Był huk, runęła część kamienicy. W niedzielę 4 marca, przed godziną 8 rano, na poznańskim Dębcu nastąpił wybuch. Przed eksplozją w budynku doszło do zbrodni. Jedna z mieszkanek została zamordowana najprawdopodobniej przez męża. Ale ofiar wybuchu jest więcej. W ruinach budynku znaleziono także ciała czterech innych osób, a 21 zostało rannych.
Niektórzy mieszkańcy kamienicy przy ulicy 28 Czerwca 1956 r. spali, inni byli już na nogach. W jednym z mieszkań ujadał pies.
- To było inne szczekanie niż normalnie, gdy na przykład chce wyjść na dwór, gdy się cieszy. To było paniczne szczekanie - opowiada mieszkaniec kamienicy Sebastian Kaczmarek.
Eksplozja
W innym mieszkaniu Marek Stanisławski nie spał, niedawno wrócił z pracy. Siedział przed telewizorem. - Nagle usłyszałem wielki huk, coś dużego, ciężkiego mnie przygniotło. Zacząłem krzyczeć. Nawet nie pamiętam, co. Chciałem się ruszyć, ale nie mogłem. Usłyszałem krzyk żony i córeczki z sypialni - opowiada.
- Pełno kurzu, zaczęły się robić szpary w ścianach, widać było przez nie świat - opisuje z kolei Kaczmarek.
Stanisławski nie pamięta, jak wydostał się spod gruzów. Jak najszybciej chciał wejść do sypialni. Żona leżała na łóżku, tam gdzie widział ją po raz ostatni. Była przysypana gruzem. Kiedy ją odkopywał, jeszcze słyszał krzyk Zuzi. Chwilę później dziewczynka zamilkła.
Kaczmarek krzyknął do syna, żeby się szybko ubierał. Ruszyli w kierunku drzwi. Gdy wyszli na klatkę schodową, okazało się, że stoją nad przepaścią. - Wyglądało to jak po bombie, pełno gruzu, kurzu, świata nie było widać - opisuje.
Ludzie krzyczeli "ratunku", "pomocy". Ci, którzy byli w stanie, ruszali im z pomocą.
- Pomagałem sąsiadom obok, też z parteru. Wyciągaliśmy spod gruzów, z zasypanego kamieniami łóżeczka, ich maleńką córkę. Jak ją wyciągnęliśmy miałem wrażenie, że ta dziewczynka już nie żyje, była cała sina – relacjonował Krzysztof Śledź, mieszkaniec kamienicy.
Potrzebna była reanimacja. Zuzia przeżyła. Przebywa w szpitalu im. Krysiewicza w Poznaniu. Jej stan jest stabilny, dziewczynka powoli dochodzi do siebie.
Na nagraniu z monitoringu, do którego dotarła TVN24, widać dokładnie, jak w jednej chwili część budynku obraca się w pył, a dookoła latają fragmenty konstrukcji.
Na ratunek
Kilka minut po wybuchu przed budynek zaczęły się zjeżdżać wozy straży pożarnej. Pierwszy, drugi, za chwilę było ich 11, potem 24. Do tego karetki i radiowozy. - Już z pierwszych zgłoszeń wynikało, że sytuacja jest bardzo poważna - przyznaje Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Strażacy na miejscu zastali zawaloną lewą część kamienicy, gdzie runęły kondygnacje od pierwszego piętra aż po poddasze. Pomieszczenia na parterze zostały zagruzowane, wraz z terenem wokół budynku. W powietrzu unosiło się pełno pyłu, a zaparkowane w pobliżu samochody osobowe zostały uszkodzone.
- Z budynku o własnych siłach wychodzili poszkodowani, którym pomocy udzielały osoby postronne - podaje Brandt.
Wstępna przyjęta przyczyna wybuchu: rozszczelnienie instalacji gazowej.
Szybko sprowadzono specjalistyczną grupę poszukiwawczo-ratowniczą z psami. Mieli przeszukiwać gruzy i szukać żywych. I martwych.
Brandt: - Na wysokości pierwszego piętra strażacy, przy wykorzystaniu drabin, dotarli do uwięzionego pod gruzem mężczyzny, który wykazywał oznaki życia. Po kilku minutach ratownikom udało się mężczyznę wydostać i przekazać przybyłym na miejsce zespołom ratownictwa medycznego.
Wkrótce na miejsce dojechały grupy ratownicze z Łodzi i Warszawy, które pomagały m.in. po trzęsieniu ziemi na Haiti, a także szef straży. Młodzi strażacy ze szkoły aspirantów nie musieli przyjeżdżać.Przed kamienicę doszli pieszo, uczą się kilkaset metrów dalej.
