Monika miała zaledwie 11 lat, a Januszek - dziewięć. Ona została zgwałcona i zamordowana. On zginął, by - jak ustalili śledczy - nie było świadków zbrodni. Policjanci z Archiwum X po 31 latach twierdzą, że rozwiązali tajemnicę zabójstwa dzieci na Podlasiu. Wskazali winnego, z rodziny. Tamtego dnia miał 13 lat, dziś - już 44. Ale sąd musi go potraktować tak, jakby wciąż był dzieckiem.
"Już byś pan siedział, gdyby nie to, że byłeś w pracy" - tak w 1989 roku mówił Józefowi policjant z Wysokiego Mazowieckiego (dziś województwo podlaskie).
- Z perspektywy czasu to nie wiem, jak ja to przeżyłem. Ktoś zabił mi dwoje dzieci. Niewinnych, które bawiły się po szkole. Potem przez dekady słyszałem, jak ludzie szepczą za moimi plecami, że to moja sprawka – opowiada.
Razem z żoną mieszka dziś w gminie Sokoły. Kilkanaście kilometrów od niewielkiej wsi i lasu, w którym w 1989 roku doszło do zbrodni. Tajemnica śmierci 9-letniego Janusza i 11-letniej Moniki pozostawała nierozwiązana.
Aż do teraz.
W tym roku policjanci z Archiwum X przekazali prokuraturze w Łomży dowody na to, że za zbrodnią sprzed lat stoi 44-letni obecnie mężczyzna, który do dziś mieszka obok lasu. Wtedy, 23 października 1989 roku, miał trzynaście lat.
- Czasem to się zastanawiam, czemu życie nas tak przeczołgało. Na starość okazało się, że najstraszniejszy z ciosów chyba zadał nam ktoś bliski, z rodziny. Mówię "chyba", bo przez lata w okolicy wszyscy zdążyli oskarżyć wszystkich. Daj Boże, żeby tym razem faktycznie był to koniec – mówi mi Józef.
Prokuratura jest pewna swego i mówi o solidnych dowodach. Jednocześnie śledczy poinformowali, że nie będą pracować nad aktem oskarżenia i skazaniem winnego w procesie karnym.
- Zgromadzony materiał dowodowy wskazuje, że sprawcą był nieletni wówczas mieszkaniec miejscowości. Sprawa została przekazana do sądu rodzinnego do spraw nieletnich w Wysokiem Mazowieckiem - informuje Rafał Kaczyński z Prokuratury Okręgowej w Łomży.
- Dorosły chłop, a przed sądem rodzinnym stanie. Ja wszystko rozumiem, wiem, że wtedy był dzieckiem. Ale on przeżył kilkadziesiąt lat, których moje dzieci przeżyć nie mogły. I wszystko wskazuje na to, że będzie dalej sobie żył, jakby nic się nie stało - opowiada Józef.
Mówi z trudem. Czuje się - przyznaje - bardzo zmęczony.
- Łzy w oczach stają, jak człowiek pomyśli, że ojca tego człowieka tyle razy prosiłem o pomoc. Że mogłem - jak to w rodzinie - zawsze na nich liczyć. Marcin*, fakt, był zawsze trochę z boku. Zawsze cichy, nieobecny. Ale powodów tego milczenia to w najgorszych snach bym nie wymyślił - przyznaje.
"Smugi"
Józef w 1989 roku pracował w Białymstoku, jako palacz w składnicy księgarskiej. Żeby dojechać rano do pracy, zrywał się codziennie przed piątą. Po cichu szykował się do wyjścia z domu, żeby nie pobudzić innych domowników: w dwóch pokojach było ich aż dziewięcioro: Józef, żona, sześcioro dzieci i jeszcze zmagający się z demencją starszy wujek.
Potem kilkadziesiąt minut piechotą do sąsiedniej wsi, przejazd autobusem i wreszcie przesiadka do pociągu jadącego do Białegostoku.
Trójka najmłodszych dzieci - 9-letni Janusz, 11-letnia Monika i 13-letni Leszek chodzili jeszcze do miejscowej szkoły podstawowej. Na lekcje tego dnia nie poszedł ostatni z nich. Oficjalnie: bo źle się czuł. Ale tak naprawdę nie chciał pisać zapowiedzianej na ten dzień klasówki. Podobnie jak młodszy brat, miał opinię łobuziaka. Z powodu ostatniego wybryku Januszka w szkole w ten poniedziałek spotkać się z nauczycielką ma matka dzieci, Cecylia.
Dzieci wróciły do domu po lekcjach po trzynastej. Janusz dostał reprymendę od matki, która rozmawiała o jego zachowaniu w szkole. Chłopiec obiecał, że się to nigdy nie powtórzy. Niedługo potem już nie żył.
