Jaka jest jedna z najważniejszych rzeczy przed startem w zawodach? Rekonesans. Oto, jak rozpoznawałyśmy 35 kilometrów zimowego biegu.
Piątek ok. 16:45, Szklarska Poręba, postój taksówek (autobusów już nie ma).
- Czy może nas pan zawieźć do Jakuszyc? - Tak, 15 zł za osobę. Ale co wy tam będziecie robić? - Będziemy podchodzić na Szrenicę. - Tak w nocy?! Dwie dziewczyny same?! - No tak, ale jeszcze nie ma nocy... - ... - Proszę się nie bać, dużo chodziłyśmy po ciemku! - To może jak podjedziemy, to ja poczekam chwilę i w razie czego zabiorę was z powrotem? - Nieeee, nie! Dziękujemy
Nie kłamiemy. Z Asią wielokrotnie ścigałyśmy się w Pucharze Pieszych Maratonów na Orientację i nieraz przyszło nam kończyć zawody w ciemną noc. Teraz nie rywalizujemy. Razem idziemy rozpoznać podbiegi i zbiegi Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. Na starcie tego 52-kilometrowego biegu stanę w marcu.
Plan na półtora dnia
Plan jest prosty: w piątek zielonym szlakiem z Jakuszyc podchodzimy na Szrenicę, tam śpimy. Następnego dnia ruszamy dalej w stronę Śnieżki i robimy jak najwięcej się da. Trasa ZUK-a biegnie od Szrenicy przez całą grań: Śnieżne Kotły, schronisko Odrodzenie, Szyszak, Dom Śląski, Śnieżkę, przełęcz Okraj. Dalej są: Kowary, Budniki i finisz w Karpaczu. Szykujemy się, że - jeżeli dobrze nam pójdzie - za Śnieżką zejdziemy prosto na autobus, omijając ostatnią pętlę. Jeżeli będzie ciężko - a prawie na pewno będzie - zejdziemy wcześniej. Do dyspozycji mamy tylko półtora dnia. Wszystko przez to, że w niedzielę po południu muszę już być za biurkiem w pracy! Tym razem trasę pokonywać będziemy bez pośpiechu, spacerem - mamy ciężkie buty i większe plecaki, nie szykujemy się na bieganie. Żadnego ścigania, gonienia, chcemy to po prostu przejść.
Szczególnie zależy mi, żeby wybadać najdłuższy podbieg na trasie ZUK-a, czyli zielony szlak od Jakuszyc na Szrenicę. Takich odcinków pod górę boję się najbardziej.
Do schroniska - prawie trzy godziny
Jednak już na pierwszych metrach naszej trasy pojawia się problem. Kilka kroków i... wpadam w śnieg po uda! Nie mogę się wydostać - nie sposób ruszyć ani w przód, ani w tył. "Oby tylko cały szlak tak nie wyglądał, bo spędzimy tu całą noc" - myślę.
Ale po tej pierwszej przeszkodzie zaskoczenie: idziemy, idziemy, a tu żadnego poważnego podejścia! "Na pewno w końcu będzie" - myślę i czekam, czekam, czekam... i nic! "Czyli będzie dobrze!" - pocieszam się na myśl o pierwszych godzinach biegu. Całą drogę na Halę Szrenicką pokonujemy po śladach jakiegoś człowieka, który bezbłędnie trafiał przed nami w odpowiednie ścieżki. Dzięki temu nie tylko nie błądzimy, ale też - po tak przetartym szlaku - idziemy trochę szybciej.
W pewnym momencie, gdy już od dłuższego czasu mijamy kolejne przygniecione śniegiem choinki, a ślady wciąż idą i idą prosto przed siebie, Asia woła: - Patrz na to! Oglądam się, a tam piękny widok: z góry widać światełka Szklarskiej Poręby i dalszych miejscowości. Ależ niesamowicie to wygląda! W takich chwilach wiem, że jestem tam, gdzie powinnam być. I żałuję, że nie mogę tego uwiecznić. Nic, idziemy dalej. Według planu miałyśmy koło godz. 19 być w schronisku.
Jak w niebie
Krok za krokiem w końcu dochodzimy do pierwszych świateł schroniska. To jednak jeszcze nie nasz dom. Śpimy na Szrenicy, a to dopiero Hala Szrenicka. "Stąd miało być już bliziutko" - myślę. I wtedy w oddali zauważam światła naszego "domu". Ależ są daleko! I tak strasznie wysoko. Wygląda, jakby to schronisko było gdzieś w niebie, a nie na naszej trasie. Na szczęście ostatni odcinek przed wierzchołkiem jest już uklepany przez ratrak.
Na miejscu kolejne miłe zaskoczenie: za oknem naszego pokoju, w dole, znów możemy podziwiać morze światełek. Ależ niesamowity widok! Czujemy się, jakbyśmy miały kwaterę w niebie z widokiem na Ziemię. Nie możemy się doczekać tego widoku za dnia.
