Lubiła przesiadywać z wnuczką w ogródku. Syn wrócił z żoną z Anglii trzy lata temu, jak wnuczka przyszła na świat, żeby być bliżej niej i zrobił ten ogródek. Nic specjalnego, trawa, ławka. Teraz syn odkopuje ten ogródek z mułu, żeby ona mogła sobie patrzeć z góry. Po powodzi szukali jej dwa dni. Znaleźli daleko od domu. Rozpoznali po pierścionku.
- Głuchołazy umarły - mówią zrozpaczeni mieszkańcy miasta, w którym straty po powodzi z 15 września oszacowano na miliard złotych.
- Powódź to doświadczenie. Musimy się odbudować. Musimy zakasać rękawy, nikt za nas tego nie zrobi. Najważniejsze jest życie. Dom się odbuduje, życia się nie przywróci - przekonuje szef hotelu Sudety.
Ciepło
Jestem pierwszym popowodziowym gościem tego hotelu. Zameldowałam się 14 października. Tego dnia hotel uruchomił piec centralnego ogrzewania. Dzień później windę.
W holu na okrągło pracuje osuszacz powietrza, podstawowy sprzęt w dzisiejszych Głuchołazach. Czuć stęchlizną. Zapach stęchlizny przenika całe miasto. W tym ta powódź jest gorsza od tej z 1997, że wtedy był lipiec, lato, słońce, które dawało zapał. Wystarczyło pootwierać okna.
Kaloryfery ciepłe. Nie każdy w tym mieście ma dzisiaj taki luksus. Do Głuchołaz przypłynęło rzeką mnóstwo opału, sześciometrowe bale drewna, które woda porwała z czeskiego tartaku. Wygrał na loterii ten, kto ma kominek. W blokach są piece gazowe w piwnicach, które zalane były po sufit. Nie wszystkie udało się uruchomić. Wilgoć z piwnic pełznie po murach na wyższe piętra. Widać to na ścianach w korytarzach, jak puchną pod farbą olejną, widać po drzwiach, które nie chcą się domknąć. Ludzie siedzą przy otwartych piekarnikach, poubierani jak bałwany. Śpią w dresach, skarpetach, czapkach. W środę nad ranem przyszły pierwsze przymrozki.
Na Papierniczej, na Spółdzielczej, gdzie woda sięgała do pasa na parterze - w tych mieszkaniach w ogóle nie da się spać. Przenieśli się do rodziny. Beata do mamy. Obie nauczycielki, normalnie przyjaciółki, teraz się gryzą. - Zjadłaś? Co zjadłaś? Kiedy zjesz? - Beata już nie może tego słuchać. Rano do szkoły, po szkole skuwać ściany w mieszkaniu. Te ściany, które dopiero malowała na srebrnoszaro. Firany dostała od mamy, wzór w deszcz, tysiąc złotych. Koleżanki wzięły do prania, trzy razy już próbowały sprać błoto. W każde wakacje dłubała tu z mężem, nigdzie nie wyjeżdżali. W przerwie na papierosa siada na pufie, ostatnim meblu z kompletu wypoczynkowego na kredyt i marzy: wrócić wieczorem z pracy do siebie.
Zieleń
Dostałam pokój z oknem na tył hotelu. Zieleń, cisza. Od frontu ulica Jana Pawła II, jeżdżące od świtu do zmierzchu ciężarówki, koparki, wieczny korek na jedynym ocalałym moście drogowym, unoszący się spod kół zeschnięty muł, w którym jest cała tablica Mendelejewa. Hałas, kurz, kaszel.
Za ulicą i rzędem domów płynie Biała Głuchołaska. 15 września rzeka ta nie zmieściła się w korycie, szemrząca teraz, ledwo zasłaniająca dno. Są kaczki, wędkarze, dzieci wracające ze szkół i wielkie połacie asfaltu, kilkumetrowe kłody drewna, betonowe fragmenty wałów, kawałki mostów.
Widziałam to koryto kilka dni po powodzi. Nic się nie zmieniło. Ale widziałam też góry śmieci na każdej ulicy, to, co ludzie musieli wyrzucić z piwnic, garaży, parterów. Nie ma już tych śmieci.