Przed godziną 10 przed budynkiem stał już prezydent Poznania wraz ze swoim zastępcą. Raporty do premiera wysyłał minister spraw wewnętrznych i administracji.
Bilans tragedii był coraz bardziej przerażający. - Jedna osoba nie żyje, trzy osoby w stanie ciężkim, 15 osób z lżejszymi obrażeniami - podawał po godz. 11 rzecznik wojewody wielkopolskiego.
Nie minęła godzina, a bilans ofiar śmiertelnych wzrósł do trzech. I 22 rannych.
Strażacy ręcznie przerzucali gruzy i szukali kolejnych osób. Przed godz. 15 wyciągnęli czwartą ofiarę. Szukali dalej.
"Gdzie jest Beata?"
Miasto przekazało do akcji koparkę, Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne - autobus, w którym znaleźli schronienie mieszkańcy kamienicy.
Ci patrzyli i nie wierzyli. Jedna czwarta budynku zamieniła się w kupę gruzu. I tylko sprawdzali, kogo zabierają karetki. - Nie ma tu z nami takiej sąsiadki Beaty, Daniela z przedostatniego piętra. To młode osoby, mają po 30 lat. Nic o nich nie wiemy - martwił się Śledź.
Wkrótce przewieziono mieszkańców do pobliskiego hotelu. Wielu z nich pozostaje tam do dziś.
Ale przed budynkiem stali nie tylko oni. Wokół kamienicy zebrał się tłum gapiów. Niektórzy płakali, inni robili zdjęcia, nagrywali filmy i obserwowali akcję ratunkową.
Nie brakowało teorii spiskowych. Że to może przez tunel, który powstał w zeszłym roku. - Może źle go zbudowali - zastanawiał się jeden z mężczyzn. Kilka dni wcześniej pojawiły się uskoki, wybrzuszenia, a ze ścian ciekła woda.
W tłumie był też dyrektor gazowni. Podał, że 10 minut po zdarzeniu odcięto gaz. Przeszukano teren pod kątem jakichkolwiek wycieków gazu, ale niczego nie stwierdzono. Poinformował, że budynek 19 lutego przeszedł rutynowy przegląd instalacji, który nie wykazał żadnej nieszczelności.
Szef straży podawał: na 18 mieszkań, zniszczeniu uległy cztery - były one zawalone. - Może runąć frontowa ściana budynku - zaznaczał.
W kościele trzęsły się żyrandole, poszła szyba
Wśród osób stojących przed zniszczoną kamienicą byli też uczestnicy mszy świętej w pobliskim kościele. - Kiedy byliśmy w kościele, nagle coś huknęło i wszystko zaczęło się trząść. Baliśmy się bardzo. Trzęsły się te ogromne żyrandole, w kościele przy witrażach wypadła szyba - mówiła jedna z kobiet.
Kiedy zobaczyła, co się dzieje, pobiegła do mieszkania i przyniosła poszkodowanym koce, które - jej zdaniem - mogły im się przydać. Nad ranem w Poznaniu temperatura spadła do -10 stopni Celsjusza.
Dzwony w kościele przestały bić. Do proboszcza z taką prośbą udali się strażacy - dźwięk bijących dzwonów mógł utrudniać pracę, a wywołane przez nie drgania doprowadzić do tego, że runie kolejna ściana.
Ksiądz nie protestował, sam starał się pomóc. W kościele w sali katechetycznej serwował gorącą herbatę i podawał jedzenie uczestnikom akcji ratunkowej. Pomagali mu parafianie.
Wkrótce do kościoła zaczęły trafiać też dary dla poszkodowanych. - W pierwszej chwili zdziwiliśmy się, skąd tam było aż tyle rzeczy, byliśmy przekonani, że to jakiś magazyn. Okazało się, że po prostu już w pierwszym dniu był tak potężny odzew ludzi, którzy przynosili do parafii wszystko, co mieli. Ksiądz mówił, że do niczego nie musiał nikogo namawiać, ludzie sami się organizowali i przynosili to wszystko workami - mówił Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Zbiórkę dla poszkodowanych przeprowadził też Caritas. W pomoc mieszkańcom zniszczonej kamienicy włączyły się m.in. szkoła podstawowa numer 84 i Akademia Piłkarska Dębiec.
Tragiczny bilans
Gruzy przeczesywano przez półtorej doby. Pracowało 275 strażaków, w sumie 56 zastępów. Działania straży przy kamienicy zakończyły się w poniedziałek 5 marca o godz. 23.27. Wtedy poznaliśmy ostateczną liczbę ofiar: 21 osób, w tym troje dzieci, zostało poszkodowanych. W gruzach znaleziono ciała trzech kobiet i dwóch mężczyzn.
