Dzieci chodzą do zamkniętych szkół z różnych powodów. Jedne, bo nie mają internetu albo warunków w domu, inne, bo ich opiekunowie ratują nasze zdrowie i życie, walcząc z COVID-19. Ale są też uczniowie, którzy nie mają zdalnych lekcji, bo rodzice są "zaradni".
- A wie pani, że przybywa dzieci chodzących normalnie do szkoły? - pyta mnie jedna z warszawskich nauczycielek. Jest wychowawczynią świetlicy w stołecznej podstawówce. Twierdzi, że tuż po zamknięciu szkół podstawowych na dobre - 9 listopada - miała pod opieką kilkoro uczniów. - Teraz chętnych jest tyle, że spokojnie mogłaby to być cała klasa - ocenia wychowawczyni.
Sprawdzam. Dane stołecznego magistratu zdają się potwierdzać te obserwacje. 9 listopada z opieki w świetlicach lub nauki na terenie szkoły korzystało 546 uczniów podstawówek, 16 listopada było ich już 1202, 23 listopada - 1293.
Ale uczniów nie przybywa wszędzie po równo. - Według danych z 23 listopada 51 szkół podstawowych przekazało, że żaden z uczniów nie korzysta tam z zajęć na terenie szkoły - informuje Karolina Gałecka, rzeczniczka stołecznego ratusza. To 23 procent publicznych podstawówek. Ale miasto nie dysponuje danymi ze szkół prywatnych.
- Najpierw mieliśmy oddolny lockdown, gdy rodzice sami decydowali o nieposyłaniu do otwartych szkół dzieci, a teraz w niektórych miejscach możemy mieć oddolny powrót do szkół. Niestety jest to konsekwencja zarządzania szkołą w pandemii w sposób nieuwzględniający opinii i interesów osób, które w tym systemie pracują, uczą się i z niego korzystają - komentuje dr Iga Kazimierczyk z Fundacji Przestrzeń dla Edukacji.
Zauważa, że dyrektorzy najlepiej wiedzą, jakie mają w szkole warunki lokalowe i czy mogą zachować reżim, ale też skąd i jak dojeżdżają do placówki nauczyciele i dzieci oraz kto najpilniej potrzebuje uczyć się w szkole. Już latem organizacje pozarządowe, taka jak jej, apelowały do ministra edukacji, by w związku z tym dyrektorzy sami mogli decydować o reorganizacji pracy. Gdyby np. rotacyjnie wysyłać dzieci na lekcje zdalne, wielu problemów dałoby się uniknąć. MEN uważało, że decyzje ma podejmować sanepid. Ale system nie zadziałał i szkoły stopniowo trzeba było zamykać.
Dziś już wiemy, że wszystkie placówki oświatowe zamknięte są na sztywno dla wszystkich do 17 stycznia. To wtedy w całej Polsce zakończą się ferie. Ale wiemy też, że prawo w wyjątkowych sytuacjach pozwala dzieciom skorzystać ze szkolnej opieki i nauczycielskiego wsparcia. W efekcie są miejsca, gdzie dzięki temu najsłabsi, zagrożeni wykluczeniem cyfrowym czy z niepełnosprawnościami, mogą normalnie się uczyć, a nauczyciele pomagają im przezwyciężyć trudności wynikające ze zdalnej edukacji.
Są też takie miejsca, gdzie te same przepisy wykorzystano, by prowadzić lekcje tak, jakby pandemii właściwie nie było. Bo na przykład mała prywatna szkoła uważa, że może to zrobić bezpiecznie. Czasem inicjatorami powrotu dzieci do szkół są dyrektorzy, którym zorganizowanie stacjonarnej pracy przychodzi łatwiej i wiedzą, że takie dzieci uczą się więcej. Innym razem są to rodzice, którzy naciskają na kierownictwo szkoły, bo chcą, by ich dzieci codziennie do niej chodziły.
Są już pierwsze kontrole kuratoriów, które w skrajnych przypadkach sprawdzają, czy naprawdę aż tyle dzieci potrzebuje chodzić do szkoły w pandemii. I dyrektorzy, którzy mówią rodzicom, że skierują do nich opiekę społeczną, by sprawdziła sytuację w domu.
