Wybory samorządowe, które odbyły się w ostatnią niedzielę, przyniosły więcej pytań niż odpowiedzi. Co oznacza frekwencja znacznie niższa niż w jesiennych wyborach parlamentarnych? Dlaczego młodzi nie poszli do urn tak licznie jak w październiku? Czy i jak bardzo wpłynęła na to kampania wyborcza? Wreszcie: kto te wybory tak naprawdę wygrał?
Niedziela, 7 kwietnia, wieczorem. Krótko po godz. 21 zamknięto wszystkie lokale wyborcze, a w telewizyjnych kanałach informacyjnych ukazały się pierwsze wyniki exit poll. I nagle, niemal jak na komendę, w niemal każdym sztabie podczas wieczoru wyborczego liderzy partii ogłaszają zwycięstwo.
Sztab Prawa i Sprawiedliwości. - Dziewiąte nasze zwycięstwo. Zwycięstwo, które powinno dla nas być przede wszystkim zachętą do pracy - mówi Jarosław Kaczyński, prezes PiS. I dorzuca słynny cytat, przypisywany Markowi Twainowi: "wiadomość o mojej śmierci jest cokolwiek przedwczesna".
Sztab Koalicji Obywatelskiej. - Dzisiaj mogę uroczyście to ogłosić w imieniu Polski demokratycznej, Polski wolnej, Polaków i Polek, którzy wierzą w swoje siły - 15 października powtórzył się także w kwietniu - mówi premier Donald Tusk.
W sztabie Trzeciej Drogi też zadowolenie. - Każde kolejne wybory okazują się testem na naszą nieśmiertelność - mówi wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, lider Polskiego Stronnictwa Ludowego, które tworzy Trzecią Drogę razem z Polską 2050 Szymona Hołowni.
Jedynie w sztabie Lewicy w ten niedzielny wieczór jest mniej optymistycznie, choć Magdalena Biejat, kandydatka na prezydent Warszawy, mówi: - Liczyliśmy na drugą turę w Warszawie. Przyznawaliśmy to otwarcie. Ale 15,8-procentowy wynik jest na pewno dużym sukcesem Lewicy.
Duże sukcesy i zwycięstwa - czy to możliwe, że wybory samorządowe wygrała każda licząca się na scenie politycznej partia? O tym rozmawiamy z politologami i socjologami. Ale wcześniej rzut oka na niewysoką frekwencję i mniejszy od spodziewanego udział młodych wyborców w niedzielnym głosowaniu. Co je spowodowało?
Frekwencja nie jest dana raz na zawsze
Frekwencja - to ona była w Polsce niekwestionowaną królową jesieni 2023 roku. Bez kolejek do głosowania do trzeciej nad ranem, bez frekwencyjnego sukcesu ostateczna wygrana partii demokratycznych - KO, Trzeciej Drogi i Lewicy - byłaby 15 października niemożliwa. W wyborach parlamentarnych wzięło udział rekordowe 74,38 proc. uprawnionych do głosowania.
Jednak w kwietniu 2024 oczekiwania powtórki tego sukcesu okazały się na wyrost. Zamiast rekordu z października mamy tym razem 51,94 proc. Od kilku dni trwają poszukiwania przyczyn tego frekwencyjnego zawodu - wszak w niedzielę do urn wybrało się nie tylko mniej wyborców niż w historycznych wyborach z 15 października, ale także mniej niż w wyborach samorządowych w roku 2018. Już słychać głosy, że brak dotychczasowego zapału do głosowania wśród Polek i Polaków musi budzić niepokój przed czekającymi nas niedługo wyborami - już w czerwcu do Parlamentu Europejskiego, a w przyszłym roku prezydenckimi. I że na poziomie niepokoju nie można tej sytuacji zostawić - powinna być punktem wyjścia do poważnego przemyślenia planów na kolejne kampanie wyborcze.
Ale czy niższa frekwencja w wyborach samorządowych rzeczywiście powinna nas zaskakiwać?
