Pod prąd na rondzie, po chodniku, torowisku. Przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Tak jeździł Maciej P. Najpierw chevroletem, potem złotym lexusem. Piszemy o nim od czterech lat. Dopiero w ostatnią środę udało się go skazać po raz pierwszy. Wcześniej był niepoczytalny.
Nagranie z 23 marca 2018 roku.
Kierowca złotego lexusa pędzi wzdłuż warszawskiej alei Prymasa Tysiąclecia. Chodnikiem. W ten sposób "wyprzedza" wlokące się w korku auta. Na chodnik próbują wejść piesi. Cofają się jednak w ostatniej chwili, widząc rozpędzony samochód. Kierowca lexusa bez przeszkód jedzie dalej.
Pieszy: - Spojrzałem na niego i puknąłem palcem w głowę.
Sędzia Konrad Mielcarek powie później o zachowaniu kierowcy: - Rzeczywiście, prędkość samochodu jest znaczna w porównaniu do innych aut, które poruszają się na jezdni. Oskarżony bardzo dynamicznie jedzie chodnikiem. Tutaj, co prawda, piesi widzieli samochód, więc mieli czas, by zejść z toru jazdy. To nie było odskoczenie. Po prostu piesi przesunęli się na chodniku, aby przepuścić samochód. W ocenie sądu nie była to sytuacja, która powoduje zagrożenie bezpieczeństwa w ruchu drogowym.
Wyglądało to tak:
- Byłem przerażony całą sytuacją. Tata lubi się rozglądać, może jego ciekawość nas uratowała - to już opowieść pieszego, który następnego dnia, 24 marca, szedł ze swoim 80-letnim ojcem chodnikiem obok Wisłostrady. Złoty lexus przejechał pół metra od nich.
Inny pieszy spotkał kierowcę 25 marca, też na chodniku, tym razem na ulicy Puławskiej. Swoje wrażenia opisał tak: - Byłem zszokowany. Poszedłem do pobliskiego budynku. Siadłem, pomyślałem o tym, co się wydarzyło i dopiero wróciłem do swoich zadań.
Adwokat Magda Gawińska powie później przed sądem: - Mój klient nieświadomie stał się gwiazdą internetu.
Osiem kolizji
O 44-letnim Macieju P. po raz pierwszy napisaliśmy w 2016 roku.
W ciągu ośmiu godzin, jak informowaliśmy, spowodował osiem kolizji. Wtedy jeździł jeszcze chevroletem. Stołeczna drogówka skierowała wówczas do czterech sądów wnioski o ukaranie go za stłuczki, do których doprowadził w czterech dzielnicach Warszawy: Śródmieściu, Ochocie, Pradze Południe i Bielanach.
Pierwsza miała miejsce 14 czerwca około godz. 17:35 w samym centrum miasta, przy al. 3 Maja. Uderzył w inny pojazd podczas cofania. Dwie godziny później spowodował kolizję na wiadukcie na Okęciu, niedaleko lotniska. Po tym zdarzeniu policja zatrzymała mu prawo jazdy. Nie pomogło. Ponownie wsiadł za kierownicę.
Już po północy, czyli 15 czerwca, spowodował dwie kolizje na Wale Miedzeszyńskim. Potem jednak wrócił do centrum. Najpierw zderzył się z samochodem na ulicy Żurawiej, a chwilę później z dwoma kolejnymi na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej z al. Jana Pawła II.
Jeszcze przed godziną 1 zdążył dotrzeć na północ miasta, gdzie doprowadził do kolizji na ulicy Pułkowej, przy wjeździe na most Marii Skłodowskiej-Curie. Lekko ranna została wówczas jedna osoba.
Za żadne z tych zdarzeń nie poniósł konsekwencji. Biegli uznali, że był niepoczytalny.
Jazda kontrolowana
"Wrócił" niespełna dwa lata później, w marcu 2018 roku. Nagranie z jazdy chodnikiem w alei Prymasa Tysiąclecia dostaliśmy na Kontakt 24.
"Jestem kierowcą autobusu i takie sytuacje spotykam na co dzień. Ale to podniosło mi ciśnienie. Na początku zauważyłem, że kierowca jedzie chodnikiem. Pomyślałem: 'no cóż, zdarza się'. Ale gdy zobaczyłem, że praktycznie wjeżdża w przechodzących tam ludzi, wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić. Nagranie wysłałem policji - komentował autor filmu.
