Przetrwały blisko 1,5 tysiąca lat. Wytrzymały najazd Czyngis-chana, po którym nie został kamień na kamieniu. Wytrzymały złość kolejnych władców, którzy kazali do nich strzelać z armat. Poranione, ale nadal górujące nad okolicą przetrwały do czasów kolejnych barbarzyńców, którym wydawało się, że mogą wyręczyć Allaha w ocenianiu, co jest dla niego godziwe i dobre a co złe. Ich nie przetrwały. Stały się symbolem władzy talibów.
Z Kabulu do Bamianu jest 240 kilometrów. Prowadzą tam dwie drogi. Krótsza biegnie przez Maidan Szahr i prowincję Wardak. Dłuższa, na której niedawno położono nowy asfalt, wiedzie przez prowincję Parwan, gdzie za Charikarem skręca się na wschód. Pojechałem nią kiedyś do prowincji zamieszkałej przez Hazarów z Attaullahem, moim tłumaczem. Ta krótsza, biegnąca przez Wardak, zawsze była pod kontrolą talibów. Dłuższą jechało się do Bamianu kilkanaście godzin zamiast czterech, jednak talibowie zaczęli pojawiać się i tutaj. Zdarzało się, że wystawiali mobilny posterunek i legitymowali pasażerów wszystkich pojazdów. Tydzień przed naszym przyjazdem w 2019 roku spalili na drodze parę samochodów i uprowadzili nauczyciela z Kabulu. Dlatego mimo namów Attaullaha, żeby pojechać do Hazarów z jego synem, żołnierzem Afgańskiej Armii Narodowej Zikrullą, wybieramy podróż samolotem, tym bardziej że parę lat temu Japończycy zbudowali lotnisko na pozostałościach byłej bazy wojskowej ISAF - tzw. Kiwibase - gdzie do 2013 roku służyli głównie Nowozelandczycy. Dwukilometrowy pas startowy leży na wysokości 2600 m n p.m.
Po dwudziestu pięciu minutach od wzbicia się w powietrze z lotniska Hamida Karzaja w okienkach małego samolotu pojawia się zarys skały z wnękami po posągach Buddy. Zniekształcony ruchem śmigła obrazek robi się oleisty. Gdy samolot chowa podwozie, a pilot przygotowuje się do szybkiego lądowania, wschodzące właśnie słońce oświetla jedno z bardziej symbolicznych miejsc w historii Afganistanu.
W czasach przedislamskich Bamian był najbardziej wysuniętym na zachód duchowym centrum buddyzmu, a jednocześnie prężnym ośrodkiem handlowym, gdzie Wschód spotykał się z Zachodem. Położony pomiędzy Chinami a Bliskim Wschodem przyciągał Greków, Turków, Persów, Chińczyków i Hindusów – świadczą o tym wykopaliska archeologiczne.
W VI i VII wieku wykuto w skałach posągi Buddy. Mniejszy, położony po wschodniej stronie skalnego masywu, mierzył 38 metrów, zaś duży, przesunięty bardziej na zachód, 55 metrów. Aż do przyjścia islamu wraz z inwazją kalifatu Abbasydów w VIII wieku w grotach wokół posągów żyły tysiące buddyjskich mnichów i podobnie jak w chrześcijańskiej Kapadocji rozkwitało tu życie monastyczne. Mimo tego, że w Bamianie zima trwa pół roku, a temperatury spadają poniżej minus 20 stopni Celsjusza. Klasztory w jaskiniach pokryte były religijnymi malowidłami. Niektóre z nich odkryto zaledwie parę lat temu, na początku XXI wieku.
Wielki Budda traci twarz
Te największe na świecie posągi Buddy nie miały łatwego życia, chociaż przetrwały o dziwo najazd Czyngis Chana w 1221 roku, który całą okolicę obrócił w pył. Po tym wydarzeniu miasteczko Shahr-e Gholghola, którego ruiny są w tej chwili restaurowane pod Bamianem, zaczęto nazywać Miastem Krzyków - miejscowi mężczyźni zostali wybici w pień, zaś kobiety wzięte do niewoli oddano za żony mongolskim żołnierzom. Takie są prawdopodobnie początki ludu Hazarów.
