 grudnia 2010 roku. Około godziny 11.30 przed budynkiem miejscowego merostwa pojawia się młody mężczyzna. Jest wyraźnie roztrzęsiony.

- Jeśli nie możecie mnie zobaczyć, to się podpalę! – krzyczy. Sięga po mały kanister z benzyną i wylewa na siebie jego zawartość. Wyciąga zapałkę. Gwałtownym ruchem przesuwa nią po pasku siarki na kartonowym pudełeczku, uwalniając maleńki płomień. Ciekawe, o czym myśli w tamtej sekundzie, wiedząc, że za chwilę stanie w ogniu, nie mając pojęcia, że podobny los spotka jego kraj i cały arabski świat.

26-letni Tunezyjczyk umiera 18 dni później. Przed śmiercią, w szpitalu, odwiedza go prezydent Zin el-Abidin Ben Ali . Tym gestem chce uspokoić gwałtowne protesty, które ogarnęły Tunezję. Ale społecznego gniewu nie da się już ugasić. 10 dni po śmierci mężczyzny i 23 lata po objęciu władzy dyktator ustępuje i ucieka z rodziną do Arabii Saudyjskiej.

To jego długo wyczekiwany koniec. I początek Wiosny Arabskiej.

Arabska wiosna
Arabska wiosna
Źródło: M.Baj/tvn24.pl (Reuters, APTN)

Rewolucja, która wywróciła do góry nogami Afrykę Północną i Bliski Wschód, miała swój początek w zapomnianym miasteczku na tunezyjskiej prowincji. Nie był to oczywisty teatr do pisania historii. Podobnie jak sama Tunezja – najmniejszy kraj w regionie, niezbyt istotny ze strategicznego punktu widzenia, bez większych pokładów ropy naftowej i ze słabą armią. Jeśli z czegoś znany na świecie, to raczej z kuskusu, piaszczystych plaż i pięknej pogody. Ten turystyczny raj miał jednak mroczną stronę.

Folwark dyktatora i "fryzjerki"

Abbassi, Tunezyjka mieszkająca w Warszawie, mówi, że przed wybuchem Wiosny Arabskiej w Tunezji żyło się całkiem spokojnie. - Była krajem otwartym, gdzie turyści czuli się bezpiecznie. Ludzie w tygodniu pracowali, w weekendy chodzili na stadion oglądać mecze ligi tunezyjskiej albo przesiadywali w kawiarniach. Oczywiście były miejsca, gdzie żyło się inaczej. Im dalej od morza, w głąb kraju, tym gorzej. Nie było tam komunikacji miejskiej, asfaltu na drogach, do szkół dzieci musiały dojeżdżać wiele kilometrów, brakowało bieżącej wody i prądu, panowało ogromne bezrobocie. W skrócie: żyło się ciężko. Ludzie handlowali, czym się dało, by zarobić na jedzenie dla rodziny. Ben Ali bardziej skupiał się na budowie dobrego wizerunku kraju za granicą, dlatego inwestował głównie w kurorty turystyczne i stolicę kraju.

Politycznie – dodaje – to już nie było kolorowo. Tunezyjczycy nie mogli swobodnie rozmawiać o władzy. Najlepiej było w ogóle nie wypowiadać słów "Ben Ali". Nie mówić o nim ani jego rodzinie. Jeśli już, to po cichu, dyskretnie. Niektórzy wymyślali mu przezwiska.

Jeśli się o nim rozmawiało, to lepiej było robić to w gronie zaufanych znajomych. Nie można było też normalnie wybierać prezydenta. Głosowałeś na niego albo miałeś kłopoty.

Opustoszały pałac Bena Alego
Opustoszały pałac Bena Alego
Źródło: Antoine Gyori/AGP/Corbis via Getty Images
Opustoszały pałac Bena Alego
Opustoszały pałac Bena Alego
Źródło: Antoine Gyori/AGP/Corbis via Getty Images
Opustoszały pałac Bena Alego
Opustoszały pałac Bena Alego
Źródło: Antoine Gyori/AGP/Corbis via Getty Images