Wśród ekspertów opinie o wyborczej frekwencji są podzielone. Dr Michał Kotnarowski z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk zebrał najświeższe dane opublikowane przez Państwową Komisję Wyborczą dotyczące frekwencji w poszczególnych gminach i zestawił je z danymi z październikowych wyborów parlamentarnych.
Każda kropka na wykresie to gmina, na wysokości czerwonej linii znalazłyby się te gminy, gdzie frekwencja w kwietniu 2024 nie zmieniła się w porównaniu z tą z października 2023. Nad linią znajdują się te gminy, gdzie frekwencja wzrosła. Wszystko to, co jest poniżej linii, to miejsca, gdzie frekwencja w wyborach parlamentarnych w 2023 roku była wyższa niż w ostatnich wyborach samorządowych. Im ciemniejszy kolor kropki, tym mniejsze poparcie dla PiS, im jaśniejszy kolor - tym poparcie było większe.
Najbardziej ogólny wniosek, jaki wypływa z analizy dr. Michała Kotnarowskiego, jest właściwie widoczny gołym okiem - frekwencja wzrosła w bardzo niewielu gminach, a w zdecydowanej większości spadła. Z tego zestawienia wynika także, że najmniejszy spadek frekwencji odnotowano w tych regionach, w których to PiS ma największe poparcie. Analogicznie - im mniejsze poparcie dla PiS, tym spadek frekwencji był większy. - Publicystyczna teza o żelaznym i zawsze zmobilizowanym elektoracie PiS-u znajduje swoje potwierdzenie w faktach - mówi dr Kotnarowski.
Frekwencji w poszczególnych gminach przyglądał się także prof. Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. - Namierzyłem sześć gmin, a może być ich więcej, w których frekwencja była nawet wyższa niż jesienią - mówi naukowiec w rozmowie z tvn24.pl.
Jak przekonuje profesor, decydujący wpływ na wysokość frekwencji w przypadku małych gmin miała temperatura lokalnych sporów. - Np. mieszkańcy gminy Jawornik Polski w powiecie przeworskim na Podkarpaciu uznali, że odsunięcie starego wójta jest ważniejszym problemem niż ustalenie, czy premierem będzie Morawiecki, czy Tusk. W tym regionie frekwencja skoczyła z 2,2 tys. na ponad 2,5 tys. głosujących - opowiada Jarosław Flis z UJ. - Jeśli jest dwóch silnych kandydatów, to wyborcy chętniej biorą udział w wyborach. W tym przypadku był stary burmistrz, który poprzednim razem wygrał bez konkurenta, a teraz pojawił się pretendent, który rzucił mu wyzwanie i wysadził go z siodła trzydziestoma głosami. Z drugiej strony zauważamy, że jeśli kandydat nie ma konkurenta, to frekwencja spada - tak było np. w Ciechanowie czy w Stargardzie w woj. zachodniopomorskim, a więc w całkiem sporych miastach nie było wysokiej frekwencji, bo nie było konkurenta - komentuje naukowiec.
Zdaniem prof. Szymona Ossowskiego, politologa z Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, powinniśmy jednak unikać zestawiania wyborów samorządowych z parlamentarnymi w ramach jednej klasyfikacji. Powód jest prosty: wybory te za bardzo się od siebie różnią. - Nie ma jednych wyborów samorządowych, każda gmina to są osobne wybory i osobni zwycięzcy - podkreśla prof. Ossowski.
Najważniejszy wniosek eksperci wyciągają jednak wspólny. - Frekwencja w wyborach samorządowych 7 kwietnia 2024 jest efektem braku ogólnopolskiej mobilizacji przeciwko PiS-owi, z jaką mieliśmy do czynienia w październiku - ocenia prof. Ossowski.
Światopogląd kontra konkret
Czy pamiętamy dziś jeszcze, która grupa wyborców przesądziła o rekordowej frekwencji w wyborach parlamentarnych? Byli to młodzi ludzie w wieku 18-29 lat. Ich zaangażowanie jesienią sięgnęło zenitu. Jak pokazało badanie exit poll przeprowadzone przez Ipsos - w październiku 2023 roku zagłosowało 68,8 proc. obywateli przed trzydziestką. W niedzielnych wyborach samorządowych było to już tylko 38,6 proc. wyborców z tej grupy wiekowej. To oznacza, że młodzi głosowali znacznie rzadziej niż osoby z pozostałych grup wiekowych.