Przedstawienia Buddy jako nielicujące z islamem długo irytowały miejscowych. Babur, potężny założyciel państwa Wielkich Mogołów, które ciągnęło się od Samarkandy przez Kabul aż po Agrę i Himalaje, jako pierwszy miał podobno wydać rozkaz, by posągi zostały zniszczone. Sto lat po nim kolejny mogolski władca Aurangzeb rozkazał, by do posągów otworzyć ogień z ciężkich dział artyleryjskich. W ten sposób Budda stracił nogi. W XVIII wieku perski król Nadir Szah Afszar również rozkazał otworzyć ogień z dział do posągów. W wieku XIX, kiedy hazarska rebelia przeciwko władzy centralnej z Kabulu ogarnęła Bamian, afgański władca Abdur Rahman Chan najechał powstańców, a w wyniku kolejnego trafienia z działa Wielki Budda stracił twarz.
Poranione, ale nadal górujące nad okolicą posągi Buddy przetrwały do czasów współczesnych, do kolejnych barbarzyńców, którym wydawało się, że mogą wyręczyć Allaha w ocenianiu, co jest dla niego godziwe i dobre, a co złe.
Miasto Bamian liczy ponoć sto tysięcy mieszkańców. Zresztą miasto w naszym rozumieniu to za dużo powiedziane. To raczej rozłożysta wieś z rzemieślniczym centrum, bazarem i zabudowaniami, które ciągną się wzdłuż rzeki Bamian, niejako równoległej do skał, w których wykuto posągi Buddy. Zabudowane glinianymi domami mieszkalnymi są także wszystkie okoliczne wzgórza i góry. Jak to w Afganistanie – domy kolorystycznie zupełnie zlewają się z pejzażem. Ponieważ duża część Hazaradżatu, krainy Hazarów, jest odludna i niedostępna, to ludzie zaadoptowali do życia tę żyzną, górską oazę u stóp Buddy, za którą rozciągają się wiecznie ośnieżone szczyty.
Proszę kierowcę, który wiezie nas z lotniska, by zatrzymał się przy bazarze naprzeciw dwupiętrowych zabudowań. Wchodzimy na piętro do knajpy. Zamawiamy to, co jest: szaszłyczki baranie, ryż kabuli i czajnik zielonej herbaty. Ponieważ jestem z kobietą, to menadżer siedzący przy kasie prowadzi nas do oddzielnego, rodzinnego pomieszczenia z oknami wychodzącymi na bazar. Wygląda jak zwykły pokój w afgańskim domu. Dywan, parę podłużnych poduch, a na ścianie obrazek z bohaterem narodowym Hazarów Abdulem Alim Mazarim. Komendant o azjatyckich rysach ma długą, siwą brodą, na głowie granatowy turban. Mazari to tutejszy Ahmad Szah Masud. Święty, przywódca ludowy i męczennik w jednym.
Bohaterski wódz, prześladowany naród
Urodził się we wsi Czarkent pod Mazar-i Szarif, stąd jego nazwisko "Mazari". Studia teologiczne rozpoczął w rodzinnej wsi, potem kontynuował naukę w Mazar-i Szarif i dalej w szyickich ośrodkach religijnych: irańskim Kom i irackim Nadżafie. Gdy Armia Czerwona najechała Afganistan, powrócił w rodzinne strony, gdzie stał się wpływowym komendantem afgańskiego ruchu oporu i liderem Hazarów. W czasie wojny z rąk sowietów, ale też i wojsk popieranej przez Moskwę Demokratycznej Republiki Afganistanu stracił brata, siostrę, ojca, stryja i innych członków rodziny. Po wyjściu Rosjan Mazari wskoczył do afgańskiej polityki, która okazała się brutalna jak sport narodowy Afgańczyków – buzkaszi. Buzkaszi znaczy dosłownie "wydzieranie sobie kozy". Jest bardzo popularny zwłaszcza na północy Afganistanu. Dwie drużyny jeźdźców wydzierają sobie truchło kozła lub barana, starają się objechać boisko i podrzucić je do okręgu przeciwnika. W grze w zasadzie nie ma żadnych zasad. Zawodnicy mogą się okładać nahajkami, kopać, przepychać i zrzucać z koni. Nie ma żadnych kar czy upomnień. By odnosić sukcesy w buzkaszi, zawodnicy muszą wykazać się siłą, sprytem i brutalnością – to tak jak w afgańskiej polityce.