Ofiary śmiertelne to: emerytka; fotograf, który przyjeżdżał tu nocować tylko raz w miesiącu; Daniel i Beata, o których martwił się jeden z sąsiadów; i koleżanka tej ostatniej - w kamienicy była przypadkiem.
Ostatnią ofiarę strażacy znaleźli w poniedziałek rano.
Wcześniej z gruzów wyciągnięto żywego psa. Zabrano go do schroniska. Niestety po dwóch dniach zdechł.
Ranną trzyletnią Zuzię i jej rodziców odwiedził w poznańskim szpitalu goszczący w poniedziałek w Wielkopolsce prezydent Andrzej Duda. Zdradził, że zostawił Zuzi "prezencik". To pluszowy miś. - Mam nadzieję, że jak dojdzie do siebie, będzie się nim cieszyła – powiedział. Prezydent podziękował strażakom i policjantom za udział w akcji ratowniczej.
Najpierw było morderstwo
W poniedziałek ruszyło śledztwo. Postępowanie dotyczy sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mającego postać zawalenia się budowli, którego następstwem jest śmierć co najmniej pięciu osób.
Po południu do mediów dociera sensacyjna informacja: jedna z mieszkanek, Beata J., miała zostać zamordowana przez męża Tomasza J. Do zawalenia się kamienicy miało dojść po tym, jak mężczyzna, który zabił żonę, próbował popełnić samobójstwo i odkręcił kurki z gazem. Inna wersja zakładała, że mężczyzna wcale nie chciał się zabić. Zamierzał zatrzeć ślady i uciec, ale w ostatniej części plan się nie powiódł.
Wśród poszkodowanych w wybuchu ma być domniemany sprawca. Według nieoficjalnych informacji, do jakich docierają dziennikarze TVN24, mężczyzny w szpitalu pilnują policjanci. Jego stan lekarze wciąż określają jako krytyczny.
Ale oficjalnie długo nikt nie chce tych informacji potwierdzić. Policja i prokuratura o rzekomym morderstwie solidarnie milczą. Dopiero w środę po godzinie 15 Magdalena Mazur-Prus, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu, przyznała tylko, że po sekcji zwłok, w przypadku jednej z ofiar, można mówić o udziale osób trzecich.
- Jest uzasadnione podejrzenie, iż ta osoba została zamordowana, a wybuch mógł być konsekwencją ukrycia takiego przestępstwa - mówiła.
Śledczy mają teraz przeszukać cały gruz. Został już przewieziony w wyznaczone miejsce. Może on skrywać narzędzie zbrodni. Biegli określili już, czego śledczy mają szukać.
Małżeński konflikt?
Domniemany morderca to Tomasz J. Jeszcze w zeszłym roku mieszkał w tej kamienicy, od roku pracował w Anglii. Ofiarą ma być jego żona Beata J. Kobieta w tej samej kamienicy na parterze miała salon kosmetyczny. Para miała kilkunastoletniego syna. Według doniesień medialnych, kłócili się. Tomasz J. miał bywać agresywny wobec żony. Beata J. podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia miała zażądać rozwodu. Niedługo potem, 1 stycznia, Tomasz J. miał wypadek, w którym bardzo poważnie ucierpiał ich nastoletni syn.
Chłopiec wciąż poddawany jest operacjom. Trwa jego rehabilitacja.
Jak donoszą media, Beata J. zarzucała mężowi, że celowo doprowadził do wypadku, z zemsty, z niezgody na rozstanie. Nie złożyła w tej sprawie doniesienia. Prokuratura prowadzi jednak śledztwo w sprawie wypadku. Teraz śledczy czekają na opinię biegłego.
J. zerwała kontakt z mężem. Nie wiadomo więc, jak to się stało, że w weekend u niej był.
Tym bardziej że i jej miało nie być w mieszkaniu. Miała kupiony bilet na samolot i powinna być na jego pokładzie.
Tymczasem Tomasz J. niespodziewanie zjawił się w bloku przy ulicy 28 Czerwca w sobotę.
W kamienicy zginęła też przyjaciółka Beaty J. Pod jej nieobecność miała wyprowadzić i nakarmić psa. Przyszła rano do mieszkania. Mocowała się z drzwiami. O pomoc poprosiła męża, który czekał na nią w samochodzie. On przeżył, leży w szpitalu. Ostatnie, co miał pamiętać: stali przed drzwiami, potem nastąpił wybuch.
Bratowa: nie dociera do mnie
Bratowa Tomasza J. nie wierzy w zabójstwo. - Wiem, że sytuacja była taka, że chcieli się rozejść. Do mnie nie dociera, że do takiego czegoś mogło dojść, że w ogóle jakikolwiek człowiek jest do czegoś takiego zdolny. O ile oczywiście to jest prawda - powiedziała w "Uwadze!" TVN.