- Szkoda, że nie było tu pani przed powodzią. Wszędzie było zielono - zapewniają mieszkańcy, jakby wstydzili się tego błota wokół.
Spod śmieci wyjrzały dziury w chodnikach, głębokie aż do podziemnych instalacji, leżące znaki drogowe.
Turysta
Aleksander Rajczyk kupił hotel Sudety w 2006 roku. Budynek ma ponad 130 lat i najpierw był domem zdrojowym. W tym małym miasteczku przy granicy czeskiej u podnóża Gór Opawskich niemal każdy budynek ma taką długą historię, a powietrze leczy. - Jak pani dzisiaj wypije, to jutro nie będzie mieć kaca, taki mamy mikroklimat. Sprawdzone przez naszych gości - przekonują mnie w hotelu.
Mikroklimat - tym Głuchołazy przyciągały turystów. Turystyka to był motor miasteczka.
Ruszam w górę rzeki, jak turysta, do zdroju, w stronę granicy czeskiej, za którą są najwyższe szczyty Gór Opawskich i zimą można jeździć na nartach. Z lewobrzeżnej części miasta prowadzi tam ulica Andersa, która po powodzi właściwie przestała istnieć i nie wiadomo, kiedy się pojawi. Woda zjadła ulicę razem z chodnikiem, a na moście postawiła domek rekreacyjny, który porwała z pierwszej posesji po polskiej stronie, z siedliska Dawida i Agaty. Dwadzieścia posesji zostało w ten sposób odciętych od świata. Przez pierwsze trzy tygodnie jedyną przeprawą była alejka spacerowa na prawym brzegu przy zboczu Góry Parkowej.
To trasa dla mnie, turystyczna. Na Górze Parkowej mieści się szpital dla rehabilitantów po chorobach płuc i serca, otoczony Parkiem Zdrojowym. Powódź tę górę ledwo liznęła jej przybranymi strumykami. Ani na chwilę nie przerwano przyjęć do szpitala. Pacjentów proszono jedynie, by nie schodzili na dół. Szpital bał się tężca, a miasto ma dość gapiów. - Zrobić pani zdjęcie na tle tragedii? - rzucił do mnie w złości jeden ze strażaków, gdy fotografowałam most, z którego ściągali domek. Rajczyk nie ma nic przeciwko, żeby fotografowali jego kręgielnię. Niech przyjadą znowu i pokażą kręgielnię, jak już ją oczyści. Nie każdy ma tyle cierpliwości. Chodzą, pstrykają, jeżdżą, kurzą, torują drogę, żeby chociaż zostawiali pieniądze. Obcy, może szabrownicy.
Powódź przychodziła do szpitala w opowieściach personelu, ludzi z dołu, którzy zostawiali tam zniszczony dobytek. Przejęci pacjenci skracali turnusy. Nie mogli tego słuchać.
Na progu alejki wita mnie most huśtany, turystyczna duma Głuchołaz. Do dzisiaj w drzazgach. W alejce wyrwa aż po most drogowy, załatana workami z piaskiem. Ten most już posprzątano z ruin domku Dawida i Agaty. Jest ogołocony z barierek. Obawiano się, że uszkodzona jest cała konstrukcja i już wytyczano nową trasę przez Górę Parkową, ostatnią ocalałą atrakcję turystyczną miasta. Ostatecznie trzy tygodnie po powodzi puszczono tym mostem samochody do 3,5 tony.
Na odcięty od świata fragment Andersa wreszcie wjechały koparki i wywrotki, ale od góry, przez siedlisko Dawida i Agaty. Spod mułu wyłonił się wytęskniony asfalt. Gospodarze podnoszą w obejściach ubłocone drzewa, wierząc, że zakwitną.
Pierwsza za mostem jest chatka myśliwska, kultowy bar dla głuchołazian, dorastających w latach 70. ubiegłego wieku. Przez długi czas stała nieczynna. Dwa lata temu kupiła ją i przywróciła do życia rodzinna firma medyczna. Nigdy nie mieli z niej zysku, wręcz dopłacali. Powódź znowu ją zamknęła na cztery spusty. Zaraz za chatką ośrodki wypoczynkowe Czerwony Kozioł i Skowronek. Pałace. Turysta robił tu obowiązkowe zdjęcie. Od frontu wydają się nienaruszone. Nieczynne do odwołania z powodu skali zniszczeń w środku.