Gdy w 1992 roku upadł komunistyczny rząd Mohammada Nadżibullaha, jak większość komendantów-weteranów walk przeciw sowietom, Mazari podpisał Porozumienie Peszawarskie, na mocy którego miał powstać koalicyjny, wieloetniczny rząd prezydenta Burhanuddina Rabbaniego i Islamska Republika Afganistanu. Ludzie z partii Hezb-e Wahdat Mazariego dostali w rządzie posady, jednak niebawem rozgorzały bratobójcze walki o stolicę. Porozumienia nie podpisał między innymi największy rywal Masuda, Gulbudin Hekmatiar, którego wojska potem miesiącami ostrzeliwały Kabul i doprowadziły do śmierci dziesiątek tysięcy cywili. W czasie wojny przeciw Sowietom to Hekmatiar był pupilem Amerykanów i do niego płynęła przez Pakistan największa pomoc w postaci pieniędzy i broni.
W czasie walk o Kabul mudżahedini Mazariego walczyli przeciw wspieranym przez Saudów pasztuńskim wojskom wahabity Abdula Rasula Sayyafa, nawzajem oskarżając się o masakry cywilów. W pewnym momencie doszło do sojuszu wojsk Mazariego i Hekmatiara przeciw Sayyafowi. Na marginesie Sayyaf, od wielu lat członek parlamentu - a nawet kandydat na prezydenta Afganistanu w 2014 roku - był tym, który w 1996 roku zaprosił do Afganistanu Osamę bin Ladena, gdy terrorysta został wydalony z Sudanu. W Afganistanie są i tacy, którzy wierzą, że Sayyaf maczał palce w zabójstwie Masuda w 2001 roku, bowiem to pod jego auspicjami i po kontroli jego służb dziennikarze-zamachowcy przedostali się na tereny Sojuszu Północnego opanowane przez Masuda.
Jako reakcja na wojnę domową i afgański bałagan powstał ruch talibów, który za cel postawił sobie zaprowadzenie porządku w kraju i nowego ustroju, opartego na prawie koranicznym. Zajmując stopniowo kraj, talibowie prowadzili rozmowy z liderami poszczególnych narodów i frakcji. W marcu 1995 roku jeden z liderów talibów mułła Burdżan zaprosił Mazariego wraz z innymi przywódcami na rozmowy do wsi Czahar Asiab pod Kabulem. Grupa została aresztowana, a jej członków torturowano. Talibowie oświadczyli, że Mazari stawiał opór w czasie lotu do Kandaharu, ale wielu Hazarów uważa, że nie chciał się zgodzić na kompromis z gospodarzami, więc został po prostu wyrzucony z samolotu. Jego ciało odnaleziono pod Ghazni. Mimo głębokiego śniegu Hazarowie nieśli zwłoki swojego przywódcy przez 40 dni z Ghazni do Mazar-i Szarif. To ponad pięćset kilometrów po wysokich górach. Setki tysięcy osób uczestniczyło w pogrzebie przywódcy, który spoczął w mauzoleum w mieście, z którym był związany całe życie. Pozostała głęboka wrogość do talibów. I talibów do Hazarów.
Mazari niebawem został pomszczony w okrutny sposób. Wiosną 1997 roku uzbecki watażka Abdul Malik Pahlawan z Sojuszu Północnego zaprosił talibów do Mazar-i Szarif, po czym jego wojska wzięły ich do niewoli i w ciągu dwóch miesięcy przeprowadziły egzekucje ponad trzech tysięcy jeńców.
Jednak niechęć sunnickich afgańskich władców do Hazarów, trzeciego największego narodu w kraju, sięga setek lat wstecz, gdy Hazarowie na przełomie XVI i XVII wieku przeszli na perski szyizm. W XIX wieku władcy Kabulu notorycznie najeżdżali Hazaradżat, tłumili powstania przeciw władzy centralnej, czego efektem było zmniejszenie się hazarskiej populacji o 60 procent. Obopólna nienawiść nigdy nie wygasła. W 1933 roku Abdul Chalik Hazara zamordował afgańskiego króla Mohammeda Nazira Chana. Ciągłe nakładanie na Hazarów wysokich podatków i rewolty przeciw Kabulowi nie ustawały. Do lat 70. XX wieku afgańskie prawo zabraniało Hazarom sprawowania urzędów, zapisywania się na uniwersytet, nie mogli także piastować żadnych funkcji we władzach krajowych.
