Nawijam taśmę na szpulę na magnetofonie Unitra ZK-140T, włączam "Start" i przenoszę się wstecz o niemal sto lat. "Przemierzywszy dżunglę, rysujemy jej pierwsze mapy w cichym, sielskim, kadzidłami pachnącym Sajgonie, a potem znów z głową naprzód rzucamy się w świat na dalszą stubarwną włóczęgę: Singapur, Cejlon, Mombasa, Zanzibar i dalej w głąb Czarnego Kontynentu" - opowiada swoim tubalnym głosem Tadeusz Perkitny o wyprawie dookoła świata. Na odnalezionym po 50 latach nagraniu wspomina zmarłego przyjaciela Leona Mroczkiewicza, z którym wyruszył w tę niezwykłą podróż.
Ta wyprawa to było szaleństwo. - Młodzi ludzie, którzy dopiero co skończyli studia, chcieli zobaczyć coś jeszcze, rodzin nie zakładali, oszczędności też nie mieli - no bo skąd? Dopiero zaczynali pracę. Wzięli ze sobą 100 złotych, słoik kiszonych ogórków i ruszyli w świat - opowiadała Małgorzata Mroczkiewicz, wnuczka Leona.
Wyruszyli w 1926 roku. Przemieszczali się, czym się dało. Jak pociągiem - to raczej czwartą klasą, jak statkiem - to raczej w luku towarowym, do tego własnoręcznie zbudowaną tratwą, na słoniu czy na leciwym rumaku. A po drodze zarabiali, wytyczając linię kolejową, produkując zapałki czy niańcząc dzieci.
O tej niezwykłej wyprawie można przeczytać w książce "Z setką złotych naokoło świata", wydanej jeszcze przed drugą wojną światową, i w jej dwutomowym rozszerzonym wydaniu "Okrążmy świat raz jeszcze".
- To tak fantastyczna opowieść, że właściwie można powątpiewać, czy wydarzyła się naprawdę. Taka doza humoru, autoironii i przygód, które spotkały Leona Mroczkiewicza i Tadeusza Perkitnego, jest tak niebywała, że to jest coś, co przyciąga, urzeka - mówił mi Piotr Ciesielski, przewodnik po Poznaniu i nauczyciel geografii w IX Liceum Ogólnokształcącym, w którym stworzył koło turystyczne ich imienia.
- To też historia wielkiej męskiej przyjaźni. Można im zazdrościć nie tylko wielkiej przygody, ale też tego, że w swoim życiu po prostu trafili na siebie - dodawała Karolina Kozioł-Tomczyk z Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu.
Z Kozioł-Tomczyk i Ciesielskim rozmawiałem trzy lata temu, gdy po 90 latach od powrotu Perkitnego i Mroczkiewicza do Poznania przypominałem o ich wojażach na podstawie ich pamiętników, dzienników podróży, odręcznych notatek, artykułów, które wysyłali do "Kuriera Poznańskiego" i "Przekroju" oraz książek "Z setką złotych naokoło świata" i "Okrążmy świat raz jeszcze". Wtedy też poznałem potomków Leona Mroczkiewicza.
Głos z zaświatów
W tym roku odebrałem telefon od jego prawnuczki Agaty. - Znaleźliśmy w domu nagranie profesora Perkitnego - usłyszałem w słuchawce. Zamurowało mnie po raz pierwszy. A wkrótce po raz drugi, gdy po nawinięciu na magnetofonie Unitra ZK-140 T taśmy na drugą szpulę zacząłem słuchać. Choć nagranie - jak się okazało - ma około 50 lat, głos naukowca i podróżnika brzmiał, jakby zarejestrowany został wczoraj…
W roku 1945, choć jeszcze w furażerce i wojskowym płaszczu, pukam do drzwi z napisem "Wicedyrektor Lasów Państwowych w Sopocie". Pukam, naciskam klamkę, pakuję się do środka i z okrzykiem: "Serwus Tadeusz!" - unosi się zza biurka Leon. Zamiast bujnej, kędzierzawej czupryny świeci mu na głowie niestety już tylko bielusieńki puszek, a prawa ręka wspiera się na lasce - słyszę z głośnika tubalny głos Tadeusza Perkitnego.