Samir wyemigrował z ojczyzny w 2012 roku, do Polski trafił dwa lata później. Tunezyjczyk, który mówi płynnie w czterech językach, w tym po polsku, pracuje dziś w jednym z warszawskich kebabów. Jak mówi, Tunezja przed rewolucją była krajem policyjnym, w którym realną władzę sprawowały służby. - Każda rodzina miała de facto przydzielonego funkcjonariusza, który jej pilnował. Nie można było rozmawiać o prezydencie. Gdy Ben Ali umocnił się u władzy, to zaczął pozbywać się wszystkich swoich przeciwników i krytyków. Kto go nie lubił, lądował w więzieniu albo był zmuszany opuścić kraj. W ten sposób pozbywał się opozycji. Przez ponad 20 lat nie można było powiedzieć złego słowa na prezydenta. Na prowincji, jak mówiłeś, że go nienawidzisz, to do końca życia nie miałeś pracy, nawet twoim dzieciom utrudniano życie. Jeśli krytykowałeś prezydenta, prześladowali całą twoją rodzinę. Policja cały czas legitymowała ludzi. Zatrzymywali cię na ulicy i pytali: "Skąd jesteś? Pokazuj dokumenty!". Jak pochodziłeś z małej miejscowości i pojechałeś do jakiegoś turystycznego miasta, to się pytali: "Co ty tutaj robisz? Wracaj do siebie!". Chodziło o to, by stworzyć fikcyjną rzeczywistość pod turystów. Żeby biedni ludzie nie spacerowali po ulicach. Co innego, jak byłeś bogaty, wyglądałeś pięknie, to oczywiście mogłeś sobie chodzić, gdzie chciałeś. Tunezja była stworzona pod obcokrajowców.

Jedną z najbardziej znienawidzonych postaci reżimu była Leila Trabelsi, druga żona Bena Alego. Tunezyjczycy nazywali ją "fryzjerką", podkreślając skromne początki pierwszej damy, która poślubiła prezydenta pięć lat po objęciu przez niego władzy. Nazwisko Trabelsi stało się w Tunezji synonimem korupcji i terroru. Leila i dziesięcioro jej rodzeństwa byli postrzegani w kraju jako "quasi-mafia". Wyłudzali pieniądze od właścicieli sklepów i siłą przejmowali udziały w dobrze prosperujących prywatnych firmach. Ich kontrola nad tunezyjską gospodarką była ogromna. Mieli udziały w miejscowych bankach, liniach lotniczych, salonach samochodowych, przemyśle, mediach i wielu innych kluczowych branżach. Szacuje się, że w ich rękach znajdowała się jedna piąta prywatnego rynku w Tunezji. Klimat zastraszenia i terroru sprawiał, że mało kto miał odwagę postawić się im.

Abbassi: Żona Ben Alego i jej rodzina byli jak mafia, wszystko trzymali w garści. Jeśli miałeś biznes, który dobrze ci szedł, to mogłeś się spodziewać ich w każdym momencie. Proponowali, że zostaną twoimi "wspólnikami", albo siłą przejmowali interes. Trzeba było mieć wszędzie znajomości, by zapewnić sobie odrobinę spokoju.

Samir: Leila miała potężną pozycję w Tunezji. Ben Ali uczynił całą jej rodzinę bogaczami, oni mieli w rękach wszystkie firmy w kraju. Na przykład mieszkałeś 30 lat w Ameryce, miałeś 60 lat, postanowiłeś wrócić do Tunezji i otworzyć salon samochodowy. Wtedy niespodziewanie dostawałeś zaproszenie na spotkanie od jednego z braci Trabelsich. "A więc chcesz otworzyć własną firmę, tak? Okej, co powiesz na to, żebyśmy zostali wspólnikami? 49 procent dla ciebie, 51 procent dla mnie". Nie mogłeś się nie zgodzić. Ten jeden procent różnicy był pułapką, która pozwalała później przejąć cały interes. Tak właśnie działali, wykorzystując ludzi. Mieli udziały we wszystkich większych firmach w kraju. A zwykli Tunezyjczycy zarabiali marne 400-500 złotych miesięcznie. Pensje były niskie, wielu ludzi nie miało pracy. Ja mieszkałem w Susie, to turystyczna miejscowość, więc nie mogłem narzekać. Byłem szczęściarzem. Ale ci, którzy mieszkali w głębi kraju, bliżej Sahary, oni mieli naprawdę kiepskie życie. Czasem ci biedni znajdowali na swojej ziemi ropę. Ale trzymali buzię na kłódkę, bo jak ktoś puścił parę, to zaraz przychodziły władze i wszystko konfiskowały.

