Kiedy za Gierka jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać osiedla z prefabrykatów, mówiono, że będą służyć mieszkańcom przez 50 lat. Tyle właśnie mija od wbicia pierwszej łopaty pod budowę osiedla Kopernika w Poznaniu. - Nasz blok sypie się od piątego piętra w górę. Wszystkie balkony są klamrowane, żeby nie spadły na ludzi - mówi jedna z jego mieszkanek. Czy wkrótce osiedle zacznie się walić?
Kiedy symboliczną kielnię zaprawy murarskiej kładł pierwszy sekretarz Komitetu Dzielnicowego PZPR Romuald Szpingier, dookoła jeszcze biegały zające. Obok zaledwie kilka miesięcy wcześniej rosła pszenica.
Był 4 listopada 1974 r.
Akt erekcyjny zamknięto w kapsule i zamurowano w fundamencie bloku oznaczonego numerem 15. Pierwszego na osiedlu imienia Mikołaja Kopernika - taką nazwę rok wcześniej, z okazji 500. rocznicy urodzin wielkiego polskiego astronoma, wybrała Rada Narodowa Miasta Poznania.
Osiedle ulokowano między ulicami Jugosłowiańską, Smardzewską, Jawornicką oraz (dopiero planowaną) Promienistą.
Rolnik, co się sadził władzy
Plan budowy osiedla narodził się jeszcze pod koniec lat 60. Miało zająć 37 hektarów i pomieścić 15 tysięcy osób. W maju 1968 roku Spółdzielnia Mieszkaniowa Grunwald w Poznaniu została wskazana jako inwestor planowanego osiedla. W kronice budowy osiedla czytamy:
Zaczyna się okres pełen trudów, przygotowań i starań o wykup terenów, o uzbrojenia, o opracowanie i zatwierdzenie planu szczegółowego oraz o dokumentację projektową.
- Tu były pola, ja je całe mierzyłem. Na moim pomiarze jest to całe osiedle zaprojektowane - mówi mi 89-letni Aleksander Buchholz. Geodeta mieszkał na terenie dzisiejszego osiedla Kopernika, jeszcze zanim powstały tu pierwsze bloki. - Musiałem walczyć, z mojego ogrodu chcieli zrobić ulicę.
Ostatecznie zabrano mu pas o szerokości nie ośmiu, a pięciu metrów i zrobiono tam chodnik. - Dzisiaj jest tam ulica Przepiórcza - mówi.
Znacznie więcej stracił Józef Kurasz. - Ojcu zabrano wtedy 16,5 hektara ziemi - mówi Andrzej Kurasz. - W naszej rodzinie ten grunt był od 1920 roku.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Niemcy albo zostawali i deklarowali, że chcą być Polakami, albo sprzedawali, co mieli, i wyjeżdżali do Niemiec. - Sąsiedzi moich pradziadków postanowili wyjechać i sprzedali im gospodarstwo, które ci zapisali dziadkowi - mówi.
Zajmowało 26,5 hektara, z czego 16,5 miało znaleźć się na planowanym osiedlu Kopernika. Dziadek pana Andrzeja na tych ziemiach hodował krowy i świnie, resztę porastało zboże.
Gdy pod koniec lat 60. zaczęto mówić o budowie osiedla, gospodarstwem zarządzał już ojciec pana Andrzeja. Mając świadomość, że za bezcen może im zostać odebrana ziemia, starał się temu zapobiec. Dowiedział się, że ustawa pozwala na wywłaszczenie gospodarstw rolnych, ale nie rolno-ogrodniczych. - Szybko posadził na polu, na którym były już ziemniaki, drzewka owocowe i truskawki - śmieje się Andrzej Kurasz.
Przepisy jednak wkrótce zmieniono. - 18 września 1973 roku ojciec otrzymał decyzję o wywłaszczeniu, która w 1974 roku się uprawomocniła - tłumaczy.