Jeden z pieszych powiedział później przed sądem: - Szedłem do pracy chodnikiem. W pewnym momencie, to było przed ósmą rano, z mojej lewej strony, przejechał z dużą prędkością - jak na jazdę chodnikiem - samochód. Szacuję, że jechał 30 kilometrów na godzinę - ocenił świadek. - Nie zdążyłem zareagować, nie było żadnych sygnałów dźwiękowych, nic kompletnie. Samochód po prostu przejechał obok mnie, dojechał do skrzyżowania i wymusił włączenie się do ruchu. Wykonałem zdjęcia tablic rejestracyjnych. Stał na tyle długo, próbując włączyć się z chodnika do ruchu, że zdążyłem dojść do samochodu, stanąłem przed maską i palcem puknąłem się w czoło, tak żeby kierowca to widział. Nie zareagował - dodał.
- Czy w którymś momencie kierujący wykonywał niekontrolowane ruchy? Stracił panowanie nad kierownicą? - dopytywała świadka mecenas Magda Gawińska.
- O ile jazdę po chodniku można nazwać jazdą kontrolowaną, to tak, jechał dosyć pewnie. Nie było żadnych manewrów na bok. Co zamierzał osiągnąć? Moim zdaniem był zniecierpliwiony, chciał ominąć korek - odpowiedział.
"Uważaj, bo jedzie"
Następnego dnia znów pruł chodnikiem, tym razem wzdłuż Wisłostrady. Z tej jazdy nie mamy filmu, ale mamy relację tych, których nieomal rozjechał.
Zdarzenie opisali przed sądem 80-letni mężczyzna i jego 35-letni syn. Obaj szli tego dnia nad Wisłę, na piknik. Była sobota, 24 marca. Do celu - pomnika Płyty Desantu - mieli około dwustu metrów. W tym miejscu wzdłuż chodnika biegnie ścieżka rowerowa, która sąsiaduje z kilkumetrowym pasem zieleni, oddzielając go od trzypasmowej jezdni.
W pewnym momencie starszy z mężczyzn zerknął za siebie. - Szedłem lekko z tyłu, syn pół kroku przede mną. Coś mnie tknęło i lekko odwróciłem głowę. Kątem oka zobaczyłem, że chodnikiem jedzie samochód. Zdążyłem odciągnąć syna, sam też odskoczyłem - mówił przed sądem. Zdążył jeszcze krzyknąć: "uważaj!".
- Odwróciłem się, myśląc, że może jedzie rowerzysta. W tym momencie w odległości może niecałe pół metra minął nas samochód - opisywał z kolei jego syn. - Samochód minął nas w tak bliskiej odległości, że przez chwilę stałem jak wryty. Wystraszyłem się - dodał.
Obaj mężczyźni dotarli do miejsca, gdzie miał odbyć się piknik. Tam jedna z organizatorek poprawiała zabezpieczające imprezę taśmy.
- Podeszliśmy bliżej. Tata zapytał ją, czy widziała tego wariata. Odpowiedziała, że tak, że rozerwał taśmę i pojechał dalej - zeznał świadek.
- Myśli pan, że doszłoby do potrącenia? - zapytał sędzia.
- Ciężko w stu procentach to ocenić. Widziałem, jak wjeżdża w zakręt na rogu budynku. Gdyby wyjeżdżał jakiś rowerzysta, bardzo możliwe, że doszłoby do czołowego zderzenia. W tym miejscu ruch jest ograniczony - odpowiedział.
Według świadka, Maciej P. na chodniku nawet nie zwolnił. - Cały czas jechał z taką samą prędkością.
Zarzuty za jazdę po chodniku
Najwyraźniej to był weekend jeżdżenia chodnikiem. Maciej P. jeździł po nim w piątek, w sobotę, jeździł też w niedzielę, 25 marca.
Było po godzinie 14. Michał szedł akurat wzdłuż Puławskiej. Kiedy był na wysokości przejścia dla pieszych, zauważył, że zbliża się charakterystyczny złoty lexus.
