Miało być 9 godzin i było... prawie. 52 km w 8 godzin i 59 minut. Z Jakuszyc do Karpacza przez karkonoskie szczyty.
Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów, kilkanaście, kilka... i wreszcie można biec. Pędzę najszybciej, jak się da, nogi wpadają w śnieg po kolana, ale to nic - sadzę ogromne kroki. Tak samo obok po śniegu skacze pies Łysek. W tym momencie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Chociaż nie, pewnie równie szczęśliwi są wszyscy inni, którzy akurat zaliczają zbieg na Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim. To górskie zawody, które po raz drugi organizują przyjaciele i rodzina Tomka Kowalskiego, chłopaka, który dwa lata temu zginął na Broad Peaku. Oto, jak w sobotę biegaliśmy w okolicach Karpacza.
Budyniowe nogi
Przygotowania do startu - standardowe. No, prawie. Ubranie mam sprawdzone z rajdów na orientację, co jeść - wiem, buty wybrane mam, kawa na rano - jest, mleko do kawy - też. Śniadanie - kawałek piernika z polewą czekoladową - jest. Udaje się zdążyć na odprawę, łóżko wygodne, cisza, spokój, sen, sny, dziwne sny, jeszcze dziwniejsze sny, pobudka, kawa, ubranie, sprawdzanie sprzętu, autobus, Jakuszyce... i załamują się pode mną nogi. Jakby ktoś wpuścił mi w mięśnie budyń. Pół godziny do rozpoczęcia, zostają dwie czynności do wykonania - wucet i przejście na start - a ja czuję, że mogę nie sprostać biegowemu wyzwaniu. "Nie zdążę, nie zdążę..." - myślę w panice. O wątpliwościach nie daję znać nikomu. Trzymam fason. - Może być bardzo ciężko, a może też być bardzo łatwo - mówię koledze z TVN24, który na miejsce przyjechał z kamerą. Tak naprawdę boję się tych gór, jak nie wiem!
Na przebiegnięcie 52 km przez całe Karkonosze mamy 11 godzin. Do tej pory mój najlepszy czas na 50 km to niecałe 7,5 godziny, ale tym razem potwornie się boję, że nie wyrobię się w 11. Asia, z którą kilka tygodni temu robiłyśmy tu rekonesans trasy, jest na starcie i uspokaja, że będzie dobrze. Ja mam tylko nadzieję, że jeżeli nie uda się zdążyć, na górze przynajmniej będzie słońce i super warunki. "Pooglądam widoczki, nacieszę się biegiem przynajmniej" - pocieszam się. Startuję z psem Łyskiem - nawet jeżeli z wyniku będą nici, to chociaż on się wybiega.
Pierwszy podbieg
Ma być tak: łagodny podbieg na Szrenicę, potem długo, długo górami z niewielkimi podejściami i zbiegami, dalej ostro pod górę na Śnieżkę, długaśny zbieg do przełęczy Okraj, dalej zbieg do Kowar, lekki podbieg na koniec i zbieg do mety.
Liczę na to, że tabun szybszych zawodników trochę rozpłaszczy kopny śnieg i ci w drugiej połowie - czyli my - będą mieć nieco łatwiej. Ale różowo nie jest. Ścieżka niby powstała, lecz jest tak nierówna i wąska, że rzuca nami na prawo i lewo, stopy się obsuwają i nikt nie daje rady biec. Spokojnie drepczemy pod górę. "Byle tylko zdążyć przed 9 na Halę Szrenicką" - myślę. To limit, w którym trzeba się zmieścić na pierwszym punkcie kontrolnym. W przeciwnym wypadku dalej się nie pobiegnie.
Gdy pół godziny przed zamknięciem wbiegam na halę, czuję ulgę. "Ufff, nie jest źle" - myślę. Potem limitów już nie sprawdzam, mam coraz większy zapas.
Szrenica - Odrodzenie
Gdy razem z Łysiem i napotkanymi po drodze Filipem z Psemkomandosem ruszamy z Hali Szrenickiej, chmury rozstępują się i zaczyna ogrzewać nas słońce. Psy bawią się świetnie, a nam trud podejścia rekompensują widoki. "Ach, więc to tak wyglądała trasa, którą szłyśmy w styczniu" - myślę. Z twarzy już do końca nie chce zejść szeroki uśmiech. Chcę jak najszybciej wejść wyżej, żeby mieć jeszcze ładniej.
Dalej, za Szrenicą, pod górkę są tylko krótkie odcinki. Gdy zaś tylko pojawia się zbieg, czujemy się z Łysiem najlepiej na świecie! Gnamy wtedy najszybciej, jak potrafimy. Zazwyczaj pędzimy obok wydeptanej ścieżki - tam, gdzie śnieg jest głęboki. Zupełnie nie wiem, kiedy mija droga ze Szrenicy do Odrodzenia. Potem ma być trudniej, ale tylko przez chwilę.
Droga przez mękę i... ulga
Z daleka widzimy, że za Odrodzeniem będzie mocno pod górę. Z rekonesansu pamiętam jednak, że po tym krótkim podbiegu lekko ma być już do samej Śnieżki. Przy schronisku dogania mnie Marcin Kargol, wydawca tvnmeteo.pl. Ucinamy sobie miłą pogawędkę o pracy i znajomych na trasie. Dzięki temu szybko zlatuje nam czas na podejściu. "Teraz będzie już lekko" - pocieszamy się na chwilę przed końcem. Wychodzimy na trawers, a tu... wcale lżej nie jest!