Nagranie to swoiste pożegnanie przyjaciela. Nie wiemy, kiedy dokładnie powstało. Może zaraz po jego śmierci? Może to nawet mowa przygotowana na pogrzeb Mroczkiewicza? A może dopiero w 1979 roku, kiedy wydano rozszerzoną wersję książki "Z setką złotych naokoło świata" opisującej ich śmiałą czteroletnią podróż? Raczej nie później, bo nawiązania do tego nagrania można znaleźć w epilogu książki "Okrążmy świat raz jeszcze". Wiadomo jedno: to kwadrans barwnych wspomnień o człowieku, z którym Perkitny przyjaźnił się 49 lat.
Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz znali się od gimnazjum. W 1912 roku rodzina Mroczkiewiczów przeprowadziła się z Białogardu do Poznania i zapisała syna do Gimnazjum Fryderyka Wilhelma przy ulicy Strzeleckiej. Dołączył do drugiej klasy, a pruski nauczyciel kazał mu zająć miejsce w ławce "obok tego głupka Perkitnego".
Od tego momentu niemal wszystko robili razem: ściągi na łacinie, walczyli w Powstaniu Wielkopolskim, poszli na te same studia, wyruszali na wspólne wyprawy w Tatry, Bieszczady, do Puszczy Białowieskiej, na Półwysep Helski.
W 1926 roku zakończyli studia na wydziale rolno-leśnym Uniwersytetu Poznańskiego i zaskoczyli wszystkich. Nie kupili sobie krów, nie zamieszkali w lesie jak ich koledzy, tylko spakowali plecaki i wyruszyli w świat. W kolejnych punktach zatrzymywali się i zarabiali na dalszą podróż.
Zaczęli od Szwecji, gdzie pracowali m.in. u "króla zapałek" Ivara Kreugera, którego zakłady dawały wówczas trzy czwarte światowej produkcji zapałek.
Potem była Francja. Pod Bordeaux pracowali jako drwale, mieszkając w opuszczonej chatce w środku lasu, w której najpotrzebniejsze meble sami sobie zbili z drzew i wyrzuconych przez ocean skrzyń. W Nicei Perkitny został gosposią i nianią w jednym, a Mroczkiewicz - ogrodnikiem i pomywaczem.
Stamtąd przez Dakar popłynęli do Brazylii. W Ameryce Południowej budowali trasy kolejowe i dorabiali, wykonując zdjęcia.
W ten sposób zarobili na podróż do Indochin. I to właśnie do tego etapu na początku nagrania wraca Perkitny. Nie bez powodu - w 1969 roku leciał "wygodnym boeingiem" do Australii, do której podczas wspólnej podróży nie dotarli, i przelatywał nad dżunglami Wietnamu, które za młodu mierzyli.
"Leon z nóg się zwalić nie da"
Mą duszę wypełnia jakiś przeraźliwy smutek. Jakżeż daleką przeszłość zdążyły uleczyć te jasne dni, które Leon, dziś już tonący w półmrokach, przeżył tutaj. Jakżeż daleko pierzchło beztroskie dzieciństwo tych krain, które wtedy radosnym uśmiechem witały białego człowieka, a teraz wśród samolotu silników naszego boeinga snują się pode mną spowite mgłą i cierpieniem…
Stamtąd - jak wspomina Perkitny - przez Singapur, Cejlon (dzisiaj Sri Lanka), Kenię, Zanzibar dotarli w głąb Afryki, gdzie jego kompan zmagał się z ciężką chorobą.
Leona co kilka dni próbuje zwalić nóg malaria, ale Leon - jak wszyscy wiemy - jest twardy, umie zacisnąć zęby i z nóg się zwalić nie da. Nie lubi się cofać, prze uparcie naprzód na każdym przez siebie rozpoczętym szlaku. A szlak tym razem jest ciężki, bo z Oceanu Indyjskiego poprzez Tanganikę, na przełaj przez całe piekło Konga, aż po Atlantyk wiedzie nasza droga.
Potem - jak wspominał - było już lżej, gdy statkiem dotarli do Casablanki, by stamtąd kupionym na miejscu zdezelowanym 9-letnim Fordem T dotrzeć do Polski.