Sąsiedzi są w szoku. - To była normalna rodzina - mówi Sebastian Kaczmarek. Nie słyszał krzyków, kłótni. Czasami prosili go, by pomógł coś wykończyć, bo kupili nowy kran lub lampa nie działała. O tym, że byli w separacji, nie wiedział. Jak dodał, on sam miał dobre relacje z Tomaszem J., choć wiele osób mówiło, że trudno z nim nawiązać kontakt.
- Był trudnym człowiekiem. Żonę znałem bardziej, zawsze odpowiedziała "dzień dobry", nieraz porozmawialiśmy na klatce. Żadnych oznak, że tam jest napięta sytuacja, nie było. On siedział w Anglii, a ona była tu na miejscu. Rodzina jak każda inna – mówił z kolei dziennikarzom "Uwagi!" TVN Krzysztof Śledź.
Łzy, szlochy w hotelu
Ci, którzy w wyniku katastrofy na poznańskim Dębcu stracili mieszkania, nadal przebywają w hotelu. - Sytuacja na miejscu jest trudna - przyznaje rzeczniczka poznańskiego Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie Lidia Leońska. Jedna z kobiet doznała takiego szoku, że nie była w stanie powiedzieć, jak się nazywa.
Widać przygnębienie u poszkodowanych. - Są łzy, szlochy, rozmiar tej tragedii jest bardzo trudny do udźwignięcia - mówi Leońska.
Najtrudniejszy był pierwszy dzień, kiedy po opatrzeniu i pomocy medycznej poszkodowani wrócili ze szpitala do hotelu. Kiedy leki uspokajające przestawały działać, ludzie zaczynali sobie uświadamiać skalę tego, co się stało.
Pomoc psychologiczną ma zapewnioną także syn Beaty J. oraz dwie córki jej znajomej, która zginęła wskutek wybuchu.
Miasto szuka mieszkań
Rodziny otrzymały już pierwsze zasiłki i część darów, ale pokoje hotelowe nie są zbyt duże i nie wszystko mogą zabrać.
Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak zapewnił, że nikt nie zostanie bez dachu nad głową. - Działamy już od niedzieli, czyli od samego momentu katastrofy. Podstawowa pomoc została już udzielona, teraz pracujemy nad zaspokojeniem dalszych potrzeb. W chwili obecnej najważniejsze jest, by znaleźć lokale dla osób poszkodowanych i je wyposażyć - tłumaczy.
Poszukiwanych jest łącznie 11 mieszkań. - Chcemy te lokale wskazać rodzinom jak najszybciej i oczywiście dostosować je do sytuacji danej rodziny, jej dochodów czy liczebności. Sytuacja jest wyjątkowa, dlatego działamy specjalnym trybem. Zastępca prezydenta Tomasz Lewandowski umożliwił nam to, wydając zarządzenie w tej sprawie – mówiła w czwartek Magdalena Górska, pełnomocniczka prezydenta Poznania ds. interwencji lokatorskich.
Cztery osoby w szpitalu
Cztery z 21 poszkodowanych osób nadal przebywają w szpitalach.
43-letni Tomasz J., domniemany sprawca wybuchu, ma poparzone 50 procent ciała: głowę, ręce, plecy oraz górne drogi oddechowe. Do tego obite płuco i złamane żebro. Podtrzymywany jest w stanie śpiączki farmakologicznej. Przebywa na oddziale intensywnej opieki medycznej.
3-letnia Zuzia leży w szpitalu dziecięcym. Zaczyna bawić się z pielęgniarkami, za kilka dni mają ją wypisać.
W jednym z poznańskich szpitali przebywa poturbowana kobieta.
Do lecznicy w Nowej Soli trafił mężczyzna, który wraz z żoną miał stać pod drzwiami mieszkania Beaty J. Mężczyzna jest poparzony.
Co dalej?
Na pewno trzeba rozebrać ścianę szczytową kamienicy.
- Ona może runąć - powiedział w czwartek Paweł Łukaszewski, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Poznaniu.
Co z resztą budynku, na razie nie wiadomo. Ekspertyza wykaże, czy da się go naprawić, czy też będzie nadawał się jedynie do rozbiórki.
Ekspertyza powinna być wykonana w ciągu dwóch tygodni.
Dużo pracy też przed śledczymi. Prowadzone przez prokuraturę postępowanie dotyczy sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mającego postać zawalenia się budowli, którego następstwem jest śmierć pięciu osób.
Śledztwo cały czas prowadzone jest w sprawie, a nie przeciwko konkretnej osobie. Wybuch gazu to wciąż tylko hipoteza.
Autor: Filip Czekała, Aleksandra Arendt/gp / Źródło: TVN 24 Poznań, PAP