- Wjechał na przejście, a później z impetem na chodnik. Zrobiłem dwa kroki w bok, a on pojechał dalej. Przejechał całą długość chodnika. Później zjechał w aleję Niepodległości. Byłem zszokowany - opisywał sądowi mężczyzna.
- Czy na chodniku byli piesi? - dopytywał sędzia.
- Widziałem, że były jakieś osoby - odpowiedział świadek. Nie miał wątpliwości, że kierujący lexusem jechał szybko, nawet 40 km na godzinę, "jakby się śpieszył".
- Jadąc z taką prędkością i wjeżdżając na chodnik, mógłbym sobie uszkodzić oponę - skomentował z ławy dla oskarżonych oburzony Maciej P.
Prokuratura połączyła te trzy sprawy w jeden akt oskarżenia. Uznała, że doszło do "narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu" kilku pieszych, którzy w wyniku jazdy kierowcy po chodniku musieli przed nim uciekać, by uniknąć rozjechania. Za każde z tych przestępstw oskarżonemu groziło do trzech lat więzienia. Śledczy dorzucili jeszcze jeden zarzut: niezatrzymanie się do policyjnej kontroli.
Bo jeszcze tego samego dnia, gdy zszokowany Michał przyglądał się na Puławskiej złotemu lexusowi, Macieja P. zatrzymali policjanci.
Najpierw znaleźli charakterystyczny samochód zaparkowany przy Merliniego - małej uliczce, równoległej do Puławskiej. Kierowca pojawił się pół godziny później. Wsiadł do auta i ruszył, policjanci za nim. Szybko złamał kilka przepisów.
- Nie sygnalizował zamiaru skrętu, nie włączał kierunkowskazów. Manewry wykonywał dynamicznie, bez zachowania środków ostrożności. Jestem przekonany, że widział radiowóz w lusterku wstecznym, dlatego gwałtownie przyśpieszył, tak jakby chciał przed nami uciec. Jechał bez pasów, nie zwracał uwagi na pieszych - mówił przed sądem jeden z policjantów.
Włączyli sygnały dźwiękowe i świetlne, ale kierowca zareagował dopiero po przejechaniu kilkuset metrów. Zatrzymał się gwałtownie.
Chory
"Mnie aż wgniotło w fotel" - napisał na Kontakt 24 mężczyzna, którego kierowca złotego lexusa wyprzedził z dużą prędkością w centrum Warszawy na Marszałkowskiej. Po torowisku. Wyprzedził zresztą nie tylko tego kierowcę, ale również tramwaj.
Bo wykroczeń było znacznie więcej i były udokumentowane na filmach. Na jednym z nich widać, jak kierowca lexusa wciska się między stojące w korku auta a ścianę tunelu przy wjeździe na Trasę Łazienkowską. Albo jak przejeżdża przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Mamy dwa takie filmy, z dwóch różnych skrzyżowań.
Wszystkimi tym wykroczeniami również zajmowała się policja. Postępowania zostały jednak umorzone z powodu niepoczytalności obwinionego. Czyli stało się podobnie, jak dwa lata wcześniej, gdy P. spowodował osiem kolizji w osiem godzin.
Kiedy ktoś jest niepoczytalny, nie może odpowiadać przed sądem za to, co zrobił. Nie ma znaczenia, czy chodzi o wykroczenie, czy przestępstwo. Wówczas sprawę trzeba umorzyć. A co za tym idzie - nie można orzec nie tylko kary, ale też środka karnego, jakim jest zakaz prowadzenia pojazdów. Co więcej, jeżeli prawo jazdy zostało wcześniej zabrane, należy je zwrócić.
Sprawę można próbować rozwiązać na drodze administracyjnej. Starosta (a w tym przypadku prezydent, bo Warszawa jest miastem na prawach powiatu) powinien skierować taką osobę na specjalistyczne badania, a po ewentualnym wskazaniu od psychiatry - cofnąć uprawnienia. Wiemy, że taki wniosek wpłynął do urzędu miasta i że Maciej P. został przed kilkoma laty skierowany na takie badanie. Wiemy też, że odwołał się od tej decyzji do sądu, ale sąd jego odwołania nie uwzględnił. Co było dalej? Czy specjalistyczne badania się odbyły? Tego nie wiemy, bo stołeczny ratusz odmówił nam przekazania szczegółowych informacji na ten temat, wyjaśniając, że chodzi o dane wrażliwe.
