Możemy zacząć uczyć w szkołach, jak dbać o zdrowe ciało i umysł albo dalej przyglądać się bezradnie, jak liczba szczepień szoruje po dnie, niektórzy leczą raka witaminą C lub karmią małe dzieci tylko winogronami. - Coraz większa grupa Polaków nie ufa lekarzom - mówi tvn24.pl socjolog zdrowia dr hab. Michał Wróblewski. Mogła to zmienić obowiązkowa edukacja zdrowotna, ale w drodze do szkół właśnie natrafiła na postępującą w Polsce polaryzację. Czy na tę chorobę jest jakieś lekarstwo?
- Znacie taki kraj, w którym co piąte dziecko ma nadwagę lub otyłość, 80 proc. dzieci prowadzi siedzący tryb życia, przed ekranami spędzają pięć - sześć godzin dziennie, a niemal połowa uczniów co dzień sięga po e-papierosa? Znacie! To Polska w pigułce.
- Do wszystkich plag powyżej dochodzi jeszcze ta: polskie nastolatki mają jedną z najniższych samoocen na świecie.
- Tysiące polskich uczniów mogło od września uczyć się w szkołach, że sałata jest zdrowsza od chipsów, a ruch na świeżym powietrzu od e-sportu; że warto się szczepić i umieć czytać wyniki lekarskich badań.
- Nad wprowadzeniem obowiązkowej edukacji zdrowotnej do szkół zawisło jednak widmo "seksualizacji", ulicznych manifestacji, wreszcie zbliżających się wyborów prezydenckich.
- Mam nadzieję, że ten stan permanentnej kampanii wyborczej kiedyś się skończy, a tematy takie jak zdrowie przestaną być więźniem polaryzacji politycznej - komentuje socjolog dr hab. Michał Wróblewski z UMK w Toruniu.
- Tymczasem rządzący coraz głośniej mówią o tym, że edukacja zdrowotna będzie dobrowolna. I teraz - ręka w górę, kto w szkole rozwiązywał dobrowolnie zadania dla chętnych?
Przedmiot edukacja zdrowotna miał być gamechangerem.
Wprowadzony szybko i sprawnie od września 2025 roku obejmowałby wszystkie dzieci - od klasy czwartej w podstawówkach niemal do matury. Nie byłoby już nieobowiązkowego wychowania do życia w rodzinie. Elementy edukacji seksualnej mieliby wszyscy - obowiązkowo - ale jako zaledwie jeden z dziesięciu modułów poświęconych różnym aspektom zdrowia.
Czy edukacja zdrowotna byłaby przedmiotem nie tylko obowiązkowym, ale także na ocenę? - na to pytanie, które zadaliśmy 8 stycznia, nie sposób uzyskać odpowiedź w Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Pół roku po rozpoczęciu prac nad nowymi lekcjami okazało się jednak, że projekt jest zagrożony.
Najpierw 7 stycznia ministra edukacji Barbara Nowacka przyznała, że jednym z dyskutowanych w resorcie wariantów jest wprowadzenie edukacji zdrowotnej jako przedmiotu nieobowiązkowego.
Już kilka dni później w tvn24.pl pisaliśmy, że inne poważnie brane pod uwagę - i suflowane m.in. przez rzeczniczkę praw dziecka - rozwiązanie to przełożenie reformy na kolejny rok i jej start we wrześniu 2026. W MEN oficjalnie zapewniano nas jeszcze 10 stycznia, że żadnych wiążących decyzji w tej sprawie nie ma.
Aż niespodziewanie 12 stycznia, w niedzielę, wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, na co dzień szefujący Ministerstwu Obrony Narodowej, powiedział, że sprawa jest przesądzona i przedmiot będzie nieobowiązkowy.
Zaskoczenia nie kryła sama Nowacka, która w mediach społecznościowych zarzuciła koledze z rządu mylenie MON z MEN. I jeszcze w poniedziałek 13 stycznia w rozmowie z dziennikarzami zapewniała, że nie ma tu żadnych decyzji.