Ziemia
W siedlisku Dawida i Agaty zniszczenia widać jak na dłoni. Przed powodzią były dwa domki rekreacyjne i pole namiotowe. Nie ma jednego domku i połowy 70-arowej działki. Jest dziura, a w niej kamienie skotłowane z betonem, korzeniami, żelastwem. Gdy gospodarze zaczęli pytać, kto odda im ziemię i złączy z brzegiem rzeki, który też zniknął, odsyłani z urzędu gminy do Wód Polskich, a stamtąd do regionalnego oddziału tego przedsiębiorstwa w Nysie, władza zajęła gruzowisko.
Jaka władza, kto? Na siedlisko przyszli burmistrz Głuchołaz z zastępcą komendanta Państwowej Straży Pożarnej w Opolu, który był pełnomocnikiem MSWiA do spraw stanu klęski żywiołowej. Szukali trasy pod tymczasową drogę, żeby wywieźć śmieci i muł z odciętego fragmentu ulicy Andersa, odbudować most powyżej siedliska i podpiętą do niego magistralę wodociągową. Potem burmistrz zadzwonił do Dawida, że droga pójdzie przez jego nieruchomość.
Jak długo? Na jakiej podstawie? Dawid wysłał te pytania do urzędu gminy.
Śmieci wywieziono, kilka ton. Zbudowano przeprawę przez rzekę i wodociąg. Ale to tymczasowe urządzenia. Kiedy powstaną właściwe?
- Najgorsza jest niewiedza - mówią gospodarze. Chcieliby się odbudować, znów otworzyć się na wiosnę, zacząć zarabiać.
Stan klęski żywiołowej skończył się 15 października. Przez siedlisko dalej jeździ ciężki sprzęt. Dawid siedzi w Nysie, jest szklarzem, szlifuje szkło ręcznie, maszynę zalało. Agata częstuje strażaków i żołnierzy kawą i obiadem. Mogłaby też wyjechać do rodziny, jest fryzjerką, miałaby klientów, ale droga i most na drugą stronę rzeki, w Góry Opawskie, do granicy czeskiej, przyciągają obcych. Turyści? Szabrownicy? Zamiast łazienki - zniszczonej w powodzi razem z kanalizacją - miska i toaleta przenośna. W nocy strach. Urząd gminy milczy.
Siedlisko to nie jest wyjątek, jak mówi mi burmistrz Paweł Szymkowicz. W całej gminie rolnicy stracili w sumie co najmniej 50 hektarów. Najwięcej we wsi Bodzanów. Ludzie potracili tam domy. Mają przyjechać kontenery dla powodzian. Głuchołazy miały takie kontenery po 1997 roku. Zamieszkałe do 15 września 2024. Co z tymi ludźmi? Kiedy będzie gotowy główny most? Dopiero był w budowie i runął, paraliżując miasto. Burmistrz zawsze chciał mieć most łukowy, bez filarów w korycie. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad nic takiego nie pamięta. Nie wiadomo, jaki wybuduje nowy. Wojsko postawiło tymczasowy. Jeszcze tylko najazdy i zjazdy, jeszcze próba obciążeniowa. A ulica Andersa kiedy? Nie wiadomo, nie wiadomo…
Restauracja
- Panie Henryku, w czwartek zje pan u nas swoją kaszę, otwieramy się.
- W czwartek za miesiąc?
- W ten czwartek.
- Nie wierzę. Zaglądam tu od miesiąca.
- To niech pan patrzy, ziemniaki przywieźli.
Restauracja U Ludwy. Od nazwiska właścicielki, na którą klienci mówią po prostu Kasia, Kasieńka. Pamiętają ją jako dziecko. Starsi, samotni, niezamożni mieszkańcy, tacy jak pan Henryk, którzy sami sobie nie ugotują. Katarzyna Ludwa serwuje im tradycyjną polską kuchnię zaraz przy głównym moście. Wyczyściła stoły, przywiozła meble z domu. Urzędnicy i ubezpieczyciele jeszcze oceniają straty, ona nie ma tyle czasu, musi mieć już na wypłaty.