Wiemy natomiast, że Maciej P. ma do 2021 roku cofnięte uprawnienia do kierowania pojazdami i że kiedy w marcu 2018 roku zatrzymywała go policja, nie miał przy sobie prawa jazdy. Dowodu rejestracyjnego zresztą też nie miał.
Według policjanta, który go zatrzymywał, P. był wówczas wyraźnie pobudzony. Zachowywał się nienaturalnie, nerwowo.
- Zapytałem, czy spożywał dzisiaj alkohol lub inne substancje odurzające. Stwierdził, że alkoholu nie pił, ale o godzinie drugiej nad ranem spożywał narkotyki, nie wie jakie. Na pytanie, czy posiada przy sobie substancje, których posiadanie jest zabronione, wyjął z kieszeni torebkę foliową z nieznaną zawartością krystalicznej substancji. Oświadczył, że jest to legalny dopalacz - opisywał świadek.
Na pytanie, dlaczego jeździ, łamiąc przepisy ruchu drogowego, P. miał odpowiedzieć: - Taki mam styl jazdy, zawsze tak jeżdżę.
O stylu jazdy mówił też przed sądem znajomy oskarżonego.
- Maciuś kierowcą jest dobrym, nie powiem, że nie. Choć nie ukrywam, że raz przewiózł mnie tak, że włosy mi dęba stanęły, to jednak ma kontrolę nad pojazdem. Ja bym się ze sto razy rozwalił, gdybym jeździł tak jak on. Lubi jeździć samochodem - opisywał świadek.
Ale wcześniej, jeszcze w trakcie dochodzenia, mówił tak: - Nie zwracał uwagi na przepisy ruchu drogowego oraz innych uczestników ruchu. Kilka razy chciałem wysiąść, wtedy zwalniał, lecz jak otwierałem drzwi, ruszał z piskiem. Były momenty, że wjeżdżał na czerwonym świetle, wymuszając pierwszeństwo jazdy. Pamiętam też, że jak mijał fotoradar, to specjalnie przyspieszał i mówił mi, żebym się uśmiechnął do zdjęcia. Ogólnie ignorował wszystkie przepisy, mając z tego frajdę. Mówił, że jego żadne prawa nie dotyczą, gdyż ma na to papier i to on ustala prawa, a policja może go pocałować w d...
Świadek przyznał, że wiedział, iż jego kolega ma problemy ze zdrowiem psychicznym i że ostatnio przestał brać leki. Sam polecał mu, żeby się uspokoił, nie jeździł samochodem i skontaktował ze swoim lekarzem. Bo - zdaniem świadka - P. szalał samochodem wtedy, kiedy był w gorszym stanie psychicznym.
Ograniczona poczytalność
Prokuratura, stawiając w marcu 2018 roku zarzuty Maciejowi P. za jazdę po chodniku i ucieczkę przed policją, liczyła się z tym, że wkrótce będzie musiała je umorzyć ze względu na chorobę psychiczną oskarżonego. Stało się jednak inaczej. Bo tym razem biegli ocenili, że P. miał ograniczoną poczytalność. Ograniczoną, ale jednak. To pozwoliło postawić kierowcę przed sądem.
Jego adwokat próbowała potem przekonać sąd, że to niemożliwe, iż popełniając (również w marcu 2018 roku) wykroczenia był niepoczytalny, a popełniając przestępstwa miał jedynie ograniczoną poczytalność. Ale biegli psychiatrzy podczas rozprawy podtrzymali swoją opinię ze śledztwa.
Za przestępstwa, które zarzuciła mu prokuratura, Maciejowi P. groziło łącznie 14 lat więzienia.
Gdyby Maciej P. nie zatrzymał się do policyjnej kontroli jeszcze rok wcześniej, nie odpowiadałby wówczas za przestępstwo, a jedynie za wykroczenie. Bo dopiero 1 czerwca 2017 do Kodeksu karnego wprowadzono artykuł 178b. Za jego złamanie grozi pięć lat więzienia.
Maciej P. i jego obrończyni próbowali przekonywali sąd, że wcale nie uciekał.