Do tego, że kilka godzin później zdanie Kosiniaka-Kamysza podzielił kandydat KO na prezydenta Rafał Trzaskowski, już się publicznie nie odniosła. Równocześnie w Ministerstwie Edukacji Narodowej nie kryją, że ostateczną decyzję w sprawie przedmiotu i jego kształtu podejmie premier Donald Tusk.
A premier właśnie się wypowiedział. Pytany o edukację zdrowotną we wtorek 14 stycznia, Donald Tusk odpowiedział: "Jestem raczej zwolennikiem, by stawiać na dobrowolność niż przymus". Co się dzieje w szkole z przedmiotami dla chętnych - najlepiej pokazuje przykład wychowania do życia w rodzinie oraz religii - na których frekwencja z roku na rok maleje.
Jeszcze tego samego dnia głos w sprawie wypowiedzi polityków o edukacji zdrowotnej zabrała Naczelna Izba Lekarska. W swoim stanowisku prezydium NIL pisze m.in. "Nauczanie dzieci tego, jak należy zadbać o długie i zdrowe życie powinno być priorytetem wszystkich sprawujących władzę". Lekarze podkreślają, że należy
bezwzględnie utrzymać obowiązkowy charakter wprowadzanego przedmiotu.
O napięciach wokół edukacji zdrowotnej rozmawiamy z dr. hab. Michałem Wróblewskim, socjologiem i filozofem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalistą od socjologii medycyny i socjologii środowiskowej, badaczem sceptycyzmu szczepionkowego. Współautorem książki "Socjologia epidemii. Wyłaniające się choroby zakaźne w perspektywie nauk społecznych" (razem z Łukaszem Afeltowiczem).
Justyna Suchecka: Czy jest pan zaskoczony, że o edukację zdrowotną spierają się nie tylko dwie strony sceny politycznej, ale nawet politycy koalicji rządzącej, a Rafał Trzaskowski zaczyna mówić jak Władysław Kosiniak-Kamysz?
Dr hab. Michał Wróblewski: Z jednej strony nie dziwi, ponieważ od kilku tygodni dostrzegam próbę pozyskania przez kandydata Koalicji Obywatelskiej bardziej konserwatywnego elektoratu. Z drugiej strony jest to trochę granie w grę, której reguły określa PiS, wszak to właśnie ta partia próbuje skleić edukację zdrowotną z "seksualizacją dzieci". Na tym boisku wielkomiejski i uważany za progresywnego polityka Rafał Trzaskowski ma bardzo małe szanse na bycie wiarygodnym.
Stoję na stanowisku, że kwestia zdrowia powinna być wyjęta z bieżącego sporu politycznego, inaczej to może bardzo źle na nas wpłynąć. Najlepszym przykładem tego była pandemia, podczas której, z powodu napięć wewnątrz Zjednoczonej Prawicy, nie prowadzono bardziej odważnej polityki skłaniającej Polaków do szczepień przeciwko COVID-19.
CZYTAJ TEŻ: CZYM NAPRAWDĘ JEST SEKSUALIZACJA >>>
Co powiedziałby pan o postawie premiera Donalda Tuska w sprawie edukacji zdrowotnej?
Mam nadzieję, że ten stan permanentnej kampanii wyborczej kiedyś się skończy, a tematy takie jak zdrowie przestaną być więźniem polaryzacji politycznej.
Dziwię się, że politycy obozu rządzącego, zamiast obawiać się narracji swoich oponentów politycznych, nie próbują mówić o edukacji zdrowotnej w kontekście bezpieczeństwa. Społeczeństwo, które wie, jak dbać o zdrowie, to społeczeństwo bardziej odporne na różnego rodzaju zagrożenia. I to właśnie w ten sposób można bronić edukacji zdrowotnej, a nie kapitulować przed konserwatystami.
Właśnie: część Polaków nie chce lekcji nie tylko o seksie, ale też o szczepieniach, a nawet dietach. Tym jest pan zdziwiony?
