Dwóch kierowców z firmy przewozowej na Śląsku przyznało anonimowo w "Gazecie Wyborczej", że jeżdżą drogą, na której w niedzielę doszło do wypadku polskiego autokaru. Obaj świadomie łamią przepisy.
- Większość kierowców autobusów tamtędy jeździ. Nie tylko my. Także Włosi i Hiszpanie, nie mówiąc już o miejscowych. To na mapie czerwona droga - czyli krajowa, wiadomo - przejezdna. A objazd wytyczony dla ciężarówek i autobusów jest na mapie zaznaczony na żółto. Można się domyślać, że jest węższy i bardziej niebezpieczny, niż droga z zakazem. Ale nie wiemy, nigdy objazdem nie jeździliśmy - tłumaczą kierowcy. Dodają też, że nie boją się kontroli policyjnej. - Nigdy się to nie zdarzyło. Jeżdżę tamtędy kilka razy w roku, nieraz spotykałem patrol, ale ani razu nie próbowali mnie zatrzymać. Tiry w ogóle nie powinny tamtędy jeździć, autobusom wolno tylko wjeżdżać pod górę, ale nikt się tym nie przejmuje.
Zdaniem kierowców, droga, na której doszło do tragedii, jest szczególnie niebezpieczna i należy na niej zachować dużą ostrożność. - Mnie się tam nigdy nic nie przydarzyło. Może miałem szczęście, choć kilka razy musiałem już przytulać się autobusem do skały, wychodziłem cało. Najgorzej jest, gdy chcą się wyminąć dwa autobusy. W niektórych miejscach to niemożliwe. Trzeba się zatrzymać, ktoś musi cofnąć.
- W tym miejscu, gdzie doszło do wypadku, nie ma co liczyć na szczęście. Nawet najlepsze hamulce nie pomogą, trzeba zjeżdżać na możliwie najniższym biegu i prawie się zatrzymać, żeby wykręcić.
Zapytani o skutki, jakie może wywrzeć tragedia polskiego autokaru, kierowcy odparli, że nic się nie zmieni. - Kierowcy nadal będą tamtędy jeździć. To nie moja wina, że wszystkie sanktuaria znajdują się w górach. Można do nich dojechać albo wspinać się na nogach, pewnie zajęłoby to kilka dni.
Źródło: "Gazeta Wyborcza"