Odszkodowania były śmiesznie niskie. Na dwa razy wyższą kwotę oszacowano wartość, jaką miały owoce z sadu, których nie dane było już mu sprzedać. Za przepadek owoców mógł zresztą dostać dwa razy więcej, gdyby nie pewien "przypadek". - Kiedy decyzja jeszcze nie była prawomocna, to ktoś w nocy rozciął ojcu płot i wyciął 5 hektarów sadu - opowiada pan Andrzej.
Ostatecznie przyznanego odszkodowania i tak nie zobaczył. - Tych pieniędzy nie mógł wyciągnąć, bo były przelewane na "książeczkę" i mógł je wypłacić, tylko jeżeli będzie kupował jakiś inny grunt albo - za zgodą urzędu - maszyny. W innym przypadku środki te były wypłacane po 10 latach - wyjaśnia Kurasz.
Z ziem po dziadku został im jedynie skrawek przy ulicy Wieruszowskiej, gdzie do dzisiaj pan Andrzej prowadzi gospodarstwo rolne. - Na gruncie należącym do mojego ojca i dziadka wybudowano między innymi szkołę, do której potem chodziłem - mówi.
Radziecka myśl techniczna
Przygotowanie koncepcji osiedla w połowie 1971 roku zlecono trzem różnym zespołom architektów. Po pół roku wybrano projekt autorstwa Andrzeja Łuczkowskiego, Andrzeja Kurzawskiego i Piotra Wędrychowicza z Inwestprojektu. Decyzją Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych postanowiono, że osiedle powstanie z prefabrykatów w tak zwanym systemie szczecińskim. - System nazywano szczecińskim, bo po raz pierwszy w Polsce go tam zastosowano, ale podarowali nam go Rosjanie - wyjaśnia Piotr Wędrychowicz.
Dla laika system ten nie różnił się specjalnie od tego, w jakim budowano osiedla na poznańskich Winogradach i Ratajach. Budynki miały jednak powstawać z mniejszych płyt.
Wędrychowicz: - Wszystkie miały długość 4,8 metra albo 2,4 metra. Trudno było z tego zaprojektować jakieś przyzwoite mieszkania, bo po odjęciu grubości ścian z płyty 2,4 metra zostawało nam 2,25 m szerokości pokoju. W takim pomieszczeniu nie dałoby się zmieścić w poprzek łóżka małżeńskiego. Poprzednie systemy zastosowane w blokach na Winogradach i Ratajach były lepsze. Tam płyty miały 5,4 metra i 2,7 metra, stąd mieszka się tam dużo wygodniej.
Decyzja zapadła jednak w centrali i nie było od niej odwołania.
Wędrychowicz: - Wtedy obowiązywały przepisy, że mieszkanie M2 ma mieć 30 metrów kwadratowych, M3 - 38, M4 - 48, M5 - 54, a M6 - 64. Musieliśmy to wszystko upchnąć w tych płytach.
Wytyczne co do samego osiedla też były precyzyjne.
Wędrychowicz: - Na każde 5000 mieszkańców musiały przypadać szkoła, przedszkole, żłobek, usługi podstawowe, czyli takie, gdzie się kupi chleb i najważniejsze artykuły spożywcze i przemysłowe, usługi "drugiego stopnia" (czyli wszelkie inne niezaspokajające podstawowych potrzeb życiowych - red.). Na jednym hektarze mogło mieszkać maksymalnie 500 osób, na każdego mieszkańca musiało przypadać 7 metrów kwadratowych zieleni, a budynek jeden od drugiego musiało dzielić półtora jego wysokości. Podobnie precyzyjne zasady dotyczyły kosztów.
Architekci zdecydowali, że wszystkie budynki mają być 11-piętrowe.
Wędrychowicz: - Wszędzie robiono dwa typy: pięciokondygnacyjne i jedenastokondygnacyjne. My z tych niższych zrezygnowaliśmy, bo nie montowano w nich wind.