Niespecjalnie. Temat zdrowia w Polsce jest od lat niezwykle upolityczniony, a pandemia jeszcze to wzmocniła. Na popularności zyskały różne formy medycyny alternatywnej czy niekonwencjonalnej, takie jak homeopatia, wizyty u uzdrowicieli czy różnego rodzaju bioenergoterapie. Sceptycyzm szczepionkowy, który już wcześniej był obecny w polskim społeczeństwie, mocniej wybrzmiał. I dlatego uważam, że
dziś da się rozpętać naprawdę gorącą debatę polityczną o niemal każdym zagadnieniu dotykającym zdrowia.
Dlatego że jesteśmy spolaryzowanym społeczeństwem?
I dlatego że jesteśmy w nieustannej kampanii wyborczej. Tematy zdrowia łatwo podciągnąć pod walkę polityczną, nadać mu szczególną wagę.
Czyli już nigdy w kwestiach zdrowotnych się w Polsce nie dogadamy?
Aż takim pesymistą bym nie był, ale to na pewno nie będzie łatwe.
Polaryzacja trochę przypomina sytuację z rynku nieruchomości. Wielu z nas ma nadzieję, że kiedyś poziom cen spadnie. Ale tak z mieszkaniami, jak ze skłóceniem Polaków - to się nie wydarzy samoistnie.
W licznych badaniach widzimy, że zdrowie jest dla nas ważną wartością. Musimy jednak pamiętać, że temat edukacji zdrowotnej jest mocno połączony z zaufaniem wobec całego systemu ochrony zdrowia. I jeśli chcemy uczyć dzieci korzystania z tego systemu i z medycyny w racjonalny sposób, to kwestia zaufania jest fundamentalna.
Jedną rzeczą jest dać im taką praktyczną wiedzę, na przykład do jakiego lekarza zwrócić się z jakimś problemem. A drugą - sprawić, żeby chcieli w ogóle o tę pomoc poprosić.
Czemu mieliby nie chcieć?
Bo coraz większa grupa Polaków w ogóle nie ufa lekarzom. Na przykład w pandemii byliśmy jedynym krajem europejskim, w którym ludzie bardziej wierzyli w opinie znajomych i rodziny niż lekarzy.
Ale nie chodzi tylko o COVID-19; sam pan powiedział, że już wcześniej nie było najlepiej.
Mamy niedofinansowany, niewydolny system ochrony zdrowia. Każdy zna kogoś, kto czeka na wizytę u specjalisty w wielomiesięcznej kolejce. Lekarze budzą naszą nieufność. Zaufanie trudno odbudować, gdy nie mamy osobistego dobrego doświadczenia, a równocześnie z wielu stron - również w mediach tradycyjnych i społecznościowych - jesteśmy bombardowani dramatycznymi historiami ludzi, którzy się boleśnie z systemem zdrowia zderzyli.
CZYTAJ TEŻ: "TU JEST TAKA RURKA, A TU DZIURKA". MAREK RACZKOWSKI CHCIAŁ SPRZEDAĆ NERKĘ, BY RATOWAĆ PĘCHERZ >>>
Wiedza młodych ludzi buduje się między innymi na memach i relacjach rodzinnych. A w wielu polskich domach często i chętnie narzeka się na lekarzy. Czasem zasadnie, bo dziadek czeka na zabieg, a czasem niezasadnie, bo po prostu część ludzi żyje w przekonaniu, że inni - w tym medycy - chcą ich skrzywdzić lub oszukać.
I to wszystko sprawia, że właśnie
taki przedmiot jak edukacja zdrowotna tak trudno będzie u nas aplikować.
A gdyby się jednak udało, to w czym mogłaby nam pomóc szkoła?
Przed naszą rozmową zajrzałem do badań na temat czegoś, co nazywamy kompetencjami zdrowotnymi i na tle innych państw europejskich nie wypadamy tak źle. Jeśli chodzi o czytanie danych medycznych czy komunikację z lekarzami, to oczywiście nie jesteśmy na takim poziomie jak świetni w tym Holendrzy czy obywatele państw skandynawskich, ale blisko nam do Niemców. Więc naprawdę nie jest tak źle.