Dlaczego tym razem młodzi nie poszli głosować? Zapytaliśmy o to w ostatnim tygodniu kilkudziesięciu studentów Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM w Poznaniu. W odpowiedzi padały argumenty o:
- fatalnym terminie wyborów ("Bo kto jechałby do domu tydzień po świętach wielkanocnych?");
- wspaniałej wiosennej pogodzie, która nie sprzyjała głosowaniu;
- tym, że wybory są za często ("Kto to widział, żeby człowiek co pół roku chodził głosować?");
- wreszcie o tym, że z miejscem zameldowania nieraz niewiele już młodych ludzi łączy, a procedura przepisania się, by głosować np. w mieście, w którym się studiuje i żyje, była zbyt skomplikowana.
Ten zestaw argumentów potwierdza prof. Szymon Ossowski, wykładający na tym samym wydziale. Podkreśla jednak: - Warto pamiętać, że to wcale nie jest bardzo niska frekwencja. Po prostu wróciliśmy do poziomu głosowania młodych sprzed 2023 roku. Ostatnie lata były przykładem niespotykanej nigdy wcześniej mobilizacji. Jak ktoś zażartował, 7 kwietnia młodzi obywatele chętniej kandydowali, niż głosowali.
Już 8 i 9 kwietnia sondaż dotyczący frekwencji przeprowadziła pracownia Opinia24 (telefonicznie przepytano reprezentatywną próbę 1 tys. Polaków). Na pytanie "dlaczego nie głosował/a pan/i w wyborach samorządowych?" najczęstszą odpowiedzią był pobyt poza miejscem zamieszkania - argumentowało tak 20 proc. ankietowanych, zwłaszcza z dużych miast powyżej 500 tys. mieszkańców. Anna Trząsalska, ekspertka pracowni Opinia24, pisze w podsumowaniu sondażu:
(…) największa część spośród niegłosujących tłumaczyła, że procedura dopisania się do listy wyborców była trudna, niezrozumiała lub czasochłonna. Taki powód częściej wskazywały osoby młode, z dużych miast, co potwierdzałoby tezę, że skomplikowany sposób potwierdzania miejsca zamieszkania w urzędach gmin/miast mógł wykluczyć, np. osoby studiujące w innym mieście czy młodych dorosłych wynajmujących mieszkania.
Ale pojawia się coś jeszcze, o czym młodzi wyborcy nie zawsze mówią wprost, a co zauważył m.in. dr Michał Kotnarowski z IFiS PAN: wybory samorządowe były dla ludzi młodych mniej ważne, ponieważ ich podejście do polityki jest bardziej ideowe niż pragmatyczne. Nie mieli tym razem poczucia, że wybory mogą przybliżyć ich do rozwiązania ważnych spraw światopoglądowych. A na to liczyli jesienią - podkreślali, jak ważne są dla nich m.in. prawo do aborcji, prawa społeczności LGBTQ+ czy zakończenie tego, co z polską szkołą i nauką robił minister Przemysław Czarnek.
Kotnarowski podkreśla też, że wybory samorządowe wymagały więcej uwagi i przygotowania. - Ten wybór był trochę trudniejszy, trzeba było się w to bardziej wgryźć, sprawdzać, co konkretni kandydaci wnoszą do naszej społeczności lokalnej. To są trochę wybory dla ludzi, którzy mogą mieć coś konkretnego do załatwienia, tak jak seniorzy oczekujący jakiejś polityki senioralnej - komentuje dr Kotnarowski. Dodaje, że elektorat PiS jest tym, który wyborami samorządowymi interesuje się bardziej, bo ma do rozwiązania właśnie pewne konkretne sprawy. Jego zdaniem wyborcy PiS uznali, że tak jak wcześniej partia zapewniała transfery socjalne, tak i teraz na płaszczyźnie lokalnej coś konkretnego zrobi.