Budynków zaprojektowano 27. Przy każdym wejściu projektanci dodali wiatrołap.
Wędrychowicz: - Mieszkania były przestrzałowe, okna miały na różne strony świata. Dzięki temu mogliśmy bloki ustawiać oknami na wschód i zachód lub na północ i południe, tak by z każdego mieszkania był długi widok na przestrzeń, by nikt nie patrzył sobie z okna w okno.
Między blokami znalazły się parkingi. Architekci każde cztery miejsca parkingowe przedzielali drzewem. Żeby na osiedlu było więcej zieleni, a samochody stały w cieniu.
Osiedle podzielono na trzy części. Między dwiema zbudowanymi jako pierwsze a trzecią powstała nowa dwupasmowa arteria - ulica Promienista.
Wędrychowicz: - Przy niej miał powstać główny ośrodek handlowy, ale nie dano nam go zaprojektować. Po latach dopiero stanął tam zwykły supermarket. Na modelu planowaliśmy obiekt z kładką nad drogą, która łączy te części osiedla.
Choć na papierze Osiedle Kopernika projektowali w trójkę, Wędrychowicz przyznaje, że ciężar opracowania spadł głównie na niego i Andrzeja Kurzawskiego, bo Andrzeja Łuczkowskiego pochłaniały wtedy przygotowania do ślubu.
Wędrychowicz: - Myśmy zaprojektowali to osiedle, a potem razem z Kurzawskim pojechaliśmy do Londynu na praktykę i siedzieliśmy tam półtora roku, a Łuczkowski je budował.
Kiedy wrócili do Poznania, okazało się, że nie wszystko wyszło tak, jak zakładali.
Wędrychowicz: - Numer niesamowity! Wykonawcy postawili jeden budynek odwrotnie! Elewacja wygląda prawie tak samo i postawili ten budynek obrócony o 180 stopni. W efekcie mieszkańcy musieli zostawiać samochód, obchodzić cały budynek w koło i wchodzić z drugiej strony. To nie była wina nikogo z naszej trójki, to na budowie się rąbnęli i nie było już wyjścia, tak musiało zostać.
Księżycowy krajobraz
Pierwszy budynek oddano 31 grudnia 1975 roku. Nie był to jednak ten, pod którym wmurowano akt erekcyjny. Ten oddano dopiero w styczniu 1979 roku jako… osiemnasty.
W kronice osiedlowej czytamy:
Przed zakończeniem robót związanych z układaniem sieci wodociągowej i kanalizacyjnych teren przypomina krajobraz księżycowy.
A jak wspominają to pierwsi mieszkańcy?
Bogumiła Bamber: - Było błoto, nie było chodników, a jedynie ułożone tymczasowe betonowe płyty.
Danuta Płótniak: - To była pustynia i wielkie wykopy. Wózek z dzieckiem trzeba było nosić na rękach, by dojść do głównej ulicy.
Jadwiga Mikurenda: - Tam, gdzie dzisiaj stoi kościół, rozciągały się pola i biegały zające. Na Raszyn prowadził labirynt kładek. Żeby kupić chleb, łatwiej było pójść na tramwaj na Grunwaldzką, przejechać dwa przystanki i zrobić zakupy na ulicy Grochowskiej.
Irena Adamek do nowego mieszkania na jedenastym piętrze przewiozła rzeczy swoje i trójki dzieci. Nie zdążyli się jeszcze urządzić, gdy okazało się, że podczas deszczu woda zalewa ich mieszkanie. - Leciało nam z dachu, musieliśmy podstawiać wiadra. Kazali nam się wyprowadzić i przez kilka dni ekipy budowalne usuwały tę usterkę - opowiada.
Mikurenda przyznaje, że podobnych niedoróbek w mieszkaniu było mnóstwo: - Nie ma czemu się dziwić, te bloki wykańczali więźniowie. Spółdzielnia zbierała wszystkie uwagi mieszkańców i niedoróbki systematycznie usuwała. Swoje jednak trzeba było odczekać.
