Utrudniony dostęp do informacji, represje, konflikty z policją, a nawet groźby - to cena, jaką wielu lokalnych dziennikarzy płaci za niezależność, która miejscowym władzom często jest nie na rękę. Reporter "Superwizjera" Rafał Stangreciak rozmawiał z dziennikarzami z małych miejscowości, którzy starają się rzetelnie wykonywać swój zawód w świecie lokalnych układów i pomimo wyraźnych nacisków ze strony władz.
Zbigniew Pędziwilk to były żołnierz. Siedemnaście lat temu stracił w wypadku dłoń. Kiedy przeszedł na rentę, zajął się dziennikarstwem i założył portal informacyjny Nowy Sztum. Jego redakcja ma 8 metrów kwadratowych i mieści się w pokoju jego dzieci. Do prowadzenia portalu służy mu amatorska kamera i wysłużony komputer. - W interesie społecznym zadaję pytania, które powinny paść, a nie padają - mówi o swojej pracy.
Wyprowadzenie siłą ze spotkania z sołtysami
Pędziwilk opublikował na swoim portalu film, na którym widać, jak burmistrz Sztumu niszczy nożem banner z hasłami, które krytykowały jego oraz radę miasta. Policjanci mieli wyczuć od niego woń alkoholu, ale burmistrz nie dał się przebadać alkomatem.
Kilka dni później Pędziwilk chciał przeprowadzić relację ze spotkania władz gminy Sztum z sołtysami, kiedy policjanci wyprowadzili go z niego siłą. To było ważne spotkanie dla mieszkańców, bo właśnie wtedy rozdzielano środki na budowę oraz remonty lokalnych dróg. - Urzędnicy i sołtysi wiedzą, że zawsze przychodzę do urzędu. Nigdy nie stwarzam problemu. Nie jestem agresywny w żaden sposób - mówi Pędziwilk. - Poczułem się jak, że tak powiem, przestępca w tym momencie. Policja na zlecenie burmistrza usuwa mieszkańca, dziennikarza, który ma zrobić materiał dla mieszkańców - dodaje. Policja miała zażądać od Pędziwilka, aby opuścił salę, nie podając przyczyn. - Zainterweniowaliśmy w związku ze zgłoszeniem, jakie otrzymaliśmy - mówi mł. asp. Karolina Gastoł-Zawiska, rzeczniczka policji w Sztumie. Podczas zdarzenia dziennikarza w obronę wzięli sołtysi. Policjanci wpadli w konsternację i po chwili opuścili salę, ale to nie był koniec interwencji. Na jednym z nagrań widać, jak policjant rozmawia na korytarzu z przełożonym i pyta między innymi, na jaki artykuł ma się powołać. - Ustalili, że mają mnie wyprowadzić na podstawie paragrafu 51 kodeksu wykroczeń, czyli zakłócanie porządku publicznego - opowiada Pędziwilk. Mimo sprzeciwu sołtysów policjanci użyli siły i wyprowadzili dziennikarza. Przez to, że nie ma lewej dłoni, nie mogli założyć mu kajdanek. Mimo że działali na podstawie kodeksu wykroczeń, nie ukarali dziennikarza mandatem. Zastępca burmistrza Sztumu Ryszard Wirtwein w rozmowie z reporterami "Superwizjera" na pytanie, od kiedy wzywa się policję do interweniowania w sprawie dziennikarza w urzędzie, odpowiedział, że "wtedy, kiedy zachodzi taka konieczność". Jego zdaniem to spotkanie nie miało "charakteru informacji publicznej", chociaż przyznał, że nie było też tajne. - Takie są zasady - uzasadnił swoje działania.
Portal Pędziwilika cieszy się dużą popularnością, ale nie przynosi zysków. Miasto nie umieszcza na jego stronie płatnych ogłoszeń, a lokalni przedsiębiorcy niechętnie umieszczają reklamy, bo nie chcą narazić się lokalnej władzy. Mężczyzna utrzymuje swoją czteroosobową rodzinę z renty, zasiłków i tego, co do tej pory zarabiała jego partnerka. Ale niedawno straciła pracę po tym, jak wyszło na jaw, że mieszka z nim pod jednym dachem.
Interwencja policji za zwrócenie uwagi urzędnikom?