Pierwsza godzina: mgła. Pięć godzin później: mgła
Rano, zamiast widoków, doświadczamy żalu turysty: za oknem nie widać nic. Światełka pozostają wspomnieniem, tak samo jak widok gór, który miałyśmy z naszego pociągu, gdy wjeżdżałyśmy do Szklarskiej. - Spokojnie, później ma się poprawić - uspokajam siebie i Asię. Prognozy mówiły o częściowym zachmurzeniu i odrobinie słońca. I, chociaż wypad nie pójdzie na marne (podbiegi i zbiegi można rozpoznawać bez widoków dokoła), trochę szkoda by było nic nie widzieć przez cały dzień.
Schodzimy ze Szrenicy przez Trzy Świnki i ani się oglądamy, a już jesteśmy na Śnieżnych Kotłach. Tam widok jak z Mordoru: przed nami z mgły wyłaniają się budynki dawnego schroniska górskiego. Z wysoką wieżą, oszronione, wyglądają jak posępne zamczysko. Albo jakaś stacja polarna na którymś biegunie.
Lecimy dalej. Już teraz widać, że na grani mamy dobrą prędkość. Nie brniemy już prawie wcale w głębokim śniegu, dzięki temu kolejne odcinki zajmują nam tyle czasu, ile przewidziane jest na mapie. Tylko ta mgła! Ciągle idziemy przez mleko, a drogę rozpoznajemy tylko po rozstawionych wzdłuż szlaku tyczkach. Ostrożnie jednak porzucam obawy, że nie zdążymy dojść do Śnieżki. Jeżeli tak dalej pójdzie, to uda się i to jeszcze z zapasem.
Do Odrodzenia i na Śnieżkę
Trochę trudniej zaczyna się robić przed schroniskiem Odrodzenie. Zaczyna mocno sypać, do tego wiatr zawiewa śnieg za kołnierz i oblepia nim czapę. Mijamy pierwsze zabudowania, ale okazuje się, że to czeskie hotele. Nasze schronisko Odrodzenie jest jeszcze kilkaset metrów przed nami. Mam wrażenie, że nigdy do niego nie dojdziemy! W końcu jednak wyłania się z mgły, jak wcześniej budynek na Śnieżnych Kotłach. Ależ wspaniała jest wizja gorącej herbaty i obiadu! Wyobrażam sobie, jak to będzie na biegu - w tym momencie pewnie też będę mieć pierwszy kryzys.
Przy kaloryferach grzejemy się ponad półtorej godziny. W końcu otwieramy drzwi i wychodzimy na śnieg. Czeka nas spore podejście na Szyszak, potem już schronisko Dom Śląski i kolejne kluczowe podejście - na Śnieżkę. W sumie do pokonania mamy jeszcze 400 metrów przewyższenia. Zadziwiająco szybko mija nam ten Szyszak. Ciągle wypatruję szczytu, aż w końcu okazuje się, że już dawno go minęłyśmy. Podobne wrażenie mam zaraz potem na Śnieżce. Nie z przeoczeniem szczytu oczywiście! Miało być długo i męcząco, a obserwatorium miało być ogromne (wcześniej nigdy tam nie byłam). Tymczasem podejście oblodzoną ścieżką mija błyskawicznie, a budynek okazuje się niewielkim tylko stateczkiem kosmicznym. Do środka nie udaje się wejść ("zamknięte!" - słyszymy), wizytujemy za to oblodzoną kaplicę.
W ogóle na Śnieżce lodu jest już tyle, że decydujemy się założyć raki. Stamtąd już cały czas w dół. Tyczka za tyczką, krok za krokiem, a na końcu nawet lekkim truchtem, schodzimy do Karpacza.
Wnioski? Bardzo cenne
W dwa dni przeszłyśmy 35 km z 52, jakie do pokonania są na Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim. Wniosek? Pierwszy podbieg długi, ale łagodny. Będzie się dłużyć na pewno odcinek przez las przed Halą Szrenicką, ale to głównie psychologiczny odcinek. Kondycyjnie trudno nie jest. Ciężkie - bo dużo bardziej strome - będzie podejście na samą Szrenicę. Potem trochę po płaskim a nawet lekko w dół i za Odrodzeniem znów dwa odcinki pod górę. Ale chociaż wyglądają groźnie, powinny minąć szybko. Za Śnieżką już w dół do samych Kowar - lubię zbiegi, powinno łatwo pójść. Potem ostatni podbieg i zbieg do Karpacza. Teraz, gdy już zrobiłam rozpoznanie pierwszej części, najbardziej boję się tej ostatniej górki. Na totalnym zmęczeniu, ścigając się z limitem... no, ale jakoś to będzie. Tak, dobiegnę! :D
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)