Po kupnie muzealnej maszyny znów zaczynają się trudy. Buchając z chłodnicy kłębami białej pary, ciągnąc za sobą czarną smugę dymu i strzelając raz po raz z tłumika na wiwat, antyczny nasz wehikuł terkocze, piszczy i stęka po krętych wertepach Maroka i Hiszpanii, wlecze się powoli przez Francję, Włochy, Austrię i Czechosłowację, mija z trudem most cieszyński i wydawszy z siebie ostatnie westchnienie, staje w Poznaniu przed hotelem Bazar.
Tu z pompą witali ich przedstawiciele Automobilklubu Wielkopolski i mieszkańcy, którzy z wypiekami czytali ich relacje z wyprawy zamieszczane m.in. w "Kurierze Poznańskim".
Ze sztuki wyszedł dramat
Jest rok 1930. Jeszcze tegoż roku na Uniwersytecie Poznańskim zaczyna piastować godność asystenta i ja zaczynam piastować godność asystenta, co prawda z klauzulą "zastępca młodszego", ale asystenta! Jeszcze tegoż roku zaczynamy wygłaszać odczyty o przebytej włóczędze i za honoraria wypłacone nam z tego tytułu urządzamy sobie w Poznaniu na Wildzie wspólne egzotyczno-kawalerskie mieszkanie.
Wspólnie mieszkali przez kilka lat, do momentu gdy założyli własne rodziny. Obaj obronili wtedy doktoraty, awansowali na starszych asystentów i mieli na koncie już pierwsze teczki drukowanych prac.
Pierwszą prawdziwą i dłuższą rozłąkę po 27 latach prawie nieprzerwanego współżycia przynosi nam dopiero wybuch drugiej wojny światowej. Podczas kampanii wrześniowej walczymy daleko od siebie na dwóch różnych frontach. Po kampanii Leon w lasach starachowickich współpracuje z ruchem oporu, a ja - jako jeniec wojenny - przez sześć długich lat siedzę za drutami.
Perkitny trafił do obozu dla oficerów Oflag II E Neubrandenburg. Tego typu obozy działały na "specjalnych prawach". Osadzonych chroniła Konwencja Genewska dotycząca traktowania jeńców wojennych z 27 lipca 1929 roku, której Niemcy (przynajmniej częściowo) przestrzegali. Jeńców nie wykorzystywano do pracy, otrzymywali żołd, a nawet musieli mieć zapewnione rozrywki umysłowe i sportowe.
CZYTAJ TEŻ: W tych obskurnych barakach mieszkali po świńsku ludzie. Niechże teraz świnie pomieszkają po ludzku >>>
Perkitny więc tam wykładał i organizował prelekcje, oczywiście o ich podróży dookoła świata. Napisał tam też sztukę teatralną - dramat "Droga do źródeł".
- Po wojnie ta sztuka była wystawiana w czterech miastach w Polsce. Perkitny, będąc w Bydgoszczy, dowiedział się, że jego sztukę pokazują w Teatrze Polskim w Poznaniu. Kupił bilet i siedział zdumiony, jak wiele zmian wprowadziła ówczesna cenzura do tej sztuki. Po spektaklu spytał mężczyzny, który wpuszczał ludzi na salę: "Panie, czy jest dyrektor teatru?" Usłyszał, że ma szczęście i do góry poleciał po tego dyrektora. Perkitny sprowadził go przed budynek i przy nim zerwał afisz, mówiąc, że jako autor tej sztuki nie godzi się na wprowadzone w niej zmiany - wspominał dr Wojciech Kokociński, jego student i asystent.
"Pamiętasz, jak zaczęło coś stukać mi w biodrze? Teraz już nie stuka"
Ale nim Perkitny pojechał do Bydgoszczy (w której mieszkał przed wojną), zawitał do Sopotu, by po długiej rozłące spotkać swojego przyjaciela.
Jeszcze w furażerce i wojskowym płaszczu pukam do drzwi z napisem "Wicedyrektor Lasów Państwowych w Sopocie". Pukam, naciskam klamkę, pakuję się do środka i z okrzykiem: "Serwus Tadeusz!" unosi się zza biurka Leon. Zamiast bujnej, kędzierzawej czupryny świeci mu na głowie niestety już tylko bielusieńki puszek, a prawa ręka wspiera się na lasce. Gdy patrzę na tę laskę, coś niecoś zdziwiony, Leon śmieje się do mnie: "Pamiętasz tę drogę do wodospadu Salto Iguaçu Victoria? Pamiętasz, jak wtedy zaczęło coś stukać mi w biodrze? Teraz już nie stuka, a zgrzyta i trzeszczy. Ciężko mi już chodzić bez laski”.