Tylko hotel Sudety otworzył po powodzi restaurację. Przy tej samej ulicy Restauracja Muzyczna wciąż jest punktem zbiórki i wydawania darów, a pizzeria Fratelli Sossi dopiero wyrzuca zniszczone wyposażenie. Właściciel pizzerii miał drugi taki lokal w Nysie, oba mu zalało plus dom we wsi Bodzanów, najbardziej zniszczonej w gminie.
W Zielonym Zakątku na tyłach ratusza miałam zjeść śniadanie w ten wtorek. Zapowiadałam się dwa tygodnie temu, zakątek już wtedy był wysprzątany. Renata Polańska siedziała za ladą i czekała na czystą wodę w kranie. Ledwo kapała. Teraz leci ciurkiem, rdzawa, ale tylko przez moment - nowy wodociąg się czyści. Zaglądam przez drzwi - nikogo, krzesła na stole do góry nogami. Dzwonię, co się dzieje. - Wełna pod płytą regipsową naciągnęła mułem. Trzeba rozebrać ściany, bo to kiedyś wyjdzie, będą plamy - mówi właścicielka.
Połowa miasta skuwa teraz ściany w środku i na zewnątrz. Gruz tworzy nowe góry przy ulicach.
- Ne poddam się. Za długo walczyłam o ten lokal - mówi twardo Polańska. Kilka lat walczyła. Najdłużej o zaświadczenie, że pod fundamentem nie ma zabytków archeologicznych. Połowa miasta to zabytek - ta zalana. Zakątek otworzył się pod koniec wakacji i trzy tygodnie później drzwiami weszła do niego woda z mułem.
Kawiarnia Parzona Cafe na uliczce przy rynku działała od 9 lat. Małgorzata Kowalska wynajmowała lokal od prywatnego właściciela, dlatego nie dostanie odszkodowania z ubezpieczenia. Remontowała przed powodzią, sprzątała po powodzi, właściciel odmówił jakiegokolwiek wsparcia. Drugi raz inwestować w biznes, który jest tak kruchy w tym mieście? - Głuchołazy są biedne. Teraz po powodzi tym bardziej nikt z mieszkańców nie przyjdzie na kawę. Naszymi klientami byli głównie turyści. Kto przyjedzie do takiego zniszczonego miasta? - pyta Kowalska.
Sklepik
Rynek żył dzięki mieszkańcom. Tam nigdy nie było gdzie usiąść, zjeść czy napić się kawy. Turyści zaglądali do kościoła Świętego Wawrzyńca, gdzie na wysokości czterech metrów oznaczono powódź z 1425 roku, podziwiali pozostałości fortyfikacji i uciekali z powrotem do zdrojowej części miasta.
Na krótko, zaraz po powodzi, w kawiarnię zamienił się sklep AGD Izabeli Mieczakowskiej. Cały rynek zamienił się wtedy w darmową jadłodajnię. Wolontariusze codziennie gotowali zupę w ogromnym garze i smażyli frytki w budce, a Mieczakowska ustawiła dla nich w swojej witrynie stoliczek z czajnikiem, bo jej sklep powódź oszczędziła. Uchroniły ją dwa schodki.
Na parterach były same takie lokale - ni to sklepy, ni "poradnie psychologiczne dla starszych samotnych mieszkańców", jak nazywa swój papierniczy Marzena Pawelec. Przychodzili po kopertę, po długopis, byle te sklepiki trwały i wysłuchiwały żali klientów. - Szczotki rozdają za darmo w ośrodku pomocy - odsyłała ich Mieczakowska w czasie powodzi. - Są bardziej potrzebujący - i kładli na ladę pieniądze. To do Mieczakowskiej przychodzili po kuchenki elektryczne, jak po powodzi nie było gazu, nie do dużych marketów, chociaż tam taniej.