Ale już na przykład z informacjami o tym, jakie prawa mamy jako pacjenci, jest zdecydowanie gorzej. Te kwestie wymagają poprawy. I tu szkoła na pewno mogłaby pomóc.
O ile się dogadamy, jak uczyć. To dlatego pan pisze w swoich tekstach, że "polaryzacja psuje nam zdrowie"?
Ona je nam psuje na wielu poziomach.
Mamy badania, które pokazują, że polaryzacja może mieć bezpośredni wpływ na zdrowie, na przykład przyczynić się do zwiększonego ryzyka zawału serca. Spór polityczny zwiększa poziom stresu. A gdy mamy podwyższony kortyzol, to może wywoływać problemy z nadciśnieniem czy snem. Ale ta polaryzacja powoduje też - to dla mnie ważne jako socjologa - rozerwanie sieci społecznych, które są ważne dla zdrowia.
Dlaczego są takie istotne?
Osoba zdrowa to nie tylko taka, która ma dobre wyniki krwi, ale też taka, która gdy ma jakieś problemy, potrafi sobie z nimi poradzić w sensie społecznym. Podam przykład: jeśli jestem chory i mam problemy na przykład natury psychicznej, to wiem, że mogę liczyć na pomoc znajomych, przyjaciół, rodziny. W społeczeństwach dobrze usieciowanych sposoby zdobywania zdrowia i dbania o nie wiążą się z relacjami. Natomiast w społeczeństwach spolaryzowanych ludzie przestają ze sobą rozmawiać, sieci są rozrywane i w sytuacjach kryzysowych nie mamy na kim polegać. Tracimy krewnych, przyjaciół, gdy kłócimy się z nimi o partie polityczne. I pośrednio tak też tracimy nasze zdrowie.
Polaryzacja sprawia, że społeczeństwo jest bardziej chore.
Pisze pan też często, że polaryzacja nie sprzyja powszechnym szczepieniom. Dlaczego?
Po pierwsze - sprawia, że zaczynamy inaczej patrzeć na autorytety.
W mocno spolaryzowanym świecie ważnym autorytetem stają się dla nas politycy. I co ważne: są nimi nie tylko w kwestiach politycznych. Pamięta pani, gdy wiosną 2020 roku Donald Trump zasugerował, że w walce z koronawirusem pomocne może być picie wybielacza? Byli ludzie, którzy naprawdę skorzystali z tej rady i narazili się na poważne konsekwencje zdrowotne. Właśnie dlatego, że ówczesny prezydent USA stał się dla nich autorytetem większym niż lekarze.
CZYTAJ TEŻ: CZEKA NAS STARCIE GIGANTÓW? >>>
Polaryzacja to sytuacja, w której politycy przestają być tylko politykami, a zaczynają być wodzami plemiennymi udzielającymi wytycznych w różnych dziedzinach życia. I choć się na tych dziedzinach nie znają, to ich zdanie staje się dla pewnej grupy ważne.
To pewnie nie wszystko, prawda?
Polaryzacja po prostu sprzyja teoriom spiskowym. Tam, gdzie mamy do czynienia z wysoką polaryzacją, tam ludzie częściej widzą wokół siebie różnego rodzaju narracje spiskowe. Pozyskują coś, co nazywamy alternatywną wiedzą.
Polaryzacja podważa autorytet naukowców, bo ludzie oczekują prostych rozwiązań i recept, a świat nauki ich nie dostarcza. Zwyczajnie takich nie ma. Język naukowców często nie jest dostosowany do potrzeb odbiorców. Nauka rzadko generuje proste odpowiedzi "tak" lub "nie", a częściej "to zależy". Przez to naukowcy, niestety, przestają być kimś, kto się liczy w debacie publicznej.
Czyli znów potrzebujemy szkoły.
Kompetencje naukowe - a to ich coraz częściej potrzebujemy w codziennym życiu - na przykład te dotyczące interpretacji danych są bardzo trudne w uczeniu. Ludzki umysł ma trudności z tym, by myśleć w sposób statystyczny, widzieć korelacje, szacować ryzyko.
