Pismo "Fakt", wydawane przez rewizjonistów zachodnioniemieckich, pogrobowców Hupki i Czai, w poniedziałek 21 czerwca poinformowało na pierwszej stronie, że "Jeszcze Polska nie zginęła". Przyjąłem tę informację z ulgą. Pomyślałem, może coś jest na rzeczy, coś chyba muszą wiedzieć. Ale z drugiej strony rozum nakazywał ostrożność. Wiadomo, tabloid, kiedyś pisali o wielorybie, który płynął z Gdańska Wisłą pod prąd, więc może przesadzają.
Nadziei jednak całkiem nie straciłem, bo to było nazajutrz po remisie z Hiszpanią, o polskich piłkarzach gazeta wyrażała się per "orły" i zapewniała "Orły, stać was na więcej".
Ale to żarty, przez chwilę porozmawiajmy poważnie. Cenię sport jako instrument wychowawczy, szkołę charakteru. Taką rolę przypisywał mu Pierre de Coubertin, ojciec nowoczesnych igrzysk olimpijskich. "Duch sportu może (…) prowadzić na szczyty człowieczeństwa – szczyty tragiczne - jak w losie Amundsena" – napisał kilkadziesiąt lat temu inny entuzjasta. Ale ten sam entuzjasta, ponieważ nie był ślepy, zauważył, że "sport może się wypaczyć, jak wszystko na świecie". No i właśnie na naszych oczach się wypaczył. I wcale nie mam teraz zamiaru narzekać. Że doping, że pieniądze, że show biznes. Te zjawiska to kierunek smutnej ewolucji, której nie powstrzymamy. Mój niepokój budzi natomiast notoryczne używanie sportu do propagandy. Pionierem był w tej dziedzinie Adolf Hitler. Trzecia Rzesza użyła igrzysk w Berlinie - jak się to dziś mówi - perfekcyjnie, by pokazać światu swoją potęgę. Obóz socjalistyczny, po pewnych wahaniach, wkroczył na tę drogę nieco później, bo po drugiej wojnie światowej, z jasno wytyczonym celem: objawić światu przewagę socjalizmu nad kapitalizmem. Wyższość obozu pokoju i postępu nad obozem wstecznictwa i wojny.
Naiwnie myślałem sobie, że jak upadnie Związek Radziecki, żaden cywilizowany kraj już nie będzie sięgał do sportu, by dowieść swojej wyższości. Politycy odczepią się od sportu raz na zawsze. Głęboko się myliłem, przyznaję. Na przykład Prezydenci odrodzonej Rzeczypospolitej, bez względu na afiliacje polityczne, owinięci w szaliki z Białym Orłem, skakali do góry z radości na meczach piłkarzy, a zimą szczękali zębami pod Krokwią, dając tym samym dowód emocjonalnego współbrzmienia z przeciętnym Polakiem. Na kilometr trąci to tandetą.
Odwolywanie się do patriotycznych symboli i emocji przy byle turnieju piłkarskim jest tym bardziej naiwne, kiedy uświadomimy sobie, że prawie całą polska drużyna gra na co dzień w klubach zagranicznych. W Niemczech, ale i w Rosji. Z ich bezcennych umiejętności korzystają zatem kraje, które wedle propagandy rządowej, ale i w podświadomości wielu z nas, stanowią egzystencjalne zagrożenie dla polskości. Czyli piłkarze ci zachowują się niczym płatni najemnicy w obcych armiach.
Nie piszę tego, żeby zakazać Lewandowskiemu gry w Bayernie, a Krychowiakowi zabronić grać za ruble. Ani mi to w głowie, chociaż myślę, że niejeden patriotyczny radykał z właściwego ministerstwa chętnie by takie rozporządzenie wydał. Chcę tylko uzmysłowić, do jakich idiotyzmów prowadzić może nadużywanie nacjonalistycznej frazeologii, towarzyszące rywalizacji sportowej w ogóle, a piłkarskiej w szczególności.
Jest bowiem w tym jeszcze jeden przykry element. Rozmawiamy mianowicie o dyscyplinie, w której ostatnie sukcesy reprezentacja Polski odniosła kilkadziesiąt lat temu, w najbardziej ponurym momencie historii PRL-u, w kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego. W odrodzonej Polsce, mimo, że mieliśmy nawet premierów futbolistów, ta dyscyplina do historii naszych osiągnieć nie wniosła niczego wartego zapamiętania. Odwrotnie. Ujawniła niewyczerpaną i szkodliwą skłonność do samooszukiwania. Powstał nawet hymn rozczarowanych kibiców "Polacy, nic się nie stało". Dla tych, którzy mają piłkę nożną gdzieś, rzeczywiście nic się nie stało. Dla beznadziejnie w niej zakochanych, stało się. Znowu dostaliśmy w tyłek, znowu świat dowiedział się, że piłkarska reprezentacja Polski jest mało warta.
"Nic się nie stało" - to pociecha kierowana do zasmarkanego dziecka, rozszlochanego z powodu potłuczonego kolana. Dla Reduty Dobrego Imienia widzę pole do popisu: zakazać wykonywania tej pieśni. Szczególnie obraźliwe wydaje mi się kierowanie jej do dorosłych, dobrze zarabiających, młodych mężczyzn. Litościwi kibice niech zostawią te pocieszania dla siebie.
"Gazeta Polska", organ wyspecjalizowany w podtrzymywaniu znerwicowanych Polaków na duchu, po przegranym meczu ze Szwecją napisała, że "Polacy rozegrali wielkie spotkanie, (…) pokazali niesamowitą ambicję". Co wobec tego pokazali Szwedzi? Jakich użyć trzeba przymiotników, by oddać w pełni kunszt, bohaterstwo i "niesamowitą ambicję" Szwedów?
Niestety, wiem, że moje przestrogi są daremne. Bo atrakcyjność sportu jest zbyt wielka, by zrezygnowali z jej nadużywania producenci piwa, hamburgerów, coca-coli i chipsów. No i oczywiście, politycy również.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24