- Dzieci bawiły się za domem: Monika, Janusz i Leszek. Najstarszy potem wrócił do domu, a Monika i Januszek poszli na "smugi". Czyli na okoliczne łąki. To było ładne popołudnie, kilkanaście stopni - wspomina ich ojciec.
Dziewczynka miała ze sobą sznurek do wieszania bielizny. Służył jej ostatnio jako skakanka. Tego dnia posłuży jej oprawcy do zbrodni.
Bucik
Józef z Białegostoku wrócił po piętnastej. W domu było już gwarno - ze szkół zdążyły wrócić starsze dzieci.
- Gdzie Janusz i Monika? - zapytał żonę.
- Bawią się na smugach. Leszek po nich poszedł, ale mówi, że gdzieś poszli i wrócił sam - odpowiedziała żona.
Józef wstał znad stołu, miał złe przeczucie. Janusz jak to Janusz - łobuziak. Ale Monika bez powodu by tak po prostu nie zniknęła. Ojciec zawołał resztę dzieci: "idziemy na smugi".
Było przed szesnastą, kiedy na łąkach, na skraju lasu nawoływali zaginione dzieci. Sytuacja zaalarmowała sąsiadów. Jeszcze przed zmrokiem do akcji poszukiwawczej przyłączyło się kilkadziesiąt osób. Wieczorem poinformowana została policja.
- Nocy nie przespaliśmy. Jak tylko zaczęło świtać, to akcja ruszyła na nowo - wspomina ojciec zaginionych dzieci. W głowie miał dziesiątki scenariuszy, które na temat jego dzieci snuli miejscowi: że ktoś już je wywiózł do ZSRR albo przetrzymuje ich jasnowłosy, podejrzany nieznajomy, którego obecność pod sklepem przypomniała sobie jedna z sąsiadek.
Starał się nie dopuszczać innego scenariusza niż ten, że jego dzieci gdzieś czekają na pomoc. Że żyją.
Było po trzynastej, kiedy po raz kolejny przeczesywał pas lasu przylegający do łąki, na którą dzieci mówiły "smugi". Coś go nagle tknęło i odszedł od towarzyszących mu milicjantów na kilkadziesiąt metrów w bok. Nagle zobaczył skopaną ziemię - na pierwszy rzut oka: jakby rył tam dzik.
Po chwili spod narzuconej tutaj niedawno ziemi zauważył brązową plamę. Był to czubek buta Januszka.
- Tutaj! - krzyknął. Miał wrażenie, że zemdleje.
Śmierci
Milicyjni technicy delikatnie zdejmowali kolejne warstwy ziemi. Józef zobaczył ciało swojego syna, a po chwili córki. Ona miała na szyi zaciągnięty sznurek: ten sam, który jeszcze wczoraj służył jej za skakankę.
Sekcja zwłok, jak mówią nam osoby zbliżone w tamtym czasie do sprawy, wykazała, że dzieci zostały uduszone. Zgon - jak wykazano między innymi na podstawie analizy zawartości ich żołądków - nastąpił kilkadziesiąt minut po obiedzie. Januszek zginął szybko. Na jego ciele były ślady wskazujące, że próbował się bronić, ale napastnik był zbyt silny (wersja o samoobronie będzie potem podważona - jeden z biegłych stwierdzi, że obrażenia naskórka powstały, kiedy zabójca ukrywał zwłoki).
Śledczy ustalili, że Monika przed śmiercią była katowana. Napastnik ją podduszał. Dziewczynka próbowała się bronić. Zabójca wykorzystał ją seksualnie. Potem zacisnął jej sznurek na szyi.
Prokuratura po przeanalizowaniu materiału dowodowego stwierdziła, że ostatnie godziny dzieci wyglądały następująco: po godzinie 14 Janusz i Monika bawili się na łące. Około 14.30 dzieci najpewniej się rozdzieliły - albo bawiły się w chowanego, albo chciały inaczej spędzać czas. Niedługo potem doszło do zabójstwa, które - najprawdopodobniej - nie było wcześniej zaplanowane.
Sprawca był najpewniej przekonany, że Monika samotnie spacerowała po lesie. Kiedy ją zaatakował, pojawił się jej brat. Zabójca szybko pozbył się świadka. Wstępnie ustalono, że do zbrodni doszło z pobudek seksualnych.
Ludzie
W całej okolicy zaczęła się fala oskarżeń. Ludzie - jak wspomina Józef - wzajemnie przepytywali się, gdzie kto był. I na ile mocne mają alibi. Miejscowi przypominali sobie coraz bardziej niezwykłe szczegóły: a to jakiś tajemniczy pojazd na zagranicznych tablicach rejestracyjnych, a to niezwykle dziwnie zachowująca się para młodych nieznajomych.