W czasie wojny sowiecko-afgańskiej ciężkie walki ominęły Hazaradżat. Hazarowie zajmowali stanowiska w komunistycznym rządzie, a hazarscy ismailici z prowincji Baglan stworzyli prorządową komunistyczną milicję pod wodzą swojego pira Dżaffara Naderiego.
Potem niektóre frakcje hazarskie poparły rząd prezydenta Rabbaniego, inne pozostały w opozycji, jednak wraz z zajmowaniem kraju przez talibów Hazarowie w końcu się zjednoczyli i weszli w skład Sojuszu Północnego kierowanego przez Ahmada Szaha Masuda. W 1998 roku talibowie zajęli ziemie Hazarów i zupełnie odizolowali Hazaradżat od reszty kraju i świata. Nie pozwalali nawet, by ONZ dostarczała pomoc humanitarną i jedzenie. Morzyli hazarskie prowincje głodem.
Kiedy zajęli Mazar-i Szarif, wymordowali osiem tysięcy Hazarów i Uzbeków. Doszło wtedy także do międzynarodowego skandalu. Talibowie - w większości przybyli z Pakistanu - zajęli irański konsulat w mieście, po czym rozstrzelali 10 irańskich dyplomatów oraz korespondenta irańskiej agencji prasowej IRNA. Na granicy z Afganistanem stanęła irańska armia w sile 70 tysięcy żołnierzy, jednak napięcie stopniowo zmalało dzięki mediacji ONZ.
Po wkroczeniu na północ talibowie oficjalnie oznajmili, że Hazarowie są ich celem i będą atakowani. Dla talibów, w przeważającej większości Pasztunów i sunnitów, szyiccy Hazarowie są heretykami i irańską V kolumną w Afganistanie. Na tle i tak zabiedzonego i zacofanego kraju prowincje zamieszkałe przez Hazarów wegetowały w zupełnym nieszczęściu, a ludzie po prostu umierali z głodu.
"Czerwone głowy"
Gdy tak polegujemy w cieple małego piecyka na poduchach i popijamy gorącą herbatę, nagle dzwoni telefon. To Basir, który ma się nami zająć w Bamianie. Chcemy jak najszybciej dostać się do hotelu. W Afganistanie z uwagi na góry i chmury samoloty startują o świcie. By dolecieć do Bamianu, mieliśmy pobudkę o drugiej w nocy, potem nerwowe łapanie taksówki na ciemnych ulicach Kabulu, a potem dwie godziny formalności na lotnisku. Za chwilę pod czajchanę podjeżdża 19-letni Basir, przemiły, skromniutki młodzian, afgańska wersja Bryana Adamsa. Dopiero co skończył szkołę średnią i nie ma pojęcia, co robić dalej. Marzy o karierze muzycznej. Chciałby mieć swoją grupę, grać na gitarze, występować na imprezach i dawać koncerty. Tylko że w Afganistanie trubadur nie jest szczytem marzeń dla rodziny. Ojciec chce, żeby jechał na studia inżynierskie do Kabulu. Matka, która mieszka w irańskim Meszhedzie, chce go ściągnąć do siebie.
W czasie jednej z rozmów o planach na życie, kiedy spacerujemy w korycie rzeki Bamian, Basir powie nam rozdzierająco: - Afgańczycy nie zastanawiają się, jak żyć. Tu ludzie myślą, jak i kiedy umrą.
Na razie Basir ma wakacje i spotkanie z nami jest dla niego wymarzoną sytuacją, bo może poćwiczyć angielski i poszlajać się po prowincji z parą, która podrzuci młodemu przewodnikowi parę groszy. Namawiamy chłopaka na wyjazd do Iranu. Tam będzie bezpiecznie i otworzą się przed nim nowe możliwości wielkiego świata – bo z perspektywy Bamianu i Afganistanu, Meszhed, Teheran, Isfahan i Sziraz albo wyspy Zatoki Perskiej to raj. Jesteśmy pewni, że świetnie się tam poczuje.