Prezydent Ben Ali z żoną Leilą
Prezydent Ben Ali z żoną Leilą
Źródło: Sygma

Tunezyjczyków raził nie tylko ogromny majątek rodziny Bena Alego, ale także sposób, w jaki się z nim obnosili. W jednej z tajnych depesz dyplomatycznych były ambasador USA w Tunezji opisywał wizytę w nadmorskiej willi jednej z córek prezydenta - Nesrine. Kobieta specjalnie na tę okazję kazała sprowadzić mrożony jogurt z francuskiej miejscowości Saint-Tropez. Na oczach dyplomaty nakarmiono trzymanego w klatce tygrysa, który zjadał średnio cztery całe kurczaki dziennie. Tymczasem wielu Tunezyjczyków nie miało co włożyć do garnka.

Samir: Prezydent powinien być jak ojciec. Gdy masz dzieci, to jesteś za nie odpowiedzialny, dbasz o nie, dajesz im wszystko, co zarobisz. A nie, zostajesz prezydentem, przechodzisz do historii, dostajesz wszystko, jeszcze jesteś milionerem, a my nie mamy nic.

Tunezyjczycy przez lata zaciskali zęby, godząc się na autorytarne rządy Bena Alego. Każda dyktatura prędzej czy później ma jednak swój kres. Tłumione przez lata frustracja i gniew musiały wreszcie dojść do głosu. Do wybuchu rewolucji wystarczyła iskra. Okazał się nią dramatyczny akt jednego człowieka.

Rewolucja

Mohamad Bouazizi sprzedawał owoce na targu w Sidi Bu Zajd. Pracował ciężko za marne pieniądze, ale przynajmniej jakoś wiązał koniec z końcem. Nie miał licencji, podobnie jak wielu innych handlarzy. Mało którego z nich było na nią stać. Ale jeśli dawałeś w łapę urzędnikom, przymykali oko. Pewnego grudniowego piątku 2010 roku na bazarze pojawiła się kontrola i skonfiskowała stragan Bouaziziego. Był wart 100 dolarów. Wiedział, że aby go odzyskać, musi zapłacić łapówkę. Taka sytuacja przytrafiała mu się wcześniej wielokrotnie. Zwykle grał według bandyckich zasad władz, ale tym razem coś w nim pękło. Tym razem się postawił. W odpowiedzi policjantka uderzyła go dłonią w twarz. Taki cios od kobiety, i do tego publicznie, to dla muzułmanina wyjątkowe poniżenie. Odarty z honoru i pozbawiony środka utrzymania 26-latek poszedł do miejscowej rady miasta. Miał zamiar złożyć skargę, poprosić o pomoc. Chciał tylko odzyskać swoje stoisko. Tymczasem nikt nie raczył nawet wpuścić go do środka. Urzędnicy całkowicie go zignorowali. Rozgoryczony mężczyzna pobiegł na pobliską stację paliw, wypełnił benzyną mały kanister i wrócił przed rządowy budynek, gdzie targnął się na swoje życie. Bouazizim mógł być każdy. Wielu Tunezyjczyków czuło się tak, jakby każdego dnia państwo uderzało ich w twarz.

Plakat przedstawiający Mohameda Bouaziziego
Plakat przedstawiający Mohameda Bouaziziego
Źródło: Anadolu Agency / Contributor

Abbassi: Wszyscy o tym słyszeli. Znowu policja nadużyła swojej pozycji i siły, żeby poniżyć zwykłego obywatela.

Samir: Samospalenie Bouziziego przelało czarę goryczy. Nie można ludzi doprowadzać do takiej desperacji, że odbierają sobie w ten sposób życie.

Protesty wybuchły najpierw w Sidi Bu Zajd, skąd rozlały się na kolejne miasta w całej Tunezji. Manifestacje szybko przerodziły się w ogólnonarodowe powstanie. Służby bezpieczeństwa były bezlitosne wobec demonstrantów.