Do 1949 roku widywali się w co drugą niedzielę. Perkitny przyjeżdżał do Mroczkiewicza i razem wykładali na Politechnice Gdańskiej. Potem niemal jednocześnie otrzymali tytuły profesorów i niemal jednocześnie wrócili do Poznania.
Jedna wspólna Alma Mater wpierw jako Uniwersytet Poznański, a później jako Wyższa Szkoła Rolnicza w Poznaniu skuwa nasze dalsze losy tak silną pieczęcią, że już nic na świecie prócz śmierci nie może jej rozerwać.
"Czyżby każdy z nas zamieniał się powoli w starego niedźwiedzia?"
Od tego momentu znów żyli obok siebie. I to dosłownie - ich katedry dzieliło na uczelni ledwie 100 kroków. Mimo to - jak przyznaje Perkitny - nie widywali się z Leonem już tak często jak wcześniej.
Zastanawiałem się nieraz, jaka jest tego przyczyna. Czyżby na stare lata stygły nasze serca? Czyżby każdy z nas zamieniał się powoli w starego niedźwiedzia, który oderwawszy się od stada, lubi już tylko błąkać się samotnie po swoich własnych ścieżkach? Nie, o starych niedźwiedziach nie może być mowy. Przyczyna jest inna, bardziej subtelna i dla postronnych trudno zrozumiała. Gdy późnym wieczorem zaryglowuje drzwi mej katedry i przechodzę obok katedry Leona, w jego zawalonej książkami pracowni pali się jeszcze światełko. Przez okno widzę, jak głowa Leona, błyszcząc w aureoli srebrzystego puszku, pochyla się nad biurkiem. I choć już bezwiednie zboczyłem z drogi i rękę mą położyłem na klamce, po chwili namysłu cofam rękę z klamki i znikam niepostrzeżenie w ciemności. Leon - wiem o tym dobrze - wbrew pozornej ciszy, która panuje za oknem, walczy od świtu z lawiną zadań, jakie sam sobie zwalił na strudzone barki. Leon jeszcze do północy będzie prowadził tą walkę. Gdy ja teraz wejdę, wyrwę mu skupienie, rozproszę myśli swoim chyba niepotrzebnym w tej chwili gadaniem, ukradnę mu teraz choćby tylko kwadrans, potem kwadrans przedłużę mu trud, a skrócę wypoczynek, czy będzie to szczera i prawdziwa przyjaźń? I w taki oto sposób most naszej przyjaźni unosi się powoli wciąż wyżej i wyżej w jakąś przedziwną nieziemską już prawie krainę milczenia, gdzie zbędne stały się już długie rozmowy, składanie życzeń, przyjęcia, uściski rąk i wizyty, gdzie wymieniany tylko od czasu do czasu krótki porozumiewawczy błysk oczu promieniuje z siebie po stokroć więcej prawdziwej przyjaźni niż najczulsze słowa.
- Dziadek zajął się hodowlą lasów, a profesor Perkitny technologią drewna - mówiła Małgorzata Mroczkiewicz, wnuczka Leona.
"A czego to niby uczymy tę naszą kochaną młodzież? On uczy swoją, jak sadzić drzewa i je przez sto lat pielęgnować, ja uczę moją, jak to, co on zasadził i przez sto lat pielęgnował, w ciągu sekundy wyciąć, porąbać, posiekać i zmiażdżyć. Toteż nasze nauki zazębiają się cudownie i przeróżne medale tylko nam dzwonią na wypiętych piersiach" - pisał w swojej książce Perkitny.
Tadeusz kierował przez lata Zakładem Tworzyw Drzewnych i Katedrą Mechanicznej Technologii Drewna. Był też dziekanem Wydziału Technologii Drewna Akademii Rolniczej w Poznaniu (dziś Uniwersytet Przyrodniczy).