Basir jest szyitą, choć nie jest Hazarem. Jest Kyzyłbaszem. To grupa etniczna, potomkowie szyickich ludów tureckich z irańskiego Azerbejdżanu, Anatolii i Kurdystanu, którzy służyli jako wojownicy perskiej dynastii Safawidów rządzącej Iranem przez dwa stulecia. Ich nazwa dosłownie oznacza "czerwone głowy", od koloru turbanów, które nosili. Do Afganistanu ściągnął ich w XVIII wieku władca Persji Nadir Szach, który podbił Afganistan i ruszył dalej na wschód, gdzie pokonał armię Wielkich Mogołów i zajął Delhi. Zdobył i sprowadził do Persji ponoć takie łupy, że poddani przez trzy lata byli zwolnieni z podatków.
Kilkuset Kyzyłbaszów przebywało w Kandaharze, kiedy wiosną 1747 roku dotarła do nich informacja o śmierci władcy. Gdy potężny szach został zamordowany, Afgańczycy postanowili wybić się na niepodległość. Ahmad Szah Abdali, były członek gwardii przybocznej szacha Persji, ogłosił się emirem Afganistanu i założył dynastię Durranich. Przyjął też na służbę swoich dawnych towarzyszy broni – Kyzyłbaszów i w ten sposób lud z wybrzeży Morza Kaspijskiego osiedlił się na stałe w Afganistanie. Dane co do liczebności tego ludu są bardzo rozbieżne, ale najczęściej mówi się, że stanowią około jednego procenta ludności kraju, czyli - co prawdopodobnie jest zgodne z prawdą - może być ich około trzystu tysięcy.
Dziura po Wielkim Buddzie
Wcześnie rano wychodzimy z hotelu. Ochroniarz z karabinem na ramieniu już nas kojarzy. Kłania się zza worków z piaskiem. W Bamianie możemy spacerować godzinami, raczej nie czyha na nas niebezpieczeństwo. Zachowujemy zwykłą czujność, ale nie oglądamy się za siebie na każdym kroku. Możemy też bez obaw wsiąść do każdej taksówki.
Tuż za bazarem miejska zabudowa parterowych sklepików i czajhan przeradza się w wiejskie, gliniane domy. Mniej motorów, więcej ludzi na osiołkach. Jest spokojnie, a nawet sielsko. Pszenica faluje na wietrze, a cień chmur naciera na pola ziemniaków. Bamian z nich słynie. Są tak smaczne, że codziennie zamawiamy frytki, choć normalnie jemy je pewnie raz na rok. Między polami bieleją rzędy brzóz. Przeskakujemy przez strumienie, które spływają w wysokich gór, nawadniając uprawy. Jesteśmy już prawie pod wielką, pustą dziurą po dużym Buddzie, gdy po prawej przez pole przebiega pędem mężczyzna w turbanie. Za chwilę mijają nas na motorze dwaj faceci w zgniłozielonych mundurach policji. Siedzący z tyłu odbezpiecza kałasznikowa i drze się do uciekiniera na polu. Policjanci zeskakują z motoru i biegną w kierunku faceta w ziemniakach, który z rękami na turbanie kuli się, kucając pomiędzy grządkami. Szybko związują mu ręce z tyłu i pod bronią prowadzą w kierunku miasta.
Czujemy się malutcy, stojąc w dziurze po Wielkim Buddzie. Wystają tylko kontury ramion i zarys głowy. Gdy byłem tu ostatni raz 10 lat wcześniej, w pieczarach skalnego masywu żyli hazarscy uchodźcy. Ratowali się ucieczką przed talibami z sąsiednich prowincji. Teraz jest zupełnie pusto, choć nagle spod ziemi wyskakuje bileter, mimo że biletów nie sposób kupić, bo biuro zamknięte. Bilety na odwiedzenie czegoś, co już nie istnieje, choć stało w tym miejscu, gdy rodziły się hazarskie dzieci, które teraz osiągają pełnoletność. Pierwsze pokolenie bez Buddy od tysiąca czterystu lat.