Ale niektórym krajom udaje się to lepiej…
Niech zgadnę, w Skandynawii?
Tak, też. Generalnie chodzi o kraje, które stawiają na tzw. scientific literacy [to "umiejętność rozumienia nauki", np. w badaniach kompetencji 15-latków PISA tłumaczona jako "rozumowanie w naukach przyrodniczych" - red.] - to w nich ludzie nie poddają się populizmowi tak łatwo. Wpływ mediów społecznościowych, w których łatwo i szybko przenoszą się teorie spiskowe i które sprzyjają uproszczeniu świata, dzięki mądrej edukacji da się choć w części zmniejszyć.
Nadużywanie mediów społecznościowych ma negatywny wpływ na nasze rozumienie i interpretowanie świata.
Na czytanie ze zrozumieniem i inne ważne kompetencje, w które powinna wyposażać nas szkoła. I gdy mówimy o edukacji zdrowotnej, to też jest ważny czynnik, który warto brać pod uwagę.
Czyli znów: potrzebujemy szkoły.
Tak, ale…
Jestem socjologiem, uważam, że postawy kształtuje się nie tylko edukacją, ale również rozwiązaniami prawnymi, instytucjonalnymi, regulacjami. Potrzebujemy znacznie więcej.
To znaczy?
Nie wystarczy w teorii mówić młodym ludziom o zdrowiu.
Jeśli widzimy zgubny wpływ smartfonów, to zaproponujmy jakieś regulacje w tej sprawie, na przykład w kwestii wieku, od którego można korzystać z platform społecznościowych. Ta dyskusja już się w różnych miejscach toczy, na przykład w Australii.
Co jeszcze?
Skoro na lekcjach ma być o zdrowym żywieniu, to dzieci muszą to widzieć w praktyce w szkolnych stołówkach i szkolnych sklepikach.
Jeśli chcemy zachęcić dzieci do chodzenia, to może porozmawiajmy o tzw. ulicach szkolnych, które mają ograniczenia w ruchu drogowym, zamiast wozić dzieci pod same drzwi.
Człowiek nie uczy się tylko przez to, co słyszy na lekcjach czy czyta w podręcznikach. Nawyki zdobywamy też przez dobrą praktykę. Więc w edukacji zdrowotnej to ważne, by patrzeć na młodych ludzi kompleksowo i dawać im przykład. Żeby oni mieli stworzone warunki, aby postawy, do których ich zachęcamy, utrwalały się w życiu społecznym.
Kłócimy się o seksualność, o szczepienia, w ostatnim czasie o Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. To też efekt polaryzacji?
Dyskusje wokół różnych kwestii, nawet gorące, to istota demokracji liberalnych, wszak mamy w takim ustroju prawo do wygłaszania swoich poglądów, a te mogą przecież spotkać się ze sprzeciwem ze strony innych. W polaryzacji chodzi raczej o to, że te naturalne różnice zdań wpisane są w logikę zwalczających się plemion, a zarazem prowadzą do ostrych podziałów społecznych. A te z kolei mogą prowadzić niekiedy do tragedii.
Czymś do pewnego stopnia naturalnym są dla przykładu dyskusje wokół WOŚP, ale problem pojawia się wtedy, gdy wskutek wysokiego poziomu polaryzacji dochodzi do przemocy i tragicznych zdarzeń. Niestety, logika polaryzacji to nakręcająca się spirala, w której pierwsze skrzypce grają z jednej strony politycy, dla których jest to łatwe paliwo polityczne, a z drugiej media, zwłaszcza społecznościowe.
ZOBACZ TEŻ: SERWIS SPECJALNY TVN24.PL NA 33. FINAŁ WOŚP >>>
A co pan uczyniłby najważniejszym elementem edukacji zdrowotnej, czego pana zdaniem potrzebujemy w tym temacie najpilniej?