Bogumiła Bamber na wykończenie mieszkania specjalnie nie narzekała. Ale to dlatego, że mieszkała po sąsiedzku, na ulicy Bułgarskiej, i regularnie przychodziła doglądać, jak postępuje budowa jej bloku. - Wiedziałam, na którym piętrze będziemy mieć mieszkanie. Przychodziłam i zawsze patrzyłam, które piętro teraz powstaje. Wyczekiwałam: czwarte, piąte, szóste, wreszcie dziewiąte - nasze! Nikt nie robił przeszkód i można było wejść do budowanego bloku, więc sobie rozmawiałam z robotnikami zajmującymi się wykończeniówką. Mówiłam, że to będzie moje mieszkanie. A jak się odpowiednio z nimi rozmawiało, to ładniej człowiekowi wygładzili ściany. Dopiero po fakcie dowiedziałam się, że byli to więźniowie - wspomina.
Na nowych lokatorów czekały w kuchni kuchenki z piekarnikiem. - Jak po raz pierwszy otworzyłam w domu piekarnik, to wysypały mi się puste butelki. Tak ładnie tam ci więźniowie pracowali! - śmieje się Irena Adamek.
Danuta Płótniak pamiątki po "budowniczych" znalazła dopiero po wielu latach. - W naszym mieszkaniu było cały czas zimno. Jak poprawiałam kartkówki, to zawsze siedziałam w kocu. Dopiero jak robiliśmy generalny remont, okazało się, że przy montażu oryginalnych okien została kilkucentymetrowa szpara, którą po prostu zasłonięto deską, nie robiąc żadnej izolacji. A jak wymienialiśmy okna, to spod parapetu wysypały nam się puste butelki… Było ich co najmniej pięć - śmieje się.
Niespodzianek po latach w trakcie remontów było więcej. Przy budowie bloków wykorzystano gotowe segmenty z szybami wind, ale też - co nie było raczej powszechne - łazienkowe i z toaletą. Te gotowe boksy wstawione między stropy zaskakiwały mieszkańców w trakcie remontów. Tych, którzy chcieli usunąć ścianę i połączyć oba pomieszczenia (za zgodą administracji) czekała przykra niespodzianka w postaci zbrojonego betonu. To rozwiązanie zaskoczyło niejednego projektanta.
- To takie niezależne pudełka między stropami: ścianki, podłoga i sufit, wszystko o grubości około 5 cm zbrojone. Nie stanowią elementów konstrukcyjnych, bo między sufitem a stropem znajduje się wolna przestrzeń. Było co kuć, żeby usunąć te boksy. Trzeba było wycinać je po kawałku, żeby się nie zawaliły. Wszystko to znacznie wydłużyło i podrożyło remont - mówi mi jedna z architektek wnętrz.
Windy zresztą też potrafią zaskoczyć. Żeby z nich skorzystać, w każdym budynku trzeba pokonać najpierw pół piętra. Dla seniorów, rodziców z dziećmi w wózkach i osób z niepełnosprawnościami to spory problem.
- Nie radzimy sobie z tym, nie ma na to żadnej metody. Schody są za wąskie, żeby zamontować pochylnie czy cokolwiek, co pozwoli wprowadzić wózek - przyznaje Anita Kędziora, obecna kierownik osiedla.
Uroki poprzedniej epoki
Na swoje mieszkania nie wszyscy musieli czekać tak samo długo. Przy ulicy Promienistej 166 stanął tak zwany blok dewizowy. Mieszkania można tu było kupić w ramach tak zwanego eksportu wewnętrznego za dolary lub bony Pekao. Średni czas oczekiwania na mieszkanie w PRL wynosił 10 lat. "Dewizowcy" mieli je dostępne niemal od ręki. Ceny były niskie, co dla kupujących posiadających zachodnie pieniądze było korzystne, a i państwo zyskiwało, bo nabywało pożądaną walutę.