Wieczny pojedynek między PiS i KO
Patrząc na wyniki wyborów samorządowych do sejmików wojewódzkich, można by powtórzyć to, co słychać było jesienią po wyborach parlamentarnych - "PiS te wybory wygrał, ale przegrał".
Prawo i Sprawiedliwość zdobyło w niedzielnych wyborach najwięcej głosów - 34,27 proc., a zatem o kilka punktów procentowych więcej od Koalicji Obywatelskiej, która uzyskała 30,59 proc. poparcia. Wygrana procentowa to jednak wciąż za mało, by utrzymać realną władzę.
KO wygrała wybory do sejmików w dziewięciu województwach, a PiS w siedmiu, ale nie we wszystkich będzie mógł samodzielnie rządzić. Uda się to w województwie:
- podkarpackim,
- lubelskim,
- małopolskim,
- świętokrzyskim.
Na Podlasiu zabrakło jednego mandatu - tu PiS będzie musiał porozumieć się z Konfederacją. Oznacza to zdecydowaną stratę w stosunku do poprzednich wyborów samorządowych z roku 2018 - wówczas PiS zdobył dziewięć województw. Gdzie PiS tym razem wyraźnie przegrał? Na pewno w województwie śląskim. W 2018 roku partia dostała tu 560 075 głosów (32,11 proc.), co dało 22 mandaty w sejmiku. KO, PSL i Lewica miały razem w sumie 23 mandaty, ale za sprawą Wojciecha Kałuży, który przeszedł wówczas na stronę PiS, koalicja partii demokratycznych utraciła większość w regionie. Dziś PiS uzyskał w Śląskiem 487 588 głosów (31,09 proc.), a zatem stracił aż 72 487 głosów i cztery mandaty.
Czy i jaki wpływ na ostateczne wyniki wyborów samorządowych miała kampania wyborcza?
Zdaniem naszych komentatorów rządząca Koalicja Obywatelska nie miała dobrego pomysłu na narrację w tej kampanii. - Z jakiegoś powodu ci, którzy głosowali wcześniej na KO, teraz tego nie zrobili. A wyborcy PiS-u jednak zostali przy PiS-ie. W dużej mierze jest tak, że wyborcy PiS są bardziej lojalni, mają więź psychologiczną z partią, która każe im głosować w każdych wyborach. A w przypadku partii dawniej opozycyjnych, a dziś rządzącej koalicji to przywiązanie jest bardziej letnie. Okazało się, że ten zryw narodowy nie powtórzył się, kiedy chodziło o konkrety na poziomie lokalnym - komentuje dr Kotnarowski. W rozmowie z tvn24.pl podkreśla, że najważniejszą kwestią dla elektoratu KO było jesienne odsunięcie PiS od władzy na poziomie ogólnopolskim, a kiedy to już się udało, zabrakło innego, równie silnego czynnika, który zmotywowałby wyborców do stania w kolejkach do głosowania.
Jaką narrację wybrały partie w tej kampanii? KO próbowała zmobilizować ludzi, podkreślając, że w poprzednich wyborach odbiła państwo, a teraz musi odbić samorządy. Te wybory miały być drugim krokiem w złożonym procesie odzyskiwania demokracji w Polsce. Rafał Trzaskowski, wiceszef KO i prezydent Warszawy, mówił o wyborach parlamentarnych jako o wygranej w pierwszej rundzie i podkreślał, że nawet znokautowany przeciwnik potrafi się podnieść. Celem, który nakreślił, było "zakończenie ery populizmu i ery PiS", a główny zarzut, który formułował pod adresem byłej partii rządzącej, dotyczył przywłaszczania publicznych pieniędzy oraz braku idei.
Premier Donald Tusk na ostatnim wieczorze kampanii wyborczej apelował:
15 października pokonaliśmy zło w czystej, a raczej w brudnej postaci. Ale to nie wystarczy. Możemy to zmarnować. Nie wystawiajcie Polski na ryzyko, nie oddawajcie im nawet kawałka władzy.
W swoim wystąpieniu wymieniał prezydentów dużych miast - Rafała Trzaskowskiego, Aleksandrę Dulkiewicz z Gdańska, Hannę Zdanowską z Łodzi.