Mec. Magda Gawińska: - To zarzut krzywdzący, zmierzający do kopania, pogrążenia oskarżonego. Policjanci, którzy przybyli na ulicę Merliniego, wiedząc, że może znajdować się tam osoba stwarzająca zagrożenie w ruchu drogowym, jeżdżąca bez uprawnień, mieli obowiązek niedopuszczenia takiej osoby do jazdy. Powinni ją niezwłoczne zatrzymać, nie zaś pozwolić takiej osobie, żeby odjechała i może nawywijała jeszcze trochę na drodze, żeby można jej było postawić zarzuty.
Zdaniem adwokatki interwencja policji przeprowadzona była nieprawidłowo. - Stwierdzenia na temat rzekomego pościgu za oskarżonym są całkowicie bezpodstawne i wywodzenie z jego zachowania na drodze tego, że nie zamierzał zatrzymać się do kontroli na odcinku zaledwie maksymalnie 250 metrów. Jest to czyn dorzucony oskarżonemu celem pogorszenia jego sytuacji, co jest całkowicie niezasadne. Prawdopodobnie mamy do czynienia z polowaniem. Może nie na czarownicę, a na pirata drogowego - oceniła Gawińska.
Policjant przyznał przed sądem, że oskarżony zatrzymał się po około 300 metrach. Pytany przez sędziego Konrada Mielcarka, czy były tam warunki, aby kierowca mógł się zatrzymać od razu, odparł: - Myślę, że to nie problem, włączyć kierunkowskaz i zjechać.
- To była niedziela. Ruch był bardzo mały. Zatrzymałem się do kontroli, jak tylko się zorientowałem, że były włączone sygnały. Jeżdżę dynamicznie, to fakt, ale jak tylko zorientowałem się, że ktoś chce mnie zatrzymać, nie jechałem nawet o jeden centymetr więcej - przekonywał oskarżony.
Wątpliwa przyjemność
Mecenas Gawińska w swojej mowie końcowej przyznała: - Mój klient nieświadomie stał się gwiazdą internetu, raczej w negatywnym tego słowa znaczeniu, w sposób oczywiście zasłużony. Jednak ma prawo do sprawiedliwości takiej samej, jak każdy inny.
- To, że oskarżony jeździ dynamicznie, wie każdy. Zarówno ja, jak i wszystkie osoby obecne na tej sali, jak i wszystkie osoby, które miały wątpliwą przyjemność obejrzenia ekscesów oskarżonego na drodze, są dalekie od powiedzenia: "nic się nie stało, jesteś gość, fajnie jeździłeś". Ale takie samo nastawienie, bardzo krytyczne do swojego zachowania, ma również oskarżony, który również miał możliwość obejrzenia swoich ekscesów na drodze. I nie jest z nich dumny - mówiła adwokat.
Przekonywała jednak, że to, co można było zobaczyć na filmach, nie jest przestępstwem, a jedynie wykroczeniem.
- Oskarżony nigdy nie kwestionował tych czynów. Kwestionował jedynie to, że w sposób celowy miał nie zatrzymać się do kontroli drogowej. Samej jazdy po chodniku, lawirowania pomiędzy pieszymi, oskarżony absolutnie nie kwestionował. Jego zachowanie było niewątpliwie karygodne, tym niemniej nie było przestępstwem - powiedziała przed sądem mecenas.
- Oczywiście to zachowanie nieco wymyka się regulacji Kodeksu wykroczeń, tym niemniej dla przypisania oskarżonemu czynu z artykułu 160 Kodeksu karnego śmiem twierdzić, że ten artykuł wymaga czegoś więcej. Wymaga spowodowania obiektywnie istniejącego potencjału niebezpieczeństwa, a nie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Oczywiście zawsze można powiedzieć: "niewiele brakowało". Jednak perspektywa oskarżonego w samochodzie była inna. Na szczęście nie potrącił pieszego, mimo że było to możliwe, bo piesi na chodniku nie mają obowiązku zwracać uwagi, czy jedzie pojazd - argumentowała. I dodała, że jej klient mimo wszystko "jechał pewnie" i "nie stracił panowania nad kierownicą".
