Jak to jest stracić wiarę, odzyskać ją, znów stracić, a potem pędzić szaleńczo do mety, bo jednak jest jeszcze nadzieja?
Najpierw plączesz się, plączesz, idzie jak po grudzie. Potem łapiesz rytm, nieźle ci się biegnie, ale przez tą plątaninę na początku wiesz już, że generalnie jesteś już stracony i nie masz nawet szans na to, żeby buty zwycięzcy - ba! nawet temu z trzeciego miejsca - czyścić. A potem przychodzi zdziwienie.
Wyliczanka z rana
Zawody: Śnieżne Konwalie - 50 km na orientację. Czas akcji: weekend, jak zwykle. Miejsce akcji: Zielona Góra. Zaczyna się standardowo: przyjazd, leniwe dmuchanie materaca, oglądanie map z zeszłego roku, spokojne przypinanie numeru startowego, nawadnianie się, nawadnianie, odpoczywanie, spanie, dobrze że mam opaskę na oczy, pobudka, kibelek, szybko, szybko, kawa, szybko, kanapka, kibelek, szybko, szybko, szybko, zaraz start, kompas - jest, kamerka - jest, rękawiczki - są, telefon - jest. Można lecieć. Uff!
Pierwsze punkty - buraczane
Jak zrobić, żeby przy pierwszych punktach się nie plątać? Nie wiem. Prawie zawsze to robię. Tak jest i tym razem - niby wszystko idzie dobrze, kierunek się zgadza, las przebieżny, można lecieć na przełaj. Plan wymyślam w miarę dobry (chociaż łatwo nie jest - punkty rozrzucone są tak, że trudno ogarnąć, w jakiej kolejności najlepiej je podbijać), ale w ostatniej chwili, gdy trzeba już powoli szukać punktu, tracę wiarę w siebie. Wydaje mi się, że przestrzeliłam i zaczynam czesać las zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Strata: Jakieś 10 minut. Moi towarzysze - Ania i Marcin - z którymi startuję, odłączają się i lecą tam, gdzie trzeba. Ja zostaję sporo za nimi. "Może tak miało być, może czasem muszę polecieć sama" - myślę sobie i uśmiecham się do tej myśli. Będzie czas, żeby pozastanawiać się nad światem, życiem, wszystkim.
Potem (prawie) jak po sznurku
Anię i Marcina doganiam kilka punktów dalej, ale nie biegniemy dalej razem. Po krótkim wspólnym odcinku postanawiają zmienić plan, ja natomiast trzymam się założonej wcześniej kolejności podbijania punktów. I idzie gładko. Nawet jeżeli nie wszystkie drogi w terenie są widoczne, to gdy, przedzierając się przez krzaki, trzymam kierunek, trafiam z grubsza tam, gdzie trzeba. Czy to szczyt górki, czy zakręt rzeki, rozwidlenie rowów, czy dołek - punkty znajduję bez żadnych kłopotów.
Ale nie, nie jest tak, że wszystko absolutnie jest bezproblemowe. Tak, jak z punktem na ogrodzeniu. Lecę na pewniaka i bezbłędnie trafiam na płot. Punkt ma wisieć na rogu ogrodzenia. "Haaa, wiedziałam, że to tu, zaraz będzie punkcik, lalala" - myślę sobie wesoło. A tu... nic. Płot i nic. Chorobka. Wszystko niby się zgadza, chociaż ogrodzona polanka jakaś taka mała. Robię kółko i nic. Wracam do drogi i jeszcze raz... Okazuje się, że faktycznie za daleko skręciłam w las. Od razu znajduję swój nawigacyjny błąd, skręcam już we właściwą drogę i lecę już prosto tam, gdzie trzeba. Znów jest płot, polana, jest i punkt. Strata: 15-20 minut. Potem jeszcze kilka razy zdarzy mi się zwątpić, czy aby na pewno idę dobrą drogą, czy to już minęły trzy kilometry i czy miejsce, które "czeszę" w poszukiwaniu punktu, to na pewno TO właściwe miejsce.
Czekoladki trzeba przełykać
W końcu przychodzi zmęczenie. "Noo, nie mam już siły, pójdę kawałek" - myślę po pół dnia biegu. A po chwili: "nudne to, pobiegnę". I tak wychodzi na to, że wciąż - gdy tylko nie ma podejść - biegnę. Do tego przy chodzeniu znacznie bardziej ciążą mi nogi i krajobraz przesuwa się wolniej. Lepiej mieć to szybciej z głowy. Co jakiś czas spotykam na drodze sarenki. Dodają skrzydeł.
A jak zaczynam być głodna, jem czekoladowe cukierki, podobne do tych, co są w mieszance wedlowskiej. Są niezłe, bo nie trzeba pochłaniać dużo na raz. Biorę taką czekoladkę, odpakowuję, zjadam, biegnę... ale zaraz, ciągle jestem głodna. "Oprócz gryzienia, trzeba jeszcze łykać. Przełknij to!" - upominam się. Po chwili znów mam siły. Jest dobrze.
Ciemno, znaczy bliżej mety
Gdy już wydaje mi się, że nikogo do mety nie spotkam, na jednym z punktów mijam jednego z zawodników. - Czyli nie zostałem sam na placu boju! - woła do mnie wesoło. Potem jeszcze - już po ciemku - spotykam Przemka. Razem lecimy do mojego trzeciego od końca punktu. Fajnie się biegnie przez krzaki w towarzystwie. Przemek po naszym wspólnym punkcie będzie kierować się w odwrotną stronę niż ja - do końca zostały mu jeszcze dwa punkty, które ja podbiłam już wcześniej. Te zaś, których mi brakuje do kompletu, on zaliczył już wcześniej. - To może pobiegniesz ze mną na moje, a potem zaliczymy twoje? - pyta żartem. - Chyba jednak nieee - wykręcam się. I rozbiegamy się - każde w swoją stronę. Na mecie okaże się, czyj wariant był lepszy.
Przedmetowy sprint
Ja na te trzy punkty przed metą już czuję finisz. Chociaż wydaje mi się ciągle, że na żadne podium nie mam już szans, nie myślę o tym w ogóle, tylko pędzę, ile sił w nogach. Specjalnie przygotowałam się wcześniej na taki scenariusz i zaplanowałam trasę tak, by mieć na końcu długi, prosty odcinek. Punkty, tak samo jak odległość, nie stanowią już żadnego problemu. Działam jak w transie. Nawet gdy od przedostatniego do ostatniego na mapie nie widzę żadnej prostej drogi. "I co z tego? To lecę prosto przez krzaki" - myślę. I tak robię. Tuż przed punktem spotykam jeszcze Patryka. Jestem w takim ciągu, że znalezienie ostatniego lampionu zajmuje mi chwilę. Potem już we dwoje pędzimy prosto do bazy. Gdy na wejściu słyszę oklaski, myślę: "OK, też zaraz będę tak siedzieć i bić brawo wszystkim, którzy dobiegają". A potem się okazuje, że jestem druga! Przemek przylatuje po chwili. - Szybciej biegłaś - mówi potem.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)