- Koalicja Obywatelska była przede wszystkim skoncentrowana na takich problemach, jak to, czy Trzaskowski wygra w Warszawie w pierwszej turze, czy nie. Premier przyjeżdża, żeby wesprzeć kampanię prezydenta w Krakowie, gdzie tak naprawdę to, czy to będzie Aleksander Miszalski (dziś jeszcze poseł PO - red.), czy Łukasz Gibała, dla nikogo - poza aparatem Platformy - nie ma istotnego znaczenia. Nie zauważyłem, żeby z równym zaangażowaniem Donald Tusk jeździł po miastach powiatowych, jak to miało miejsce w kampanii parlamentarnej - komentuje prof. Jarosław Fils z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Donald Tusk już na początku kampanii samorządowej zastrzegał, że jego podróż po Polsce nie będzie tak intensywna jak w kampanii parlamentarnej, w której - jak sam mówił - pokonał ponad 70 tys. kilometrów. Powód? Teraz jest premierem i trudno, by skupiał się jedynie na kampanii wyborczej.
- Politycy Platformy z dumą ogłaszają, że "wymiatają" w dużych miastach. Zastanawiam się tylko, czy to nie oznacza dla mieszkańców większej części Polski - spoza dużych miast - że jest to partia, która po prostu mniej się nimi interesuje. Uważam, że KO powinna bardziej chwalić się sukcesami w miastach powiatowych niż w metropoliach, bo to ten drugi sukces był względnie oczywisty - komentuje Flis.
A jak w tym samym czasie wyglądała strategia PiS? Hasło, na które zdecydowało się Prawo i Sprawiedliwość w tych wyborach, brzmiało: "Jesteśmy na tak", co stanowiło olbrzymią zmianę w porównaniu do agresywnej kampanii parlamentarnej - tak dla Centralnego Portu Komunikacyjnego, tak dla atomu, tak dla regulacji Odry, tak dla portów. - Jesteśmy na tak i wzywamy wszystkich, by byli na tak - mówił Jarosław Kaczyński na pierwszej konwencji samorządowej 2 marca.
Osiem lat swoich rządów PiS przedstawiał jako pasmo sukcesów inwestycyjnych, grał też motywem niespełnionych obietnic ze 100 konkretów KO i hasłem "żółtej kartki dla władzy z Warszawy", nazywając obecny rząd "rządem likwidatorów". Także spot wyborczy PiS w ostatniej kampanii samorządowej w najmniejszym stopniu nie przypominał tych, do których zdążyli nas przyzwyczaić stratedzy partii. Nikt już nie straszył uchodźcami i nie próbował wzbudzać negatywnych emocji.
- Widać, że Prawo i Sprawiedliwość uznało w tej kampanii, że muszą radykalnie zmienić ton. Zdali sobie sprawę, że ton wzmożenia moralnego, podkreślanie własnej przewagi moralnej, demonizowanie przeciwników i wdeptywanie ich w glebę to jest bardzo zła strategia. Tym razem nikt nie mówił już o tym, że Donald Tusk jest niemieckim agentem - ocenia prof. Flis. - Teraz Jarosław Kaczyński wyszedł i powiedział, niezależnie od wiarygodności tego wszystkiego, że "jesteśmy na tak", szukamy przyjaciół. Czyli stanowczo zaprzeczył temu wszystkiemu, czemu dawał wyraz przez ostatnie lata - dodaje profesor.
Zdaniem dr. Michała Kotnarowskiego trudno jednak powiedzieć, żeby PiS był po tych wyborach na wznoszącej fali, bo stan posiadania partii pogorszył się w porównaniu z tym, czym dysponowała wcześniej. Przypomnijmy, że po poprzednich wyborach samorządowych PiS sprawowało władzę w ośmiu sejmikach wojewódzkich. Teraz może być pewne rządzenia jedynie w czterech. Co więcej, ogólne poparcie dla PiS w wyborach do sejmików wyniosło 34,3 proc. i jest mniejsze od poparcia w ostatnich wyborach parlamentarnych, gdzie wyniosło 35,4 proc.