W czasie afgańskiej wojny domowej tereny wokół Buddy znajdowały się pod kontrolą szyickiej milicji Hizb-i Wahdat założonej przez Mazariego. Ugrupowanie wchodziło w skład Sojuszu Północnego Masuda. W sierpniu 1998 roku talibowie zdobyli Mazar-i Szarif, a 13 września weszli do okrążonego ze wszystkich stron, zagłodzonego Bamianu. Abdul Wahed, dowódca talibów, którzy walczyli w okolicy, ogłosił plany wysadzenia Buddy, jeszcze zanim jego ludzie zajęli dolinę. Po wkroczeniu do Bamianu w głowie Buddy wydrążono dziury pod materiały wybuchowe, ale miejscowy gubernator, a przede wszystkim najwyższy przywódca talibów mułła Mohammed Omar, powstrzymali Waheda przed wysadzeniem posągów. W lipcu 1999 roku mułła Omar wydał nawet dekret, w myśl którego posągi miały być chronione. Na początku roku 2000 miejscowe władze talibańskie zgłosiły się nawet do ONZ z prośbą o pomoc w odbudowie posągów. Jednak już rok później, 27 lutego 2001 roku, zapadła decyzja o zniszczeniu Buddy. Protestował cały świat włącznie z rządami Pakistanu, Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, które oficjalnie uznały reżim talibów. Delhi i Tokio proponowały czasowe przeniesienie posągów na terytorium ich krajów. Padały pomysły, by posągi zakryć lub nawet zapłacić talibom za to, że bezpiecznie będą nadal stać. Oburzenie wyrażał w Rzymie były afgański król Mohammed Zahir Szach. Głęboko zaniepokojony był dalajlama. Ostatecznie rozkaz wysadzenia posągów jako heretyckich idoli nielicujących z islamem podpisał Abdul Wali – talibski minister krzewienia cnót i zapobiegania występkom. Wyrok zaczęto wykonywać 2 marca. Wydaje się, że ostateczna decyzja zapadła na złość wspólnocie międzynarodowej, a cała ideologia i powtarzanie sloganów o zakazie przedstawiania istot boskich w islamie to jedynie zasłona dymna.
W jednym z wywiadów Mułła Omar wyznał: "Nie chciałem niszczyć posągów Buddy w Bamianie. W zasadzie zgłosiło się do mnie kilku obcokrajowców i powiedziało, że chcieliby przeprowadzić renowację Buddy, który został lekko uszkodzony przez deszcze. To mnie zszokowało. Pomyślałem, że ci bezduszni ludzie nie mają szacunku dla tysięcy żywych istot ludzkich - Afgańczyków, którzy umierają z głodu, ale tak bardzo przejmują się przedmiotami nieożywionymi jak Budda. Było to niezwykle godne ubolewania. Dlatego nakazałem ich zniszczenie. Gdyby przybyli do pracy humanitarnej, nigdy nie rozkazałbym zniszczenia Buddy".
Człowiek, który wysadził Buddę
Gdyby ktoś kazał mi odnaleźć Jana Nowaka w stutysięcznym polskim mieście, dajmy na to w Kaliszu, to raczej bym się tego nie podjął. Jednak w Afganistanie, gdzie ludzie na co dzień się ze sobą kontaktują jak dawniej i nie spędzają czasu w świecie wirtualnym, takie zadanie może się powieść. Bamiańczycy zawsze mają jakichś wspólnych znajomych, więc odnalezienie Mirzy Husseina jest możliwe, mimo że mężczyzn o takim nazwisku mieszka w okolicy co najmniej czterech. Nie mamy ani numeru telefonu, ani adresu, wiemy tylko, że pan Hussein jest mechanikiem. I co najważniejsze – że jest jednym z mężczyzn, którzy w marcu 2001 roku zaminowali posągi Buddy. Namiar na niego to niespodzianka, o której w kabulskiej restauracji wspomniał Kausar, mój znajomy z Peszawaru.
Idziemy z Basirem wzdłuż rzeki i bazaru. Upał zelżał. Po błękitnym niebie pędzą chmury podobne do waty cukrowej unoszonej na wietrze. Po rzece i bazarze przesuwają się ich potężne cienie. Mężczyźni przerzucają setki arbuzów z ciężarówek na stoiska. Jeden podaje je drugiemu z rąk do rąk jak cegły na budowie. Basir wita się z kuzynem. Podpytuje o Husseina. Mamy iść na skraj miasta, za stację benzynową, gdzie w swoich zakładach umorusani smarami pracują mechanicy, ślusarze, tokarze i inni czarodzieje, którzy z niczego potrafią zrobić duplikat części do chińskiego motoru.