Ja postanowiłam sprawdzić, kim są dzieci, które chodzą do szkoły i czy sytuacja podobnie wygląda poza Warszawą.
Gdy internet zawodzi
Anna pracuje w jednej z opolskich podstawówek. Potrafi bardzo precyzyjnie wyliczyć dzieci, które przychodzą codziennie do jej szkoły.
- To rodzeństwo, które ma słaby internet w domu, a przynajmniej często wykorzystywali to jako wymówkę i rozłączali się na lekcjach, grając na nosie nam i rodzicom. Porozumieliśmy się, w szkole pracują aż miło - opowiada Anna. - Jest też inne rodzeństwo, które miało podobne problemy, a do tego byli sami w domu, bo wychowuje ich tylko tata, chodzący normalnie do pracy. I oni teraz też są z nami. Dołączyło też do nich dwóch chłopców ze spektrum autyzmu, którzy poczuli się samotni i zaniepokojeni, bo kontakt z klasą online to nie to samo. Pogubił się im rytm dnia. Teraz uczą się w szkole i dostają też dodatkowe, angażujące zadania, na przykład pomagają mi podlewać kwiaty. No i jest z nimi nauczyciel wspomagający, a to bardzo pomocne - podkreśla.
Wszyscy uczniowie Anny chodzą do szkoły zgodnie z obowiązującym prawem. Bo to mówi, że dyrektor ma obowiązek zorganizować naukę na terenie placówki dzieciom, których rodzice nie mogą im zapewnić odpowiednich warunków w domu.
Z takiej możliwości korzysta kilkoro uczniów z gminy Michałowo na Podlasiu. Mieszkają w przygranicznych wsiach, gdzie nie ma dobrego dostępu do internetu. Dlatego na lekcje zdalne jeżdżą do szkoły. W tamtejszej bibliotece przygotowano im specjalne miejsca z komputerami stacjonarnymi. Zdarzało się nawet, że w sali obok biblioteki był nauczyciel, który prowadził z nimi lekcję online. Bo większość klasy przecież uczyła się z domów.
Kto by to liczył?
Ile jest takich dzieci, które codziennie chodzą do szkół, choć te są teoretycznie zamknięte? Zapytaliśmy o to Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale nasze pytania przez cały tydzień pozostały bez odpowiedzi. Najpewniej jednak w MEN po prostu tego nie wiedzą, bo danych na ten temat nie zbierają podległe ministerstwu kuratoria, nie robi tego też część samorządów. Nie muszą.
- Nie prowadzimy szczegółowych statystyk, ale z posiadanych danych wynika, że uczniowie nie korzystają ze zdalnej nauki na terenie szkół - informuje Zbigniew Bury, dyrektor rzeszowskiego Wydziału Edukacji. - Zapotrzebowanie na zajęcia opiekuńcze różnie kształtuje się w poszczególnych jednostkach. Są takie, w których nie zostało zgłoszone żadne dziecko - dodaje.
- Wzrost liczby uczniów korzystających z nauki zdalnej na terenie szkoły został dostrzeżony przez dyrektorów 8 z 71 szkół - informuje z kolei Marta Stachowiak, rzeczniczka prezydenta Bydgoszczy. Pod koniec listopada z tej formy skorzystało w mieście 143 uczniów. Kolejnych 88 miało zapewnionych opiekę świetlicową.
Dziecko medyka siedzi w świetlicy
Bo w szkołach można spotkać też dzieci rodziców, którzy walczą z pandemią COVID-19. To między innymi lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni. Dyrektorzy mają obowiązek zapewnić takim uczniom opiekę. Te dzieci zgodnie z przepisami trafiają właśnie do świetlic. Tam traktowani są różnie - czasem pod opieką wychowawcy świetlicy biorą udział w zdalnych lekcjach reszty klasy, czasem czekają tylko, aż ktoś ich odbierze i za zdalne lekcje zabierają się dopiero w domu.
Ile jest takich dzieci w skali kraju? Tego też nie wiadomo.
- Z rozmów z dyrektorami wynika, że z zajęć opiekuńczych w poszczególnych szkołach podstawowych korzysta dziennie od 6 do około 25 uczniów - informuje Marta Bartoszewicz, rzeczniczka prezydenta Olsztyna.