Pierwsze lata na osiedlu to jedna wielka prowizorka. - Brakowało wszystkiego. Zrobiono dla nas prowizoryczne spożywczaki, jeden większy, drugi mniejszy - wspomina Danuta Płótniak.
W Polsce była to era substytutów, etykiet zastępczych i wyrobów czekoladopodobnych. W budowlance też stosowano podobną nomenklaturę - baraki ze sklepikami nazywano zastępczymi punktami handlowymi. W takiej formie przetrwały kilkanaście lat.
Potem powstał m.in. duży rzeźnik. Szkopuł w tym, że w środku dostać można było niewiele mięsa...
Kaowiec na osiedlu
Na osiedlu szybko zadbano o zagospodarowanie wolnego czasu mieszkańców, dla których uruchomiono klub Kopernik. - Rozpoczynaliśmy działalność w mieszkaniu na parterze na ulicy Promienistej 166 - opowiada Andrzej Szłapiński, pierwszy kierownik klubu.
Do dyspozycji było tam siedem pokoi. Ale brakowało sali przeznaczonej na większe wydarzenia. - Stąd skupialiśmy się na większych działaniach na zewnątrz - wyjaśnia.
Organizowali turnieje piłkarskie, zajęcia z tenisa ziemnego, gimnastyki i aerobiku, kursy karate i samoobrony dla kobiet, grano też w brydża. Zajęcia na świeżym powietrzu odbywały się głównie na boisku, które znajdowało się w miejscu dzisiejszego centrum handlowego.
- Zimą robiliśmy tam lodowisko - wspomina Szłapiński. Obok znajdowała się górka, z której dzieciaki zjeżdżały zimą na sankach.
W pierwszej siedzibie klubu - jak mówi Szłapiński - spotykali się głównie seniorzy.
Obecny kierownik klubu seniora pokazuje mi kroniki z pierwszych lat działalności. "Dnia 17 stycznia 1980 r. zaczął swą działalność Klub Seniora na Osiedlu Kopernika" - czytam w pierwszym wpisie. Już cztery dni później klub świętował Dzień Babci. W lutym seniorom opowiadano o horoskopach i wróżbach. Na Dzień Kobiet zorganizowano minispektakl z udziałem aktorów Teatru Nowego.
Potem były spotkania z literatami, podróżnikami. - Często brakowało dla ludzi krzeseł i siadali na podłodze. Były odczyty, prelekcje - wspomina Jadwiga Mikurenda.
Nie obyło się też akcentów politycznych - w Dniu Zwycięstwa seniorzy śpiewali piosenki radzieckie, a 18 maja brali udział w czynie partyjnym.
Organizowano też różnego rodzaju kursy: kroju i szycia, tkania gobelinów, dziewiarstwa, racjonalnego żywienia. - Działał też klub fotograficzny, w którym się udzielałam - wspomina Mikurenda.
Klub seniora przez 44 lata działalności odwiedziło wiele znakomitości. W księgach pamiątkowych znaleźć można wpisy i zdjęcia Aliny Janowskiej, Stanisława Tyma, Jana Kobuszewskiego, Michała Bajora, Stefana Stuligrosza. W 1982 roku swój koncert dał obiecujący student Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej Marek Torzewski - ten sam, który po latach zagrzewał "Do boju" reprezentację Polski w piłce nożnej za czasów Jerzego Engela.
Klub seniora na Osiedlu Kopernika prężnie funkcjonuje do dzisiaj. To z rozśpiewanej sali pełnej seniorów wyciągałem część rozmówców do tego tekstu.
Kościół nie z tej ziemi
Charakterystycznym budynkiem na osiedlu jest kościół Świętej Rodziny stojący przy ulicy Promienistej koło Fortu VIIIa.