"Józek, a jak ty ich znalazłeś?" - miał zapytać jeden z sąsiadów. Józef odpowiedział, że miał przeczucie.
"I co, tak łatwo zobaczyłeś czubek buta? W ziemi?" - usłyszał w odpowiedzi. Józef jeszcze wtedy nie wiedział, że taki podejrzliwo-oskarżający ton niedługo stanie się codziennością. Będzie go słyszał w sklepie, kościele, skupie zboża, od bliższych i dalszych.
Miejscowych nie zadowalało to, że ojca zabitych dzieci widziało mnóstwo osób w pracy; że w momencie ich zaginięcia nie zdążył wrócić z Białegostoku.
- Bardzo to mnie bolało. Docierało do mnie, że osoby, które uważałem za bliskie komentowały, że "chciałem mieć w chałupie więcej miejsca" - opowiada.
Kuzyn
Podejrzenia śledczych padały też na inne osoby: na właściciela łąki, na której bawiły się dzieci, właściciela okolicznego domu, któremu Janusz ostatnio popsuł ogrodzenie, a nawet na wujka z demencją (poszedł po chrust niedługo po tym, jak dzieci bawiły się na "smugach").
Ostatecznie jednak nikomu nie udało się niczego udowodnić. W 1990 roku śledztwo zostało umorzone.
- Lata mijały, a sprawa trochę przycichła. Wtedy - jak myślałem - zrozumiałem, kto jest prawdziwym przyjacielem rodziny, a kto podejrzewał nas o najgorsze w świecie rzeczy - komentuje Józef.
Wśród tych zaufanych i otwartych był Zenon*, mieszkający kilka domów dalej. Spokrewniony z rodziną poprzez dziadków i żony (które są siostrami ciotecznymi). Pomagał przy żniwach, drobnych awariach, przychodził na herbatę. Fajny gość.
Tragicznego dnia Zenek miał awarię niedaleko miejsca, gdzie doszło do zabójstwa - wymieniał oponę w przyczepie. Pomagał mu 13-letni wtedy syn, Marcin*.
- Marcin był dość specyficzny, jako jedyny z rodzeństwa do nas nie przychodził. Widziałem go od wielkiego dzwonu, jak na przykład trzeba było pomóc przy młóceniu zboża. Dziwnie cichy i wycofany - opowiada Józef.
Nie, nie podejrzewał go. To przecież rodzina, a wtedy był dzieckiem.
Archiwum X
Józef Zajkowski jest wójtem gminy Sokoły od 1991 roku. Kiedy obejmował urząd, rana po śmierci Moniki i Janusza była jeszcze świeża.
- Ludzie nie byli sobie ufni, bali się wypuszczać swoje dzieci na zewnątrz. Nastrój strachu i zagrożenia. Nie był to dobry czas - wspomina.
O rodzinie zabitych dzieci mówi tylko dobrze: - Bardzo doświadczeni przez życie. Śmierć dzieci w tak tragicznych okolicznościach dla wielu byłaby obciążeniem takim, że by ich złamało. A ta rodzina mimo wszystko wychowała czworo swoich dzieci na wartościowych ludzi. Pozakładali rodziny, mają swoje domy - mówi.
O tym, co stało się w lesie na terenie gminy, co jakiś czas przypominały programy kryminalne, ale - generalnie - robiło się już o tym coraz ciszej.
Aż do roku 2018. Po tym, jak akta w sprawie śmierci Janusza i Moniki przejrzeli policjanci z Archiwum X, do domu Zenka - tego z rodziny, co tak pomagał przy każdej okazji - przyjechali funkcjonariusze. On z Marcinem - w kajdanki i na komendę. Zamiast nich po gospodarstwie kręcili się policyjni technicy. Dla wszystkich miejscowych oczywistym było, że ma to związek z koszmarem sprzed lat.
Czyżby oni?
Nie, jednak nie - pomyśleli mieszkańcy po kilku dniach.
Obaj zostali bowiem wtedy zwolnieni bez postawienia zarzutów. Na policjantów spadły nawet głosy zjadliwej krytyki, że po omacku szukają wyjaśnienia starej zagadki. O Zenku i Marcinie nie mówiono źle, tym bardziej że nawet ksiądz proboszcz w czasie mszy przypominał, że dopóki ktoś nie został skazany, to nie wolno o nim mówić - ani nawet myśleć! - jak o winnych.
Marcin po wszystkim nawet skarżył się lokalnym dziennikarzom, że na czynności wzięto go tak, jak stał: w brudnych od obornika butach i ubraniach. Nie wspominał jednak, że od niego i jego ojca pobrane zostały między innymi próbki DNA.
Bez precedensu
Brak zarzutów wobec młodszego z mężczyzn nie był jednak związany z tym, że podejrzenia śledczych były mylne.