W Polsce, zwłaszcza wśród młodzieży, mam ogromny problem ze zdrowiem psychicznym. Myślę, że najpilniejszą potrzebą w zakresie edukacji zdrowotnej jest przekazanie wiedzy oraz sposobów radzenia sobie z kryzysami psychicznymi, depresją, uzależnieniami czy różnymi zaburzeniami zachowania. Edukacja zdrowotna mogłaby na przykład uczulać młodych ludzi na dewastujący wpływ, jaki na ich zdrowie psychiczne mają współczesne media społecznościowe.
Uczenie odpowiedzialnego korzystania z cyfrowego świata powinno być jednym z fundamentów takiego programu.
Zostańmy więc przy mediach społecznościowych. Naomi Klein w swojej najnowszej książce "Doppelgaenger" dużo pisze o tym, że w USA fake newsy o szczepieniach często były kolportowane przez ludzi związanych z naszym zdrowiem, np. trenerów fitness, celebrytów ze świata sportu. W Polsce może być podobnie?
O ile sceptycyzm szczepionkowy w różnych krajach dotyka różnych grup - czasem to klasa średnia, innym razem drobni przedsiębiorcy, gdzieś indziej ludzie słabiej wyedukowani czy ubożsi - to jest jeden czynnik, który rzeczywiście wielu z nich łączy i pojawia się właściwie wszędzie.
Widzimy związek między postawami antyszczepionkowymi a podejściem do medycyny alternatywnej czy komplementarnej. Nie jest tak, że każdy, kto wierzy w alternatywne terapie, jest od razu antyszczepionkowcem, natomiast ci, którzy są wobec szczepień sceptyczni, często też są konsumentami takiej "innej" medycyny. Musimy w tym miejscu pamiętać, że w tym temacie mamy do czynienia z wieloma odcieniami szarości. Rzeczywistość nie wygląda tak, że po jednej stronie są entuzjaści szczepień, którzy przyjmują wszystkie zalecane preparaty, a po drugiej tylko osoby radykalne pokroju Justyny Sochy. Ludzie mogą na przykład być przeciwni jednym szczepieniom, a bez mrugnięcia okiem przyjmować inne.
Druga rzecz to negatywny stosunek do szczepień. Często jest związany z ideologią wolnościową w nurcie: "to jest moje ciało, ja decyduję, ja chcę mieć kontrolę nad tym, co się ze mną dzieje, a nie państwo czy cokolwiek innego". I podobny sposób myślenia kryje się też za entuzjazmem wobec medycyny alternatywnej. To jest elementem światopoglądu również pewnej części elit, wśród których pewnie mieszczą się ci wspomniani wcześniej różnej maści celebryci.
CZYTAJ TEŻ: CHOROBA, KTÓREJ JUŻ MIAŁO NIE BYĆ >>>
Ciało i zdrowie stały się dla wielu osób świetnym towarem.
Już od lat 80. mówimy w naukach społecznych o tzw. healthismie, czyli o pewnej kulturze zdrowia. Mowa w tym przypadku o ludziach, którzy uważają je za wartość nadrzędną, której podporządkowujemy wszystkie inne wartości. Również polskie badania pokazują, że to w dużej mierze ideologia klasy średniej, kreatywnej, wielkomiejskiej.
Dlaczego?
Bo healthism daje tym ludziom poczucie kontroli.
W dobie bardzo stresującej pracy, niepewności, prekaryzacji, a teraz jeszcze pandemii i wojny, ludzie szukają poczucia kontroli, pewności, że na coś mają wpływ. A ciało jest czymś najbliższym, co można kontrolować. Więc nic dziwnego, że właśnie w to zapotrzebowanie na poczucie kontroli trafia kapitalizm i biznesy, które mają nam oferować takie właśnie rzeczy. Te wszystkie narzędzia do mierzenia kroków, suplementy, indywidualne treningi, to się u nas wszystko świetnie miewa.
W suplementacji Polacy są liderami.