- Oskarżony jest osobą chorą, osobą uzależnioną. Nie jest to osoba szkodliwie używająca środków odurzających, ale osoba uzależniona. Osoby chore się leczy, a nie karze. Dotychczasowe leczenie jakieś skutki przynosi, ale jest cały czas kontynuowane. Oskarżony sam musi sobie z tym poradzić. Orzekanie wobec niego jakiejkolwiek kary izolacyjnej, wiedząc, jaka jest skuteczność leczenia, złamie temu człowiekowi życie i niewątpliwie pogrąży wyniki jego leczenia - zaznaczyła.
Głos zabrał też Maciej P. - Jest mi przykro, chciałbym przeprosić za swoje zachowanie. To się już więcej nie powtórzy - obiecał.
Sąd: oskarżony jest sprawnym kierowcą
Wyrok zapadł w minioną środę. Z czterech przestępstw, które Maciejowi P. zarzucała prokuratura, sąd uwzględnił tylko jedno: ucieczkę przed policją. Skazał go za to na 1500 złotych grzywny (maksymalna kara to pięć lat więzienia). Oskarżony nie będzie musiał jednak jej zapłacić, bo był do tej sprawy aresztowany. Pobyt w areszcie został więc potraktowany jak opłacenie grzywny.
Sąd, co jest obligatoryjne przy skazaniu za niezatrzymanie się do policyjnej kontroli, zakazał P. prowadzenia pojazdów przez dwa lata.
- Trzeba podkreślić, że oskarżony był obserwowany przez funkcjonariuszy policji, którzy poruszali się samochodem oznakowanym, radiowozem. Sposób zachowania oskarżonego, który przyspieszał i gwałtownie zmieniał kierunek jazdy wskazuje, że zdawał sobie sprawę, że jedzie za nim radiowóz policyjny, więc powinien zorientować się, że w pewnym momencie funkcjonariusze włączyli sygnały świetlne i dźwiękowe i był to czytelny sygnał do zatrzymania pojazdu - powiedział w uzasadnieniu wyroku sędzia Konrad Mielcarek.
Sędzia nie zgodził się jednak z prokuraturą, że jazda po chodniku była przestępstwem, że Maciej P. naraził w ten sposób pieszych na niebezpieczeństwo albo utratę życia. Dlatego trzy pozostałe zarzuty sąd uznał za wykroczenia i skazał go za nie na 3 tysiące złotych grzywny.
- Styl jazdy oskarżonego był bulwersujący dla opinii publicznej, co z pewnością wpłynęło na taki, a nie inny kształt postępowania karnego, które zakończyło się pobytem w areszcie śledczym. Organy ścigania dosyć sprawnie zajęły się zawiadomieniami, które były przesyłane, utrwalone na kamerach. Jednak zdaniem sądu znamię przestępstwa z artykułu 160 Kodeksu karnego nie zostało wyczerpane - argumentował swoją decyzję sędzia Mielcarek.
Jak wskazał, powołując się na orzecznictwo, o bezpośrednim niebezpieczeństwie można mówić wtedy, kiedy zachodzą "pewne okoliczności, które wskazują na bliskie ziszczenie się skutku".
- Tu takiej sytuacji bezpośredniego niebezpieczeństwa sąd nie dostrzega. Nie doszło do obrażeń u pieszych, oskarżony pomimo stanu, w jakim się znajdował, można powiedzieć, jest sprawnym kierowcą. Oskarżony widział pieszych, obok których przejeżdżał. Nie było sytuacji, żeby piesi musieli odskakiwać. Byli raczej zaskoczeni sytuacją, w jakiej się znaleźli, ale nie miała ona tej dynamiki, która mogła doprowadzić do utraty życia bądź spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu - ocenił sędzia.
Leczenie
- Trzeba mieć na względzie, że przede wszystkim oskarżony jest osobą chorą. Powinien pamiętać o tym, że musi kontynuować leczenie. Jeżeli tego leczenia nie będzie kontynuował, to będzie stwarzał zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Jeżeli tego leczenia nie będzie kontynuował, to sąd obawia się, że może dojść do zdarzeń znacznie poważniejszych, do poważnego wypadku i oskarżony może trafić do zakładu karnego - podsumował sędzia.
Wyrok nie jest prawomocny.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kontakt 24