- W normalnych warunkach na zajęcia opiekuńcze w szkolnych świetlicach zapisanych jest około 10,5 tysiąca uczniów, aktualnie korzysta z nich około 300-400 uczniów - mówi Monika Głazik z biura prasowego prezydenta Lublina.
Kamila Bogacewicz z białostockiego magistratu podaje: - Ostatnie informacje wskazują, że liczba uczniów korzystających ze świetlicy wynosiła od 1 do 12 dzieci w zależności od szkoły.
W Płocku w klasach 1-3 w tygodniu 16-20 listopada do szkoły na zdalne lekcje przyszło 34 dzieci, w następnym tygodniu było ich już 57. W klasach 4-8 nastąpił wzrost z 37 do 54 uczniów. W tym czasie liczba dzieci w świetlicach wzrosła z 20 do 28.
W Poznaniu (stan na 27 listopada) z opieki świetlicowej korzystało 301 uczniów podstawówek i 74 uczniów szkół specjalnych.
Siódemkę uczniów ma pod opieką szkoła Haliny, wychowawczyni w jednej z poznańskich świetlic. - Część dzieci przychodzi ze swoim sprzętem, a pozostali dostają szkolne tablety i łączymy się normalnie na lekcje - opowiada. - Wszystkie biorą udział w nauczaniu zdalnym. Po lekcjach wychodzimy na boisko szkolne, żeby się trochę przewietrzyć, a potem, jeśli dzieci jeszcze są w świetlicy, pomagamy im odrabiać zadania domowe - dodaje.
Halina jest ciągle obok i rozwiązuje problemy techniczne. - Jestem jak taki rodzic, który siedzi obok dziecka w trakcie zdalnego nauczania. Najwięcej pomocy potrzebują oczywiście pierwszaki - mówi.
Stołeczna radna Dorota Łoboda przypuszcza, że w najbliższych tygodniach liczba dzieci na świetlicach jeszcze wzrośnie. - Powodów powrotu dzieci do szkół może być kilka. To nie tylko brak sprzętu i możliwości nauki zdalnej w domu, ale również niemożność zapewnienia dziecku przez pracujących rodziców opieki przez cały dzień - zauważa. - Nie pomaga również brak zasiłku opiekuńczego dla rodziców dzieci powyżej ósmego roku życia. Rodzice drugo- i trzecioklasistów skarżą się, że muszą wrócić do pracy, a ich dzieci są nadal zbyt małe, aby spędzać całe dnie samotnie w domu - dodaje.
I przypomina, że od 30 listopada możliwe jest zorganizowanie w szkołach treningów dla klas sportowych. - Myślę, że część rodziców będzie po lub przed zajęciami zostawiać dzieci w świetlicy, bo nie mają możliwości przerywania pracy, aby zawieźć i odwieźć dziecko do szkoły - dodaje.
Naprzeciw oczekiwaniom rodziców
Ale są też miejsca, gdzie całe szkoły działają niemal jakby nigdy nic. I wszyscy uczniowie każdego dnia maszerują na lekcje w klasach. Tak jest m.in. w Katolickiej Szkole Podstawowej w Tarnowie. Katarzyna Duraj, dyrektoka szkoły zaznacza, że zdecydowała się na to, "wychodząc naprzeciw oczekiwaniom rodziców" i zgodnie z obowiązującym rozporządzeniem ministra. Chodzi o wspomniany zapis, który ma służyć uczniom niemającym warunków do nauki w domu lub tym z niepełnosprawnościami.
- W naszej szkole obecnie uczy się 42 uczniów, w tym pięcioro dzieci w oddziale przedszkolnym - informuje dyrektor Duraj. I podkreśla, że lekcje odbywają się w małych klasach do ośmiu osób, za to w dużych salach - 80 m kw.
Z informacji na stronie szkoły wynika, że czesne w placówce wynosi 360 zł miesięcznie. Wszyscy rodzice złożyli jednak oświadczenia, że nie są w stanie zapewnić dzieciom kształcenia na odległość. Właśnie dzięki temu odbywają się lekcje stacjonarne.
Nie wszystkim jednak podoba się takie obchodzenie prawa. Marta ma syna w trzeciej klasie prywatnej podstawówki w niedużym mieście na Śląsku. Nie chce publicznie podawać danych szkoły, bo jej dziecko jest jednym z nielicznych, które obecnie do niej nie chodzi. Nie chce narażać je na problemy.