Abbasi: Poszłam raz z koleżanką na protest, ale szybko uciekłyśmy, bo policja zaczęła strzelać z broni palnej, traktowała ludzi gazem pieprzowym i biła każdego, kogo spotkała po drodze. Protesty i zamieszki miały miejsce w każdym mieście. Podpalano samochody i posterunki. Ale nikt się nie spodziewał, że wszystko zajdzie tak daleko. Ludzie bali się, że trafią za kratki. Myśleli, że protesty wkrótce się skończą, władze użyją siły i Ben Ali znów wygra. Tym razem było inaczej. Tunezyjczyków, którzy wyszli na ulice, wspierano z zagranicy, ważną rolę odegrały także media społecznościowe. O Tunezji zrobiło się głośno na całym świecie.

13 stycznia Ben Ali wystąpił w telewizji, próbując uspokoić atmosferę w kraju. Zapowiedział, że nie będzie kandydował w następnych wyborach prezydenckich w 2014 roku. - Nie ma prezydentury na całe życie – zapewniał Tunezyjczyków dyktator. Wyraził jednocześnie "głęboki i ogromny żal" z powodu śmierci cywilów w trakcie zamieszek i wezwał wojsko oraz policję, by zaprzestały używania broni palnej wobec protestujących. - Nie zgodzę się na kolejny rozlew tunezyjskiej krwi - oświadczył. Obiecał też "całkowitą wolność prasy i zdjęcie ograniczeń internetu”, a także stworzenie 300 tysięcy miejsc pracy do 2012 roku.

Abbassi: Po tym wystąpieniu część ludzi wyszła na ulicę świętować. Następnego dnia jednak protesty nie ustąpiły. Po południu 14 stycznia Ben Ali uciekł do Arabii Saudyjskiej. Nawet wtedy dużo Tunezyjczyków myślało, że wróci, jak sytuacja w kraju się uspokoi.

Nie wrócił. 15 stycznia oficjalnie ogłosił swoją dymisję.

Samir: Byliśmy tacy szczęśliwi. Wybiegliśmy na ulice i krzyczeliśmy: "Do diabła z Benem Alim!". Pojechaliśmy pod komisariat. Policjanci, którzy jeszcze niedawno pałowali ludzi, teraz przerażeni uciekali przed tłumem. Całe szczęście nie doszło u nas do wojny domowej. Jak Ben Ali wyjechał, to wojsko zajęło jego pałac, a policja, która pracowała dla prezydenta, oddała broń. To była rewolucja przeciwko policyjnej dyktaturze. Armia była po naszej stronie. Żołnierze za Bena Alego zarabiali mniej niż policjanci.

Po ucieczce dyktatora władzę w kraju tymczasowo przejęło wojsko. Ugrupowanie Bena Alego - Zgromadzenie Demokratyczno-Konstytucyjne - zostało rozwiązane. W marcu powołano rząd jedności narodowej, kładąc kres Jaśminowej Rewolucji, która kosztowała życie ponad 300 ludzi. W październiku w Tunezji odbyły się wybory do Zgromadzenia Narodowego, które miało pełnić rolę tymczasowego parlamentu. Dwa miesiące później na prezydenta zaprzysiężono al-Munsifa al-Marzukiego.

Nadzieja

Rewolucja zapoczątkowała w Tunezji proces demokratyzacji. W kraju wzrosły świadomość i wolność polityczna obywateli, zagwarantowano swobodę wypowiedzi i wolność prasy, zwiększył się także udział kobiet w życiu publicznym.

W 2014 roku tunezyjskie władze przeprowadziły reformę konstytucyjną. W tym samym roku odbyły się wybory prezydenckie i parlamentarne, które przyniosły bezprecedensową koalicję islamistycznej Partii Odrodzenia (Ennahda) i sekularystycznego ugrupowania Wezwanie Tunezji (Nidaa Tunis). Ta pierwsza została założona pod koniec lat 70. przez jednego z członków Bractwa Muzułmańskiego. Przez dwie dekady rządów Bena Alego była zmuszona działać w podziemiu, by zaraz po rewolucji wyrosnąć na główną siłę polityczną w kraju. Nidaa Tunis z kolei została założona w 2012 roku przez środowisko byłego dyktatora.

- Aktualna polityka jest oparta na trudnym kompromisie między partiami islamistycznymi a świeckimi, między członkami elit sprzed rewolucji a tymi, którzy wówczas nie byli dopuszczani do władzy, i nowymi aktorami politycznymi. To doprowadziło do dużego rozdrobnienia partyjnego i utrudnia przeprowadzenie reform politycznych oraz ekonomicznych, które są niezbędne, by państwo poradziło sobie z obecną trudną sytuacją gospodarczą – tłumaczy dr Sara Nowacka.