- Materiał w tej sprawie jest spójny i bardzo mocny - podkreśla Rafał Kaczyński z Prokuratury Okręgowej w Łomży. O szczegółach nie chce mówić, bo - jak zaznacza - sprawa nie jest już w jego dyspozycji, tylko w sądzie rodzinnym w Wysokiem Mazowieckiem.
Prezes tego sądu zgodził się z nami porozmawiać.
- Dostaliśmy dziewięć opasłych tomów akt w tej sprawie. W większości zgromadzonych w 1989 i 1990 roku przez ówczesnych śledczych. Wszystko to wpłynęło do nas 3 listopada tego roku - informuje sędzia Piotr Wypych.
Od razu zaznacza, że sprawa od strony formalnej jest "niezwykłą rzadkością".
- Z pewnością nie było takiej w Polsce od upadku komunizmu, a być może w całej powojennej historii kraju - ocenia.
Sędzia z III Wydziału Rodzinnego i Nieletnich jeszcze zapoznaje się z treścią akt.
- Na tym etapie, z perspektywy historycznej, trzeba stwierdzić, że śledczy sprzed dekad byli bardzo zdeterminowani, żeby znaleźć sprawcę. Niestety, nie mieli do dyspozycji współczesnych narzędzi kryminalistycznych - mówi.
- Czyli to one teraz zdecydowały o przełomie? - dopytujemy.
- Nie tylko. W aktach widać olbrzymią pracę biegłych psychologów, którzy analizowali zebrane w tej sprawie zeznania oraz pracowali nad raportami z powtórzonych przesłuchań. Nie mogę podawać jednak szczegółów - zastrzega sędzia.
Badania śladów biologicznych miały tylko - jak się dowiedzieliśmy - potwierdzić obraz sytuacji, który wyłonił się z zeznań świadków. Prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie zabójstwa kwalifikowanego dwojga dzieci i gwałtu na małoletniej.
- Ponieważ materiał wskazuje, że domniemany (według prokuratury) sprawca w momencie popełniania zbrodni nie miał ukończonych 15 lat, sprawa musiała trafić do właściwego sądu rodzinnego - wyjaśnia sędzia.
Dodaje, że w 1989 roku próg odpowiedzialności nieletniego za przestępstwa był nawet wyższy i wynosił 16 lat.
Chłopak, którego nie ma
Co teraz będzie się działo? Sędzia Wypych tłumaczy, że sędzia z wydziału rodzinnego zbada sprawę pod kątem formalnym: to znaczy, czy istnieją przeszkody formalne, uniemożliwiające przedstawienie przez sąd zarzutów prawdopodobnemu sprawcy i zbadanie jego ewentualnej winy.
- Żeby wyjaśnić sytuację, zastanówmy się, jak by sytuacja wyglądała, gdyby sprawca tej zbrodni został zatrzymany rok czy dwa po jej ujawnieniu. Usłyszałby zarzuty i wszczęte by zostało postępowanie poprawcze - mówi sędzia.
Nieletni może być w poprawczaku do 21. roku życia. A co ze starszymi?
- Nie chcę mówić o "luce prawnej", ale udowodnienie winy nieletniego po tak wielu latach oznacza, że de facto tego młodego człowieka, który mógł popełnić zbrodnię, już po prostu nie ma. Zamiast niego jest dziś dorosły człowiek, który nie podlega władzy sądu rodzinnego. To oczywiście moje luźne spostrzeżenia, finalne decyzje będzie podejmować sędzia zajmująca się sprawą - zaznacza sędzia Wypych.
Jeżeli sędzia z wydziału rodzinnego podjęłaby taką decyzję, to Marcin nie tylko nigdy nie zostanie uznany za winnego, ale też formalnie nawet nie usłyszy zarzutów.
Na uboczu
Marcin mieszka dziś z rodzicami, uprawia ziemię. Nie założył swojej rodziny.
- Zawsze cichy, z dala od każdego. Alienował się wręcz. Niektórzy mówili na wsi, że tak wstrząsnęła nim zbrodnia z 1989 roku. O tym, żeby za koszmarem miał stać wtedy chuderlawy chłopaczyna, nikt nie pomyślał - opowiada nam jedna z mieszkanek wsi.
Wójt Józef Zajkowski: - Tu nawet nie chodzi o odpowiedzialność karną. Puszka Pandory została otwarta. Dawne rany są znowu żywe. Byleby z tego kolejnego nieszczęścia nie było.
Józef, ojciec zamordowanych dzieci: - Ja już w sprawiedliwość od lat nie wierzę. Teraz, chociaż jak pójdę na grób, to już będę wiedział, przez kogo tam leżą. To mi musi wystarczyć.
*Imię zmienione.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Krystiana Konieczna