Lewica w narożniku
Jak na tle dwóch największych graczy przedstawiają się wyniki ogólnopolskich koalicjantów KO: Trzeciej Drogi i Lewicy?
Zdaniem dra Kotnarowskiego poparcie dla Trzeciej Drogi w październikowych wyborach parlamentarnych było w dużej mierze efektem głosowania strategicznego - wyborcy przekazywali im głos po to, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo przekroczenia progu wyborczego i w konsekwencji rządzenia razem z Platformą.
Dziś sytuacja jest inna. - Silnym zapleczem partii Hołowni są różni lokalni działacze, aktywiści, osoby zaangażowane w NGO-sy. Obecność na listach postaci rozpoznawalnych w lokalnej społeczności mogła przełożyć się na dobry wynik w tych wyborach - mówi Kotnarowski. I ocenia, że 14,25 proc. dla Trzeciej Drogi to wynik bardzo dobry, szczególnie jeśli uwzględnimy fakt, że to wynik wypracowany przy znacznie niższej frekwencji niż jesienią. Choć na Trzecią Drogę zagłosowało teraz mniej osób niż w wyborach parlamentarnych, ugrupowanie to utrzymało się, a nawet umocniło, na pozycji trzeciej siły politycznej w Polsce.
Swój stan posiadania w porównaniu z wyborami parlamentarnymi utrzymała też Konfederacja. - To ugrupowanie ma stałe poparcie na poziomie kraju. Ciekawe jest to, że o ile w wyborach do sejmików widać, że wschód Polski to domena PiS, a centrum i zachód - KO, to poparcie dla Konfederacji jest w miarę równomiernie rozłożone w różnych regionach kraju - mówi prof. Ossowski z UAM.
Największym przegranym tych wyborów okazała się bez wątpienia Lewica. Jeśli porównamy jej wynik w sejmikach - 6,32 proc. - do wyborów samorządowych sprzed sześciu lat, to okazuje się, że partia w ciągu kilku lat straciła mniej więcej jedną czwartą swojego poparcia.
- Z analiz elektoratu, które prowadziłem, wynika, że o ile wyborcy Trzeciej Drogi i Koalicji Obywatelskiej wyraźnie się od siebie różnią i nie ma za dużej konkurencji między nimi, o tyle wyborcy Lewicy i KO są bardzo blisko w różnych sprawach - mówi dr Michał Kotnarowski. Jego zdaniem te dwa elektoraty pod względem światopoglądowym niewiele się od siebie różnią, a w związku z tym, że KO staje się w tych kwestiach coraz bardziej progresywna, Lewica pozostaje w cieniu Koalicji.
- Nawet w tak bardzo liberalnym i progresywnym mieście jak Warszawa kandydatka Lewicy jest trzecia, a to nie jest wynik, który spełniałby ambicje tej partii - konkluduje prof. Flis. Jeśli nawet w Warszawie kandydatce Lewicy nie udaje się przebić do drugiej tury, to - jego zdaniem - Lewica po tych wyborach znalazła się w najtrudniejszej sytuacji i musi poważnie przemyśleć swoją dalszą strategię.
Nie we wszystkich miastach i gminach wybory samorządowe już się zakończyły. W wielu miejscach - m.in. w Gdyni, Krakowie, Poznaniu, Rzeszowie, Wrocławiu czy Zielonej Górze - w przyszły weekend, 21 kwietnia odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich. Bieżące informacje w specjalnym wyborczym serwisie tvn24.pl
fatalnym terminie wyborów ("Bo kto jechałby do domu tydzień po świętach wielkanocnych?");
wspaniałej wiosennej pogodzie, która nie sprzyjała głosowaniu;
tym, że wybory są za często ("Kto to widział, żeby człowiek co pół roku chodził głosować?");
wreszcie o tym, że z miejscem zameldowania nieraz niewiele już młodych ludzi łączy, a procedura przepisania się, by głosować np. w mieście, w którym się studiuje i żyje, była zbyt skomplikowana.
podkarpackim,
lubelskim,
małopolskim,
świętokrzyskim.
Autorka/Autor: Ewelina Kwiatkowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Jakub Kaczmarczyk / PAP