- Większość dzieci jest w szkole i nie mają tam nauki zdalnej. Siedzą normalnie w ławkach i odbywają się standardowe zajęcia - opowiada. - Nauczycielka syna kilka razy w tygodniu, ale na ledwie godzinę, łączy się z dziećmi, które są w domach. A przecież zgodnie z prawem to zdalna nauka powinna być teraz głównym modelem. Dyrekcja twierdzi, że chce "normalności", ale dla mnie to po prostu wygoda w tych niewygodnych czasach. I taka "zaradność" mnie załamuje - dodaje. Bo szkoły niepubliczne obejmują te same zasady co publiczne – mogą przyjmować uczniów, których rodzice oświadczają, że nie mają warunków.
I tak w 13-tysięcznej gminie Warta w województwie łódzkim podobne oświadczenia jak w Tarnowie napisało co najmniej kilkudziesięciu rodziców z tamtejszych podstawówek. Anna Skopińska z łódzkiego kuratorium poinformowała radio TOK FM, że według danych tylko z czterech szkół w tej gminie, w których normalnie uczy się niemal 400 dzieci, ponad 100 chodzi teraz do szkoły.
- Po sygnale, jaki dostaliśmy, w szkołach gminy Warta odbywa się kontrola - poinformowała tvn24.pl Skopińska. Pierwsza, w szkole podstawowej w samej Warcie, miała nie potwierdzić informacji o zwiększonej liczbie dzieci korzystających z nauki online w tej placówce. Ale zgłoszenie do kuratorium dotyczyło też tamtejszych szkół wiejskich i kuratorium dopiero bada tamtejszą sytuację.
Najpierw muszą nauczyć się polskiego
Są takie miejsca, gdzie uczniów w szkołach nie przybywa. - Żaden dyrektor nie zgłosił, by liczba uczestników zajęć opiekuńczych oraz liczba uczniów realizujących nauczanie zdalne w szkole wzrastała – twierdzi Ewa Lipka, rzeczniczka katowickiego magistratu. I dodaje: - W takiej formie realizacji obowiązku szkolnego uczestniczą uczniowie, którzy faktycznie mają takie potrzeby. Szkoły przeprowadziły wnikliwą diagnozę oraz korzystały z doświadczeń zawieszenia zajęć stacjonarnych w minionym roku szkolnym.
27 listopada we Wrocławiu 61 dzieci korzystało z zajęć prowadzonych stacjonarnie z uwagi na orzeczenie o niepełnosprawności, 101 miało zajęcia opiekuńcze w świetlicach, 74 dzieci brało udział w zdalnych lekcjach, przebywając w szkole podstawowej, a 220 uczniów szkół średnich korzystało z tej samej możliwości lub konsultacji z nauczycielami.
Wśród uczniów, którzy cały czas uczą się w szkole, znalazło się m.in. rodzeństwo obcokrajowców, które dopiero co trafiło do tamtejszej podstawówki. - Dzieci nie znają języka polskiego - tłumaczy Lipka. - Mają zajęcia stacjonarne w szkole, w tym dodatkowe godziny na naukę języka polskiego i wyrównanie braków. I będą stopniowo, pod okiem nauczyciela, w szkole włączani do edukacji zdalnej - dodaje.
Ludzie są już zmęczeni
Bartosz Bartoszewicz, wiceprezydent Gdyni do spraw jakości życia twierdzi, że liczba dzieci w miejskich szkołach nie zmienia się "dość mocno". Ale obserwuje też nastroje mieszkańców. - Zdecydowanie widać duże zmęczenie - mówi Bartoszewicz. - Kolejki do centrów handlowych, czy nawet mocno przyspieszona atmosfera świąteczna dająca jakoś nadzieję, chyba najlepiej o tym świadczą, że szukamy tej "normalności" - dodaje.
Bartoszewicz uważa, że jakość zdalnej nauki bardzo się poprawiła - Być może dotarło do nas wszystkich, że nauka zdalna nie jest na jakiś czas, tylko na dłużej i nie możemy podchodzić do niej ulgowo - ocenia.