Mawia się, że Tunezja jest jedynym państwem, w którym Wiosna Arabska zakończyła się sukcesem. Jednak śledząc losy tego kraju po rewolucji, trudno powiedzieć, że krajobraz polityczny jest tam stabilny. - Od zeszłorocznych wyborów parlamentarnych w Tunezji rządzi obecnie trzeci premier, a przejście do drugiej tury wyborów prezydenckich (również w ubiegłym roku) dwóch niepowiązanych z władzą kandydatów można odczytać jako efekt rozczarowania Tunezyjczyków nieskutecznością klasy politycznej wobec problemów gospodarczych i społecznych – ocenia analityczka PISM.

I rzeczywiście sytuacja ekonomiczna w Tunezji jest trudna. Efektem tego jest emigracja tysięcy wysoko wykwalifikowanych pracowników, którzy od 2011 roku masowo opuszczają kraj w poszukiwaniu lepszego życia. Bezrobocie wśród absolwentów uniwersytetów od czasów sprzed rewolucji do 2018 roku wzrosło z 23 procent do 29 procent. W ankiecie przeprowadzonej dwa lata temu mniej niż połowa Tunezyjczyków uznała, że demokracja jest najlepszą formą rządów. Pięć lat wcześniej taką opinię podzielało aż 71 procent obywateli Tunezji.

Rozczarowanie

18 marca 2015 rok, Tunis. Samo południe. W tunezyjskim parlamencie trwa debata nad ustawą o przeciwdziałaniu terroryzmowi, gdy rozlegają się strzały. Dochodzą z zewnątrz. W pobliskim Muzeum Bardo uzbrojeni napastnicy zabarykadowali się wraz z kilkudziesięcioma zakładnikami. Siły bezpieczeństwa rozpoczynają oblężenie. Budynek udaje się odbić trzy godziny później. W ataku ginie ponad 20 osób, w tym dwóch zamachowców, a około 50 zostaje rannych. Większość zabitych stanowią zagraniczni turyści. Na liście ofiar śmiertelnych są nazwiska Polaków. Do zamachu przyznaje się tak zwane Państwo Islamskie.

26 czerwca 2015 rok, kurort Susa. Na plaży w pobliżu pięciogwiazdkowego hotelu Riu Imperial Marhaba pojawia się młody mężczyzna. Trzyma w rękach duży parasol. Chwilę później wyciąga ukrytą w nim broń i otwiera ogień do wypoczywających nad morzem turystów. Napastnik rusza następnie w stronę hotelu, gdzie kontynuuje masakrę gości i personelu. Ma przy sobie cztery magazynki amunicji. Terrorysta zostaje zastrzelony podczas wymiany ognia z siłami bezpieczeństwa. Udaje mu się zamordować 39 osób i ranić 36. Większość ofiar śmiertelnych stanowią obywatele Wysp Brytyjskich. I tym razem do zamachu przyznają się dżihadyści z Daesh.

Ataki, w których zginęły dziesiątki zagranicznych turystów, uderzyły w kluczowy dla Tunezji sektor gospodarki. Kraj, który swego czasu uchodził za jeden z najbezpieczniejszych w świecie arabskim, stał się teatrem kolejnych zamachów terrorystycznych, skutecznie odstraszając obcokrajowców. Arabska Wiosna przyniosła Tunezji demokratyzację, ale wraz z nią wzrost zagrożenia radykalnym islamizmem. Kolejni Tunezyjczycy wstępowali w szeregi rosnącego w siłę Państwa Islamskiego, stanowiąc najliczniejszą grupę zagranicznych bojowników w tej dżihadystycznej organizacji. Szacuje się, że po stronie ISIS w Syrii i Iraku walczyło ich około siedmiu tysięcy. Wielu po zakończeniu "świętej wojny" powróciło do ojczyzny. Niektórzy ruszyli do Europy…

Dlaczego jedno z najbardziej zeuropeizowanych i zsekularyzowanych państw w świecie arabskim stało się fabryką dżihadystów? Odpowiedź jest prosta: to dowód na rozczarowanie sytuacją w kraju i niespełnione nadzieje z czasów Wiosny Arabskiej. Dziś sytuacja ekonomiczna wielu Tunezyjczyków przypomina tę, która wyprowadziła ich na ulice w 2011 roku.