O budowę świątyni władze kościelne zabiegały od 1981 roku. Po kilku latach przepychanek z władzami komunistycznymi parafię erygował arcybiskup. W 1985 roku ruszyły wreszcie zasadnicze prace. Za projekt odpowiadali Włodzimierz Wojciechowski, Bohdan Celichowski i Wojciech Kasprzycki. Budowa ciągnęła się latami. W 1992 roku kościół wreszcie został poświęcony, ale cały czas toczyły się w nim prace.
Na stronie parafii czytamy:
Zarówno zewnętrzny kształt bryły kościoła, jak i jego wnętrze nasuwają skojarzenia z kosmosem, astronomią, astronautyką, a więc dziedzinami, w których budowaniu odznaczyli się: patron osiedla - Mikołaj Kopernik i patronowie ulic: Newton, Galileusz, Kepler.
- Budowana na fali kościelnego boomu z początku lat 80. świątynia nawiązuje formą do patrona osiedla i może kojarzyć się z astronomicznym obserwatorium. Kosmicznych odniesień jest tu zresztą więcej, choćby na fresku widocznym na sklepieniu głównego wnętrza. Cechy gwiazd i planet ma wiele elementów wyposażenia - opisuje bryłę kościoła Jakub Głaz, krytyk architektury.
Cenzurka od mieszkańców
Największym problemem Osiedla Kopernika jest to, że formalnie… nikt na nim nie mieszka. W odróżnieniu do powstających w podobnych latach osiedli na poznańskich Ratajach, Winogradach i Piątkowie - blokom nadano nazwy od ulic, przy których stoją. I tak mieszkańcy osiedla w dowodach osobistych mieli wpisane ulice Jawornicką, Promienistą, Jugosłowiańską, Keplera, Newtona i Galileusza. Trzy ostatnie - upamiętniające wielkich astronomów - znajdują się wewnątrz osiedla. Ich przebieg wyznaczono jednak w taki sposób, że np. ul. Galileusza stanowi siedem różnych odcinków.
- Kiedyś przyjechał do nas pan z Warszawy w sprawie wynajmu lokalu pod sklep. Podałam mu adres: Galileusza 8. Jak dojechał na osiedle, to błądził. Zadzwonił do mnie i mówi: robię drugie kółko, byłem pod jedynką, byłem pod dwójką, po drodze mi zamajaczyła piątka, ale w ogóle nie w tym kierunku, jest dwunastka, a tam szóstka… Może mi pani powiedzieć, gdzie panią znajdę? - opowiada Anita Kędziora, kierownik osiedla.
Problem z topografią na osiedlu mają nawet taksówkarze, których mieszkańcy zwykle sami kierują pod konkretny blok. Błądzą też służby ratunkowe. - Zdarza się, że z pawilonu, w którym mieści się administracja, widzę przez okno, że kolejny raz przejeżdża karetka czy policja na sygnale. Wychodzę wtedy do nich, pytam, dokąd mają wezwanie, i odpowiednio kieruję - mówi Kędziora.
Zmian w tym zakresie nikt jednak nie planuje.
Inny kłopot to wciąż działające w niektórych blokach zsypy. W budynkach, w których wciąż są w użyciu, często pojawia się problem z robactwem, które wentylacją i kanałami technicznymi dostaje się do mieszkań. Kiedy zsypy projektowano, nikt nie myślał jeszcze o segregacji śmieci. Teraz mieszkańcy raczej dzielą odpady na frakcje i wynoszą do pojemników. Ale jest kilka bloków, w których większość zdecydowała, że zsypy mają zostać. - Ludzie tłumaczyli, że tak jest im wygodniej. Dezynfekujemy te zsypy dość często, ale mamy przykład - w jednym z bloków, w którym mieliśmy problem z robactwem, ustał on wraz ze zlikwidowaniem zsypów - mówi kierownik osiedla.
Pytana o największy problem osiedla wskazuje zbyt małą liczbę miejsc parkingowych. Trudno się temu dziwić - w latach siedemdziesiątych obowiązywał bowiem zupełnie inny współczynnik samochodów na mieszkańca.