I dlatego to właśnie poszukiwanie normalności może być jego zdaniem powodem, dla którego część rodziców bardzo chce, by dzieci chodziły codziennie do szkoły. Uważa, że rodzice rozumieją potrzeby wynikające z relacji, jakie dzieci mają w przedszkolach czy szkołach. Czy raczej, jakie powinny mieć.
- Dzisiaj dostęp do sprzętu nie stanowi wielkiego problemu - ocenia Bartoszewicz. - Realnym problemem jest oczywiście konieczność dzielenia się komputerem, ograniczona przestrzeń w mieszkaniu czy domu - dodaje.
Jego zdaniem kłopotem jest też nadzieja niektórych dorosłych, że nie trzeba niczego zmieniać na dłużej, bo przecież pandemia zaraz minie. - A niestety tak wcale być nie musi - dodaje.
Strategia: mury nie zarażają
- Kolejne decyzje, związane z funkcjonowaniem placówek edukacyjnych, były podejmowane z dnia na dzień i nie towarzyszyły im żadne uzasadnienia merytoryczne. Nie dziwi więc to, że rodzice w obliczu braku stałości, pewności i przy braku zaufania do wiarygodności podejmowanych decyzji, biorą sprawy w swoje ręce - mówi dr Iga Kazimierczyk.
Jej zdaniem przepisy przygotowane na czas pandemii powstawały w pośpiechu, choć od początku sierpnia słyszeliśmy, że resort edukacji ma gotowy plan. - Planem okazało się jednak oparcie całego systemu na przepisach, których konsekwencji nie zanalizowano - mówi pedagożka. I dodaje: - Przy dokładniejszej lekturze zapisów rozporządzeń o nauce zdalnej można było przewidzieć, że jeśli rodzice mają możliwość zwrócić się do szkoły z prośbą o zorganizowanie zajęć dla dzieci, to z tego prawa skorzystają. I o takich rodzicach nie możemy myśleć, że "robią systemowi na złość". Musimy przyjąć, że spora część uczniów - jaka, nie wiadomo, kuratoria tego nie sprawdzają - nie ma warunków do pracy w domu - podkreśla.
Kazimierczyk przypomina, że osobną kwestią jest to, że szkoła to nie tylko budynek, ale środowisko do nauki, w idealnych warunkach - środowisko uczące.
- Uczniowie pozostawieni w domach nie mają do tego środowiska dostępu. Mają za to dramatyczny problem z cyfrowym BHP, nie są w stanie rozgraniczyć czasu nauki od czasu wolnego, którego w zasadzie także już nie mają - mówi ekspertka.
Jej zdaniem, jeśli pozwolono by na model elastyczny, w którym uczniowie mogą się uczyć zdalnie lub stacjonarnie - i o tym decydowano by lokalnie, sprawy miałyby się inaczej.
- Można było także, jak na przykład w Wielkiej Brytanii, uznać, że zapewnienie nauki dzieci w szkołach jest jednym z ważniejszych zadań dla państwa w pandemii i skierować na ten cel wszelkie wymagane środki. My jednak słyszeliśmy, że mury nie zarażają. Na tym kończyła się strategia otwartych szkół - komentuje.
Rodzice piszą do prokuratury
Tymczasem części rodziców puszczają nerwy.
Adam Mazurek, lider grupy "Dzieci do Szkół!" poinformował w mediach społecznościowych, że złożył doniesienie w Prokuraturze Krajowej na działania premiera Mateusza Morawieckiego oraz ministrów edukacji Dariusza Piontkowskiego i Przemysława Czarnka.
"Zgłoszenie dotyczy niedopełnienia obowiązku przez funkcjonariuszy publicznych w osobach pracowników Rządu Polskiego – premiera oraz szefów resortu edukacji narodowej, którzy od 11.03.2020 r. do 25.11.2020 r. wielokrotnie podpisywali rozporządzenia w sprawie czasowego ograniczenia funkcjonowania jednostek systemu oświaty w związku z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19. Tym samym działając na szkodę interesu publicznego na wielką skalę, tj. doprowadzając do ograniczenia lub pozbawienia ok. 4,6 mln uczniów edukacji, opieki i wychowania" - czytamy w piśmie.
W piątek wysłaliśmy do biura prasowego Prokuratury Krajowej pytanie o ewentualne dalsze losy tego zawiadomienia.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24