Niby prawie po płaskim, a biec się nie da! Wszystko przez śnieg. Wydeptana ścieżka jest jeszcze bardziej nierówna niż na pierwszym podejściu, a do tego w wielu miejscach śnieg jest kopny. Żeby przesuwać się do przodu, trzeba wysoko podnosić nogi, co jakiś czas wykrzywiają się stopy, a biegacze lecą na boki - to w prawo, to w lewo. Na myśl przychodzą mi same okropne słowa, a wszystko kończy się stwierdzeniem: "nie biegnę!". Potem znów próba i znów ten sam wniosek. "Nie biegnę!". I znów podbieg i znów opadnięcie z sił.
Na dobre rozpędzić udaje się dopiero za Słonecznikami, gdy wydeptana jest już szeroka, twarda ścieżka. Już nie przeklinam. - Jest pięknie, cudnie - wołam do napotkanych ludzi. Co za stany maniakalno-depresyjne! Niektórych udaje się zarażać uśmiechem. - Spróbujemy przejść jeszcze przez pół godziny i zobaczymy, czy damy radę dalej - naradzają się napotkani turyści. - Dacie radę, dacie radę! My daliśmy, to i wy dacie! - zachęcam ich. Śmieją się szeroko.
Po zupie na Śnieżkę
W Domu Śląskim przychodzi czas na chwilę przerwy. Karcę się w myślach, że za mało jem i piję, ale co zrobić, nie mogę wcisnąć w siebie za dużo. Piję więc herbatę i chwytam kawałek banana. Łysek dostaje michę zupy. Jeszcze chwila rozmowy z chłopakami, którzy robią film o Psiekomandosie, kolejna herbata i lecę dalej. W schronisku i tak już spędziłam za dużo czasu. - To co, ruszamy? - pyta Mariusz, z którym podobnym tempem lecimy prawie od początku. Ruszamy.
Zanim zaczniemymy nasz atak, Śnieżka jest spowita chmurą. Widać, jak na prowadzącej na szczyt ścieżce ustawieni są biegacze. Wyglądają jak ludzie, którzy wychodzą z ostatniego obozu na Mont Blanc - sznureczek turystów na zygzakowatym podejściu. - Haha, spod Blanca mam już taką fotę, będę mieć teraz drugą podobną - wołam wesoło i pstrykam zdjęcie.
Pamiętam z rekonesansu, że pod samym szczytem Śnieżki potrafi naprawdę bardzo mocno powiać. Dla nas jednak chmury się rozstępują, robi się ciepło i jeszcze piękniej niż do tej pory. - Ależ widoki! - podziwiamy to, co widzimy.
Za Śnieżką (nie do końca) z górki
Na szczyt Śnieżki czekam ]niecierpliwie. Z profilu trasy pamiętam, że dalej jest już prawie całkiem z góry, a zbiegi to jest to, co lubię absolutnie najbardziej ze wszystkiego. Gdy więc tylko nadarza się sposobność, znów rozpędzamy się Łysiem do prędkości światła. I w zasadzie wszystko idzie zgodnie z planem: długi, bardzo długi zbieg, po którym zaczyna się ostatni - tak przynajmniej myślimy - krótki podbieg. Albo raczej podejście, bo po tylu kilometrach w trasie nie bardzo jesteśmy w stanie biec.
- Kiedy będzie z górki? - pytam dziewczynę, która leci w drugą stronę. - Za 7 km! - krzyczy. Nie wierzę. Jestem przekonana, że nie miało być aż tak dużo. "Na pewno coś źle policzyła". Gdy docieramy do zakrętu w lesie, za którym wygląda, że jest już z górki, nasz zapał studzi wolontariusz. - Tam w lewo - mówi i kieruje nas... na ścieżkę wzdłuż strumienia ostro pod górę. - O nie... - jęczę. - Już tylko pół godziny podejścia - mówi. Pod koniec zaczynam znów kląć. A już tak chciałam się powstrzymać!
Okazuje się też, że wcale nie jest to ostatni podbieg. Pod górę jest jeszcze przynajmniej dwa razy. Drugi podbieg znów w połowie oszukuje wczesnym "z górki", a okazuje się, że za zakrętem "jeszcze ostatnie 100 metrów pod górkę".
Trąbki i krzyki. To tu!
W końcu spomiędzy drzew wyłaniają się zabudowania Karpacza. Okazuje się, że faktycznie ten podbieg był ostatni i czeka na mnie już tylko meta. Słyszę krzyki kibiców i trąbki. "Meta! Wreszcie meta!" Nic nie jest w stanie mnie już zatrzymać.
Jeszcze ostatni zbieg po stoku, "Łysek, dawaj!", ostatnia prosta, szybko, szybko, szybko! Jeszcze przeskok przez 10 schodów, jeszcze 300 metrów, jeszcze jedna dziewczyna do wyprzedzenia i jest! Razem z Łysiem przebiegamy przez metę II Ultramaratonu Karkonoskiego. Czas: 8:59. Udaje się zmieścić w 9 godzinach - tak, jak chciałam. Dobrze, że zajmuję się obściskiwaniem ze znajomymi i wieszaniem medalu na psiej szyi. Inaczej zobaczyliby, że się ze szczęścia popłakałam.
Potem jeszcze wracam na "ostatnie schodki" i czekam na Agę. Gdy w końcu zjawia się na horyzoncie, dołączam do niej i razem pokonujemy "ostatnie 300 metrów" deptaka. Zagrzewam ją do walki o urwanie ostatnich sekund i drę się przy tym jak głupia. Aga przyspiesza i dopada metę. Z prędkością najlepszą na cały bieg!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa/TVN24