Zażywamy tego dużo więcej niż przeciętni obywatele Unii Europejskiej. To właściwie problem całej Europy Środkowo-Wschodniej. I to z jednej strony wpływ kapitalizmu, a z drugiej czegoś, od czego zaczęliśmy tę rozmowę - słabej jakości usług zdrowotnych. Mamy poczucie, że nasz system działa źle i nie możemy na niego liczyć. W związku z tym bierzemy sprawy w swoje ręce. I kupujemy suplementy, zgłaszamy się do różnej maści znachorów i uzdrowicieli. Ludzie szukają alternatywnych form radzenia sobie z niedomagającym systemem. Chcą sobie zapewnić pewien komfort psychiczny. To kolejna rzecz, którą pandemia wzmogła.
Ale jak ludzie to łączą: biznes farmaceutyczny jest zły i chce ich "szprycować", i ten sam biznes, gdy sprzedaje im suplementy i leki przeciwbólowe bez recepty, jest dobry?
Wiedza potoczna ma to do siebie, że może być wewnętrznie sprzeczna i ludzie nie mają z tym problemu, żeby przyjmować nawet wykluczające się fakty za pewniki.
W szczepienia ludziom w pewnym sensie trudniej uwierzyć. Ich skuteczność to trochę jak kupowanie polisy ubezpieczeniowej. Bierzemy je, żeby coś nas nie spotkało. A jak bierzemy paracetamol, to on ma szybki efekt, zaraz nam obniża temperaturę. Widzimy, że działa.
Druga rzecz, że leki przeciwbólowe są zakorzenione w naszym stylu życia. Dlatego są popularne i uważane za bezpieczne, choć w ich ulotkach też jest sporo o niebezpiecznych efektach ubocznych.
W ostatnich latach hitem farmaceutycznym w Polsce jest sinderaflin.
Czyli co?
Leki na potencję, np. viagra.
Zawsze pokazuję to jako przykład studentom. Sinderaflin może mieć szereg skutków ubocznych, nawet związanych z zawałami, a jednak jest to lek bez recepty. I jakoś nie słyszymy, że firmy farmaceutyczne zabijają polskich mężczyzn. Bo znów - to element stylu życia.
Tak jak te leki przeciwbólowe łykane, bo ludzie są przepracowani i bolą ich głowy, dużo się stresują. W tzw. kulturze zapierdolu jest na nie duże zapotrzebowanie. W tej kulturze to nie choroby zakaźne, przed którymi chronią szczepienia, są dla ludzi najważniejsze i najgroźniejsze.
Wszystko sprowadza się do tego, że edukacja zdrowotna bardzo by się Polakom przydała?
Tak, oczywiście. I mogłaby być płaszczyzną do odbudowywania zaufania i budowania więzi społecznych. Ale już chyba wszyscy widzimy, że z tym łatwo nie będzie.
Znacie taki kraj, w którym co piąte dziecko ma nadwagę lub otyłość, 80 proc. dzieci prowadzi siedzący tryb życia, przed ekranami spędzają pięć - sześć godzin dziennie, a niemal połowa uczniów co dzień sięga po e-papierosa? Znacie! To Polska w pigułce.
Do wszystkich plag powyżej dochodzi jeszcze ta: polskie nastolatki mają jedną z najniższych samoocen na świecie.
Tysiące polskich uczniów mogło od września uczyć się w szkołach, że sałata jest zdrowsza od chipsów, a ruch na świeżym powietrzu od e-sportu; że warto się szczepić i umieć czytać wyniki lekarskich badań.
Nad wprowadzeniem obowiązkowej edukacji zdrowotnej do szkół zawisło jednak widmo "seksualizacji", ulicznych manifestacji, wreszcie zbliżających się wyborów prezydenckich.
Mam nadzieję, że ten stan permanentnej kampanii wyborczej kiedyś się skończy, a tematy takie jak zdrowie przestaną być więźniem polaryzacji politycznej - komentuje socjolog dr hab. Michał Wróblewski z UMK w Toruniu.
Tymczasem rządzący coraz głośniej mówią o tym, że edukacja zdrowotna będzie dobrowolna. I teraz - ręka w górę, kto w szkole rozwiązywał dobrowolnie zadania dla chętnych?
Autorka/Autor: Justyna Suchecka / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/Tomasz Gzell