Koło mostu w witrynie jatki mięsnej od pięciu dni w słońcu wiszą na drutach te same kurczaki. Codziennie się zastanawiam, czy rzeźnik je wędzi, suszy, czy po prostu na razie nikt się nie zdecydował na rosół. Do środka wchodzą cztery kobiety z dziećmi. Błękitne burki są pofałdowane, jakby wyjęte z gofrownicy. Zlewają się z kolorem nieba. Obok, przed sklepem z naczyniami, czajnikami, nożami i innymi wyrobami z metalu, rachityczny starzec z rzadką bródką pedałuje w miejscu na starym rowerze przerobionym na ostrzałkę. Toczy ostrze sierpa. Dalej wchodzimy w zaułek salonów piękności. W oknach zakładów wiszą reprodukcje piękności z burzą blond loków. We włosach taka liczba ozdób, że bardziej przypominają bożonarodzeniowe choinki niż modelki. Żadna nie ma na głowie chusty, za to jędrne, pomalowane jaskrawą szminką i poprawione botoksem usta prężą się seksownie do przechodniów z innego świata jak zakazany owoc.
Sajed Mirza Hussein Ahmadi jest prawie moim rówieśnikiem. Urodził się w 1975 roku. Mimo to, gdy na powitanie ściskamy sobie ręce pod budką serwisu rowerowego, mam wrażenie, że stoi przede mną mężczyzna o dwadzieścia lat ode mnie starszy. Z wyglądu mógłby być moim ojcem. Mirza drapie się po kilkudniowym, siwym zaroście. Jest speszony. Spod czarnej czapeczki wystają kręcone kosmyki siwych włosów. Opadają na wysokie czoło pokryte głębokimi bruzdami. Spod krzaczastych, szpakowatych brwi spoglądają dobrotliwe, jasnobrązowe oczy, które jak lustra odbijają świat naprzeciw.
Gdy wiatr przegania chmury nad Bamianem, głęboko w zmęczonych oczach Mirzy rysuje się masyw skalny, w którym, gdyby się dokładnie przyjrzeć, odnajdziemy dziury po Buddzie wielkości miniaturowej główki od szpilki. Gdyby mieć pilota do oczu mechanika i móc przewinąć to, co widziały, to moglibyśmy prześledzić film z ostatnich 45 lat. W zwolnionym tempie tumany pyłu powstałe po wysadzeniu Buddy nagle rozpłynęłyby się w czystym powietrzu, a talibskie "Allah Akbar" na wiwat zabrzmiałoby od tyłu. Rozrzucone w promieniu setek metrów fragmenty posągów skleiłyby się od nowa i zastygły w miejscu. Obraz dałoby się przewinąć aż do połowy lat 70. Wtedy pod posągami Buddy pląsaliby hipisi z Europy, a obok kanałów irygacyjnych wśród pól walałyby się puste strzykawki po heroinie. Tak było, kiedy hipisi docierali "wesołymi autobusami" z Amsterdamu, Berlina i Londynu na indyjskie Goa właśnie przez Afganistan.
Wchodzimy do ciasnego zakładu skleconego z blachy falistej. Ledwo się mieścimy w czwórkę w maleńkim pomieszczeniu. Na ścianach wiszą zębatki, szprychy, pedały i pęki linek do hamulców. Mirza siada na metalowym łóżku. Nie pali się do wspominek. Basir tłumaczy, że wielokrotnie dostawał pogróżki od talibów. Bo talibowie, mimo że Bamian należy do Hazarów, mają tu swoje wtyki, informatorów i sympatyków. A ci co jakiś grożą Husseinowi śmiercią, jeśli ten będzie wracał publicznie do starych czasów. W końcu przekonujemy Hazara, że nie zajmiemy mu dużo czasu i że nasza rozmowa ma sens.
Kiedy talibowie zajęli Bamian, wielu mieszkańców uciekło na tereny kontrolowane przez Sojusz Północny. Młody Hussein nie do końca zdawał sobie sprawę z zagrożenia, poza tym miał na karku rodzinę, więc został. W sumie talibowie zagonili do prac 25 mężczyzn. Dostał się do niewoli wraz z kilkoma kolegami z sąsiedztwa. Pierwszego dnia skatowali go tak, że odzyskał przytomność po upływie całej doby.