Do innej dramatycznej konfrontacji między dziennikarzem, a lokalną władzą doszło w Żarach. Zaczęło się od zwrócenia urzędnikom uwagi na nieprzestrzeganie procedur. Skończyło się na wyprowadzeniu dziennikarza z urzędu w kajdankach. - Jeden ze strażników wykręcił mi rękę, wyprowadził mnie do stróżówki, wezwano też policję - mówi Norbert Królik, dziennikarz z Żar. Królik zauważył na korytarzach urzędu miasta porozrzucane dokumenty z danymi osobowymi mieszkańców i zwrócił na to uwagę urzędnikom. W ramach interwencji dziennikarskiej domagał się natychmiastowej reakcji. - Powiedziałem, że nie wyjdę z gabinetu, dopóki nie podejmą jakichś działań w tej sprawie - mówi dziennikarz. Z nagrania nie wynika, aby był agresywny, ale został skuty. - Według zeznań wyzwałem strażników miejskich, obrażałem ich, a nawet jednego kopnąłem. Sprawa trafiła do prokuratury. Prokuratura całą sprawę przeanalizowała i umorzyła postępowanie, uznając mnie za niewinnego - twierdzi Królik.
Utrata pracy po wywiadzie z burmistrzem
W Kętrzynie dziennikarka Wioletta Czech znana jest ze swojej nieustępliwości oraz krytykowania władz miasta. - Niektórzy mi mówili wprost: po co ty to robisz, przecież ty wiesz, kto tutaj rządzi, wiesz kto jest burmistrzem, po co się narażasz? - opowiada Czech. - To nigdy nie była prosta robota i nigdy nie była dobra współpraca. Może na początku - dodaje. - Burmistrz przechodzi koło mnie i mówi, że kto nie jest w tym mieście z burmistrzem, ten musi wyjeżdżać - wspomina Czech. W jednym z programów prowadzonych przez Czech w lokalnej telewizji burmistrz wypowiedział się na napisach końcowych, myśląc, że dźwięk już się nie nagrywa. - Ciężka jest z panią współpraca i będzie na przyszłość, ale to pani wybór już, nie mój - stwierdził wtedy. Po tym wywiadzie, na kilka miesięcy przed wyborami samorządowymi, dziennikarka straciła pracę. - Z dnia na dzień tak naprawdę zostałam bez środków do życia - mówi Czech. - To nie było normalne zwolnienie z pracy. To było wyrzucenie. Z różnymi komisjami na końcu, które przychodziły i sprawdzały nas do ostatniego ołówka - dodaje.
Na zatrudnienie w Kętrzynie Czech nie miała szans, więc razem ze swoim operatorem kamery założyła portal internetowy Wolna TV, ale okazało się, że nie było dużego zainteresowania reklamodawców. Jak twierdzi Czech, niektórzy mówili jej wprost, że nie zareklamują się u niej, bo nie chcą zadzierać z burmistrzem.
Tak najczęściej jest, że dziennikarze narażają się władzy wtedy, kiedy publikują to, co władza rzeczywiście robi (...) Jak dziennikarze kłamią czasami, czy mówią nieprawdę, czy coś konfabulują, to wtedy się nie narażają. Wtedy sytuacja jest czysta. Najbardziej się narażają, jak rzeczywiście przekazują coś, co jest prawdziwe i robią to bardzo rzetelnie Dominik Księski, redaktor naczelny "Tygodnika Pałuki"
Czech udało się dostać do rady miasta. - Ktoś został radną i teraz ta radna musi wykazać się w tej swojej telewizji - mówił m.in. na sesji rady burmistrz.
Groźba użycia siły
Dziennikarzowi z Puław radny z zarzutami prokuratorskimi groził użyciem siły. Kiedy ten zadawał mu pytania w rozmowie telefonicznej, radny powiedział m.in.: - Niech pan spier**la, bo jak pana dorwie… Bo jak panu ten głupi uśmieszek….
- Ja to się panem po prostu muszę zająć - dodał w rozmowie z dziennikarzem. - Ja nie groziłem dziennikarzowi - mówi dziś były już radny. - Ja wtedy byłem radnym i mogłem się tym zająć z urzędu - tłumaczy swoje słowa o tym, że dziennikarzem "się zajmie".
To tylko niektóre przykłady tego jak niezależni, lokalni dziennikarze bywają traktowani. - Tak najczęściej jest, że dziennikarze narażają się władzy wtedy, kiedy publikują to, co władza rzeczywiście robi - mówi Dominik Księski, redaktor naczelny "Tygodnika Pałuki". - Jak dziennikarze kłamią czasami, czy mówią nieprawdę, czy coś konfabulują, to wtedy się nie narażają. Wtedy sytuacja jest czysta. Najbardziej się narażają, jak rzeczywiście przekazują coś, co jest prawdziwe i robią to bardzo rzetelnie - dodaje.
Autor: mart\mtom / Źródło: TVN 24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24