Bloki się trzymają, balkony niekoniecznie
Gdyby ktoś dzisiaj chciał kupić tu mieszkanie, musi liczyć się z wydatkiem rzędu 8,5-12 tysięcy zł za metr kwadratowy. Przykładowo za dwupokojowe 50-metrowe mieszkanie trzeba zapłacić niespełna 500 tysięcy złotych. Za czteropokojowe niespełna 74-metrowe - 630 tysięcy złotych. Tylko czy to dobra inwestycja?
Mieszkańcy osiedla chwalą sobie życie tutaj. Jak mówią - jest zielono i przestronnie. Blisko do przedszkola i do szkoły. Tramwaj na razie nie dojeżdża, ale miasto chce, by w przyszłości tu docierał. Jest już gotowy projekt trasy. Póki co osiedle dość dobrze obsługują autobusy.
Wady? Jak to we wszystkich budynkach z wielkiej płyty - akustyka. Mieszkańcy śmieją się, że przez kanały wentylacyjne mogą podsłuchiwać sąsiadów mieszkających trzy piętra niżej.
Kiedy bloki stawały, szacowano ich żywotność na 50 lat. Teraz, po pół wieku, wiadomo już, że służyć będą mieszkańcom znacznie dłużej. W 2019 roku Instytut Techniki Budowlanej przebadał budynki wykonane w różnych technologiach prefabrykowanych. W całej Polsce jest ich około 60 tysięcy. Wnioski są optymistyczne - budynki są bezpieczne.
- Budownictwo z wielkiej płyty ma przed sobą dobrą przyszłość. Nie ma żadnego zagrożenia, jeśli chodzi o konstrukcję i bezpieczeństwo tych budynków - zapewniał ówczesny wiceminister inwestycji i rozwoju Artur Soboń.
Jak wynikało z raportu, obiegowa negatywna ocena jakości budynków wielkopłytowych wynika głównie z rozwiązań funkcjonalno-użytkowych budynków i mieszkań, będących skutkiem obowiązującego w czasach PRL tzw. normatywu projektowania, zastosowania materiałów i wyrobów (szczególnie wykończeniowych i instalacyjnych) o niedostatecznej jakości, niskiej jakości prac montażowych i wad wykonawczych oraz niewłaściwego rozumienia pojęcia "projektowego okresu użytkowania".
W 2020 roku 54 bloki w Poznaniu przebadał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. Stan 48 określono jako zadowalający, sześciu jako dobry.
Ale nie oznacza to, że są one bez wad. Spółdzielnia Mieszkaniowa "Grunwald" od kilku lat wymienia w blokach na Osiedlu Kopernika płyty balkonowe. Zamiast starych ciężkich betonowych montowane są lekkie, z blachy malowanej proszkowo. Tam, gdzie jeszcze płyt nie wymieniono, stosuje się prowizoryczne zabezpieczenia. Na niektórych balkonach można zobaczyć pomarańczowe pasy. - Pod nimi są stare płyty, które się obluzowały. Mamy firmę alpinistyczną, która sprawdza po kolei każdą płytę na osiedlu. Jeśli choć minimalnie się rusza, ma zakładany pas. Taki pas ma trwałość 12 lat, ściągamy je specjalnie z Holandii - mówi Anita Kędziora, kierownik osiedla.
Zdaniem Doroty Płótniak, w najgorszym stanie na osiedlu jest blok, w którym mieszka, przy Galileusza 5. - Sypie się od piątego piętra w górę. Wszystkie balkony są klamrowane, żeby nie spadły na ludzi - mówi.
Jej sąsiadka Bogumiła Bamber dodaje: - Na początku mówili, że te bloki będą na 50 lat. W tej chwili już mają 48 lat. Ale z tego, co teraz słyszałam, to one nas przeżyją. I miejmy nadzieję, że tak będzie.
Autorka/Autor: Filip Czekała / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Stanisław Wiktor / CYRYL