- Talibowie początkowo ostrzeliwali posągi z czołgów, dział artyleryjskich i działek przeciwlotniczych. Odpadały solidne kawałki posągu, ale Budda nadal się trzymał. Postanowili więc go zaminować i wysadzić. Naszymi rękami – mechanik rowerowy mówi bardzo spokojnie, patrząc wprost na mnie. Mimo że w klitce panuje półmrok, nadal mam wrażenie, że w brązowych oczach Hazara trwa projekcja filmu sprzed lat. Oczy mówią więcej niż usta.
Mirza został wyprowadzony na szczyt góry i postawiono go przed wyborem: albo będzie rył dziury w Buddzie i podkładał ładunki, zwisając na linie, albo zrzucą go z krawędzi klifu na pewną śmierć. Jego przyjaciel, także zmuszony do zaminowania, dostał zawału serca i zmarł nad głową Buddy.
- Zabrałem jego ciało do jaskini i nakryłem kocem – Hussein mówi cichutko, żeby sąsiedzi z pobliskich budek nie usłyszeli ani słowa.
Mam wrażenie i pewnie nie może być inaczej, że ten cały posąg zwalił się na Husseina i przygniótł jego życie. Ma to wypisane w umęczonych oczach. Wysadzone kawałki Buddy przykleiły się jak wielki głaz do grzbietu Hazara i ciążą niemiłosiernie.
- Byliśmy zmuszeni, by to zrobić. Nie mieliśmy żadnego wyboru. Jeden z jeńców był ranny w nogi, miał problem z chodzeniem. Powiedział do nich: "nie mogę tego nosić, jestem ranny w nogi", więc go na miejscu zastrzelili. Nas, szyitów, talibowie traktowali jak wrogów, a nawet niewiernych, mimo że modlimy się do tego samego Boga.
Talibowie nawieźli materiałów wybuchowych ciężarówką. Potem przez kilka dni Mirza wraz z kolegami wnosili w wiosennym zimnie dynamit na górę. Byli gotowi na śmierć w każdej chwili. Bali się, że liny, na których pracowali, się zerwą, że ładunki eksplodują lub że zostaną zastrzeleni jak ich kolega. Talibowie kazali im spuszczać się na linach, wiercić otwory i wpychać do środka ładunki z lontami. Potem wszystkie te kable poprowadzono do pobliskiego meczetu. Podnieceni talibowie wrzeszczeli: "Allah Akbar!". Ich dowódca był pewien, że eksplozja zawali cały klif, ale po tej pierwszej detonacji odpadły jedynie nogi wielkiego Buddy.
- Wtedy przywieziono nowe ładunki, które przypominały ciasto i były w kształcie mydła – tu Hussein pamięcią rąk wyrabia w powietrzu ciasto. - Cały świat protestował, a my obkładaliśmy nimi Buddę przez dwadzieścia pięć dni.
Jeńcy dostawali miseczkę ryżu dziennie. Spali w jaskiniach pod cienkimi kocami. Kiedy w końcu po wielu dniach udało się wysadzić posągi, talibowie urządzili święto. Strzelali bez końca w powietrze, tańczyli w ekstazie u podnóża wysadzonych posągów, zarżnęli w ofierze dziewięć krów i przygotowali dla siebie ucztę. Tak skończyło się tysiąc czterysta Buddy z Bamianu.
- Codziennie, kiedy wracam na rowerze z pracy do domu, patrzę na dziury po Buddach i czuję głęboki smutek i ból. To strata nie tylko dla Bamianu, ale i dla całego świata. Nigdy nie przestaję myśleć, jaką straszną rzecz zrobiłem. Wolałbym być zabity, ale to się nie stało. Teraz to poczucie winy zabija mnie bez przerwy. Ale co ja mogłem zrobić? – kończy opowieść człowiek, który 20 lat wcześniej stanął przed decyzją, przed którą nikt nie powinien stawać.
Cichutko prosi, żebyśmy niezauważeni opuścili warsztat. Wychodzimy na świeże powietrze. W dali majaczą posępne dziury po Buddzie. Świadectwo tragicznej historii Afganistanu.
W 2022 roku w wydawnictwie Znak ukaże się książka Andrzeja i Eleonory Meller pt. "Kamperem do Kabulu"
Autorka/Autor: Andrzej Meller
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Andrzej Meller