- Perkitny osiągnął w szkolnictwie wyższym wszystkie maksymalne do osiągnięcia szczyty. Jest jedyną postacią z polskich technologów drewna, która jest nadal umieszczana we współczesnych podręcznikach dotyczących drzewnictwa jako przedstawiciel sukcesu drzewnictwa. Otrzymał doktorat honoris causa dwóch uczelni, a największe jego osiągnięcie to, podejrzewam, fakt, że nadal o nim pamiętamy, o nim mówimy - mówił dr Kokociński.
Leon był z kolei dziekanem Wydziału Leśnego w latach 1952-1956, a w latach 1959-1963 prorektorem ds. nauczania Wyższej Szkoły Rolniczej. Też doczekał się tytułu doktora honoris causa. Zapisał się w historii m.in. jako autor podziału Polski na krainy i dzielnice przyrodniczo-leśne i człowiek, który dokonał wnikliwej analizy przyczyny i skutków działalności małego motyla, zwanego wówczas sówką choinówką, którego działalność w ciągu trzech lat spustoszyła Puszczę Notecką i zmieniła jej krajobraz na wiele dziesięcioleci.
Ich drogi na uczelni stale się przecinały. Perkitny wspomina, że jak stali obok siebie pełni powagi na uroczystej inauguracji nowego roku akademickiego - jeden "w trochę za krótkiej czarnej todze dziekana", drugi "w trochę za długiej czerwonej todze prorektora" - ukradkiem mrugali do siebie. Jak mówił - tak milcząc, gadali ze sobą "o tych długich, pięknych sześćdziesięciu latach".
Podczas wspólnej wyprawy dookoła świata nie udało się im dopłynąć do Australii. Perkitny dotarł tam sam, po 40 latach. Gdy w roku 1969 przed odlotem do Australii idę pożegnać się z Leonem, stoi on wsparty na dwóch laskach w swojej oranżerii i milcząc, rozmawia z gwiazdami.
Niepełnosprawność nie pozwoliła mu przeżyć kolejnej przygody z przyjacielem, ale nie zmieniła jego charakteru. "Często ludzie przez wiele lat cierpiący fizycznie z czasem stają się zgorzkniali, kostyczni i zawistni. Leon Mroczkiewicz zachował pogodę ducha, humor, jest nadal życzliwy dla świata i ludzi, uczynny i przyjacielski" - pisał jego kolega po fachu, prof. Wiesław Grochowski z Instytutu Badawczego Leśnictwa w Warszawie.
Studenci go kochali (podobnie zresztą jak Perkitnego, na którego wykładach widownia zapełniała aulę do ostatniego miejsca). Mroczkiewicz na salę docierał w bólach, podparty o dwie laski. Swojej asystentce kazał przynosić globus, by mógł opowiadać studentom - nie inaczej - o swoich przygodach podczas podróży dookoła świata. Gdy Perkitny wyjechał do Australii, podupadł na tyle na zdrowiu, że musiał zrezygnować z prowadzenia zajęć na uczelni i przejść na emeryturę.
Gdy okrążywszy po raz drugi glob ziemski dookoła, wracam do Leona, oranżeria jest już zamknięta, kwiaty powiędły, a laski już niepotrzebne leżą obok łóżka. Przez długie miesiące prawie każdego wieczoru zatrzymuję się na chwilę przed tym starym domem, który jak gdyby powoli zapada się pod ziemię, nad którym nigdy już nie błyszczą gwiazdy, lecz tylko drzewa przeraźliwie czarne szumią złowrogo pod kopułą smutku. Okno leonowej pracowni już od miesięcy pozostaje ciemne, ale gdy tylko obejdę dom i zajrzę od strony ogrodu, w oknie z sypialni wciąż jeszcze tli się światełko. Pewnej nocy jednak, gdy sam nie wiem czemu zrywam się znienacka, i to ostatnie światełko przez chwilę migoce, potem ciemnieje i wśród ciszy gaśnie.
Leon Mroczkiewicz zmarł 7 września 1971 roku. Jego pogrzeb odbył się cztery dni później. Dokładnie 44 lata od dnia, gdy wyruszyli z Perkitnym w podróż dookoła świata.
Piętnaście lat później zmarł Tadeusz Perkitny. Spoczywają na tym samym cmentarzu - św. Jana Vianneya w Poznaniu. Policzyłem - ich groby dzieli dokładnie 100 kroków.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: ze zbiorów rodziny Mroczkiewiczów