Lojalni klienci, wymagający uwagi, którzy nie lubią błądzić wśród regałów w poszukiwaniu sprzedawcy, który by im doradził, jaki guzik przyszyć, jaką nicią. Nie szastają kasą, cerują ubrania. Dlatego Pasmanteria w czasie pandemii COVID-19 sprzedała kilometry gumki. Ludzie sami sobie szyli maseczki. Przetrwała pandemię. Powódź ją zniszczyła.
Nie ma już Pasmanterii. Wyniosła się gdzie indziej. Nie ma papierniczego. Pawelec policzyła wszystkie zalane kredki, ołówki, mazaki i czeka na nowe regały. Kwiaciarnia ruszyła tydzień temu. Zofia Kumala prowadzi ją od 1978 roku. Dawno przekazała córce, ale ciągle tam siedzi. Jest z mieszkańcami w radościach i smutkach, od oświadczyn, gdy przychodzą po różę, przez bukiety na śluby, na chrzciny, po wieńce na groby. - Musieliśmy się otworzyć, klienci nas ponaglali - mówi. - Urodziny mogą poczekać, zresztą kto ma dzisiaj głowę do urodzin, ale pogrzebu się nie przełoży.
Życie
W czwartek, trzy dni przed powodzią, tata Dariusza rozchorował się na covid i w ciężkim stanie trafił do szpitala w Nysie. Mieszkali blisko siebie, kilka minut spacerkiem. Syn w kamieniczce przy brzegu Białej Głuchołaskiej, mama z tatą na osiedlu bloków za kamieniczkami, nieopodal głównego mostu.
W niedzielę nad ranem, kiedy most runął i rzeka poszła na nich, ojciec zadzwonił ze szpitala: "Darek, idź po mamę, zabierz ją do siebie". Poszedł. - Dzwoniłem po drodze do mamy, żeby czekała na mnie w klatce schodowej, miałem do niej dwieście metrów – wspomina.
Woda na ulicy sięgała mu do kolan. W bloku wdarła się na trzeci stopień. Mama mieszkała na parterze. - Mieszkań nie zalało - mówią dwie sąsiadki z pierwszego piętra. Ale kto mógł wiedzieć o tym wtedy, gdy kłoda drewna wybiła szybę w okienku piwnicy i na piętrze słychać było szum, jakby ktoś odkręcił kurek. One też się bały, obie wdowy.
Jedna z nich postanowiła uciekać do córki. Ale zawróciła ze strachu. Woda kotłowała się między blokami, jakby przez osiedle płynęły dwie wartkie rzeki pod prąd. Dariusz widział sąsiadkę z daleka. Pomylił ją z mamą, miała taką samą kurtkę. "Mama wróciła do siebie" - pomyślał.
Nikt nie otwierał drzwi. - Pukałyśmy, krzyczałyśmy - opowiadają wdowy. - Dzwonił do nas ze szpitala mąż sąsiadki, żebyśmy przez okno wsunęły na kiju lusterko i sprawdziły, czy ona tam jest.
Okno było uchylone. Dariusz wszedł przez nie do środka. Mamy nie było. Szukał jej z kolegami na pobliskim stadionie, za którym jest las, a potem Bodzanów, gdzie niszczycielska siła wody była największa. Spięli się w pasie sznurami. Na nic.
Minęła niedziela, minął poniedziałek, żadnej wieści od mamy. Telefon milczy, a tatę ewakuowali razem ze wszystkimi pacjentami, bo szpital w Nysie też zalało.
Irena Orzeł została znaleziona dwa dni później we wsi Nowy Świętów, daleko za Bodzanowem. Rozpoznali ją po pierścionku. Miała 65 lat i lubiła przesiadywać w ogródku za kamieniczką syna z trzyletnią wnuczką. Dariusz wrócił z żoną z Anglii, jak córka przyszła na świat, żeby być bliżej rodziców. Teraz odkopuje ten ogródek z mułu. - Niczego mi nie potrzeba. Mam dwie ręce. Robię ten ogródek dla mamy, żeby mogła sobie patrzeć z góry - mówi.
Autorka/Autor: Małgorzata Goślińska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Małgorzata Goślińska/ tvn24.pl