Dwoje kilkuletnich dzieci z miejscowości Korsze (woj. warmińsko-mazurskie) trafiło do szpitala z podwyższonym stężeniem ołowiu we krwi. Mieszkańcy nie mają wątpliwości - winę ponosi zakład utylizacji akumulatorów, który wciąż pracuje, mimo że sanepid stwierdził, iż stanowi zagrożenie. W środę mieszkańcy od rana gromadzili się przed zakładem, domagając się jego zamknięcia. Dopiero po południu dyrektor ogłosił, że w ciągu czterech dni zakład wygasi produkcję.
Mieszkańcy Korsz już w grudniu domagali się kontroli zakładu i alarmowali, że nie zachowuje on wymaganych norm.
9 stycznia taką kontrolę przeprowadził sanepid. - W wyniku badań okazało się, że kilkakrotnie przekroczone są dopuszczalne stężenia ołowiu. W związku z tym zapadła decyzja o nieuruchomieniu tych stanowisk - wyjaśniła Elżbieta Łabaj z sanepidu w Olsztynie.
- Państwowy Powiatowy Inspektor Sanitarny w Kętrzynie złożył w związku z tym doniesienie do prokuratury - dodała.
Zakład jednak wciąż pracował. Do szpitala w Olsztynie trafiło dwoje kilkuletnich dzieci, jednak to nie jedyni mieszkańcy Korsz, w których organizmie stężenie ołowiu jest zbyt wysokie. Badaniom poddało się 500 osób. Wyniki pierwszych 70 osób pokazują, że w ich organizmach jest za dużo ołowiu.
W środę zbulwersowani mieszkańcy od rana gromadzili się przed zakładem i domagali się, by zatrzymano w nim pracę. Rano dyrektor zakładu zapowiadał, że tak się nie stanie, a utylizacja akumulatorów będzie się nadal odbywała. Podkreślił również, że zakład nie otrzymał decyzji sanepidu, która nakazywałaby jego zamkniecie.
"UFO przyleciało i zrzuciło ten ołów?"
Dopiero po południu, po interwencji m.in. TVN24, dyrektor zmienił zdanie: wyszedł do mieszkańców i wydał oświadczenie.
- W związku z atmosferą, jaka się wytworzyła wokół działalności naszego zakładu, właściciel mimo braku decyzji sanepidu, postanowił zamknąć zakład - powiedział.
- Wygaszanie zakładu potrwa około stu godzin roboczych - oświadczył dyrektor wyjaśniając, że oznacza to, iż zakład będzie pracował jeszcze przez cztery dni robocze. Jak wytłumaczył dyrektor, zakład nie będzie pracował "do momentu, aż zostaną zrobione badania stanowiskowe, które potwierdzą, że wszystko jest u nas w porządku".
Dyrektor jest jednak przekonany, że badania wykażą, iż praca zakładu przebiega przy zachowaniu wszystkich norm. - Zakładam to, bo wiem, że pracujemy bardzo dobrze. Jeżeli mówimy o tym, że próbka w badaniach mogła zostać zabrudzona, nie może to świadczyć o tym, że my przekraczamy jakiekolwiek normy - zaznaczył.
Mieszkańcy chcą jednak, by zakład przestał pracować natychmiast. - Dalej będziemy działać, żeby jakoś doszło do porozumienia i żeby dzieci nie chorowały - zapowiedział jeden z mieszkańców. - Skąd to się wzięło? UFO przyleciało i zrzuciło ten ołów? - pytał, wskazując na zakład.
"To zasługa ludności, nie władz"
Mieszkańcy przekonują również, że naprawdę spokojni będą dopiero wtedy, gdy zakład zostanie całkowicie zamknięty. - Skoro do tej pory nic nie można było w tej sprawie zrobić, żadne organy kontrolujące nie mogły wpłynąć na poprawę działania tego zakładu, nas satysfakcjonuje całkowite zamknięcie zakładu - argumentowali. - Trzeba tutaj dodać, że dużą inicjatywą wykazały się nie władze, tylko ludność, która podjęła temat i zaczęła działać - podkreślili. Burmistrz Ryszard Ostrowski zapewnia, że robi, co może, aby pomóc mieszkańcom: - Zagrożenie bez wątpienia istnieje i trzeba zrobić porządek - powiedział w rozmowie z TVN24.
Wyjaśnił, że kontaktował się w środę z prokuratorem. - Kiedy chciałem rozmawiać o dalszych działaniach, to pan prokurator stwierdził, że mają swoje procedury - wytłumaczył.
Autor: kg//tka / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24