Abbassi: 10 lat temu każdy Tunezyjczyk miał nadzieję na nowy początek, na to, że teraz zaczniemy budować demokratyczny kraj. Liczyliśmy, że w kilka lat uda się przywrócić ekonomiczną i polityczną stabilizację. Wtedy zaczęły się ataki terrorystyczne. Turystyka podupadła, w kraju zaczęło rosnąć bezrobocie, ceny poszybowały w górę. Dziś wielu rodzinom ciężko się utrzymać. Niektórzy mówią nawet, że za Bena Alego było lepiej.

Samir: W Parlamencie Tunezji wciąż zasiadają ludzie wierni Benowi Alemu, którzy dzisiaj pracują dla jego rodziny. Wszystkie pieniądze w Tunezji należą do jego dawnych współpracowników i bliskich. Dalej rządzą pieniądze.

Sukces czy porażka?

W trakcie Wiosny Arabskiej przełamane zostało pewne tabu. Wcześniej ludność autorytarnych państw arabskich nie wychodziła tak masowo na ulice w proteście przeciwko swoim rządom. - Patrząc na wydarzenia z zeszłego roku, widzimy pewną ciągłość tych zmian. Można by wręcz zaryzykować hipotezę, że Arabska Wiosna jeszcze się nie skończyła - mówi dr Sara Nowacka.

W 2011 roku mieszkańcy państw arabskich poczuli, że mają siłę potrzebną, by przeciwstawić się władzy, nawet tej sprawowanej przez tyranów. - Z drugiej strony, niestety, dosyć łatwo zarówno na potrzebny wewnętrzne, jak i na potrzeby polityki zagranicznej przychodzi arabskim autokratom zagrywanie strachem przed "powtórką z Syrii" czy innych pogrążonych obecnie w konfliktach zbrojnych państw – zauważa ekspertka.

W jej ocenie dużą rolę w porażce Arabskiej Wiosny odegrał strach przed ruchami islamistycznymi, które okazały się najpopularniejszym wyborem politycznym mieszkańców Bliskiego Wschodu i Maghrebu po rewolucji. Ich wpływy budzą obawy zarówno władców państw Zatoki Perskiej, jak i zachodnich polityków. - Pozostaje nam więc pytanie, czy w tym starciu ideologicznym wygra wiara w to, że stabilność gwarantują rządzące twardą ręką i naruszające prawa człowieka reżimy totalitarne, czy przyniesie ją ostatecznie powolny i trudny proces demokratyzacji – zastanawia się Nowacka.

Jak mówi, oceniając tunezyjską rewolucję, nie możemy odrywać jej od kontekstu regionalnego. - Dziś widzimy doskonale, że Arabska Wiosna w Egipcie, Syrii, Jemenie i Libii skończyła się tragicznie. Pierwszym państwem rządzi dyktator, o którym mówi się, że jest gorszy nawet od Hosniego Mubaraka, a w pozostałych trzech toczą się konflikty zbrojne. Umiejscawiając wydarzenia w Tunezji pomiędzy innymi państwami regionu, trudno więc nie myśleć o nich jako o częściowym sukcesie – puentuje.

Aktualnie czytasz: Człowiek w ogniu, który podpalił arabski świat

Ben Ali był wielokrotnie zaocznie skazywany przez tunezyjskie sądy na dziesiątki lat więzienia za korupcję oraz zlecanie tortur i zabójstw przeciwników politycznych. Do końca życia pozostawał na wolności. Zmarł w wieku 83 lat na uchodźstwie w Arabii Saudyjskiej we wrześniu 2019 roku – cztery dni po drugich demokratycznych wyborach w Tunezji od czasów rewolucji.

Żona dyktatora i jej rodzina ukrywają się różnych częściach świata. Wciąż są w posiadaniu ogromnego majątku. Niedługo po ucieczce Bena Alego francuski wywiad poinformował, że Leila pobrała z banku centralnego Tunezji półtorej tony sztabek złota, wartych wówczas na rynku około 65 milionów dolarów. Fortunę, której dorobili się kosztem Tunezyjczyków, przetrzymywali także na zagranicznych kontach. Trabelsi pozostają nieuchwytni dla wymiaru sprawiedliwości. Większość z nich nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności.

Monika Winiarska

Czytaj także: