|

Wietnam polskiego Sun Tzu, czyli jak Kaczyński odsunął dziennikarzy od pierwszej linii

GettyImages-1234647543
GettyImages-1234647543
Źródło: Michal Fludra/NurPhoto via Getty Images

Jeżeli media są czwartą władzą, to piątą są sondaże. W 2021 roku polski rząd zrobił dużo na rynku mediów, by w nich dobrze wypaść. Dużo złego.

Artykuł dostępny w subskrypcji

W wywiadzie dla RMF FM w październiku 2021 roku Jarosław Kaczyński tłumaczył, dlaczego jest przeciwny obecności dziennikarzy w strefie przy granicy polsko-białoruskiej. Wprowadzony tam stan wyjątkowy łączył się z wieloma zakazami - w tym dotyczącymi obecności mediów.

- Wielu dziennikarzy chciałoby tam pojechać - powiedział prowadzący rozmowę Krzysztof Ziemiec.

- Pan na pewno wie sporo - jak wszyscy ludzie, którzy coś wiedzą o świecie - o wojnie wietnamskiej. Ona właśnie została przegrana dzięki temu, że bardzo blisko pierwszej linii albo w ogóle na pierwszej linii byli dziennikarze - odparł prezes Prawa i Sprawiedliwości.

Niektórzy złośliwie określali potem szefa PiS "polskim Sun Tzu", ale wypowiedź ta przeszła niemal bez echa. A szkoda, bo prezes odkrył karty. Właśnie strategię odsuwania dziennikarzy od "pierwszej linii" realizowała władza w Polsce w 2021 roku. Na kilku poziomach: informacyjnym, biznesowym i prawnym.

- To był szczególny rok dla wolności mediów. Powiedziałbym nawet, że był to czarny rok dla wolności mediów - ocenia Konrad Siemaszko, prawnik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Nigdy wcześniej nie zastosowano w Polsce na tak dużą skalę metody Viktora Orbana, by zniszczyć niezależną prasę regionalną.

Nigdy wcześniej nie wymyślono daniny od reklam, która ma uderzyć w określoną część rynku mediów.

Nigdy wcześniej Polacy nie wychodzili na ulice, broniąc ogólnopolskiej niezależnej telewizji przed skutkami łamania prawa przez władzę.

Nigdy od 1989 roku nie wprowadzono w Polsce cenzury na części terytorium kraju.

- Kumulacja - podsumowuje Bogusław Chrabota, redaktor naczelny "Rzeczpospolitej".

Im bardziej kurczy się obszar realnego wpływu mediów kontrolowanych przez władzę, tym bardziej rośnie jej zainteresowanie wpływaniem na media środka albo ich przejmowaniem. To właśnie obserwowaliśmy.
Bogusław Chrabota, redaktor naczelny "Rzeczpospolitej"
Krępowanie, kontrola, wpływ. Tak można określić ciąg technologiczny stosowany przez władzę na rynku mediów
Emil Muciński, wiceprezes Business Centre Club

Oto jak wyglądało to w praktyce.

Afera mailowa. "Pilnuję 24/7"

Na początek warto zrozumieć, czym dla rządu Prawa i Sprawiedliwości są media. Pokazała to afera mailowa, która wybuchła w czerwcu. W komunikatorze Telegram ujawniono wówczas korespondencję mającą pochodzić z prywatnych skrzynek szefa kancelarii premiera Michała Dworczyka, premiera Mateusza Morawieckiego czy jego doradców. Przez kolejne miesiące treści maili były i nadal są publikowane w sieci. Wprawdzie rządzący od początku kwestionowali prawdziwość ujawnianej korespondencji, lecz nie pokazali ani jednego przykładu zmanipulowanej informacji. Za to autorzy niektórych maili publicznie potwierdzali ich prawdziwość.

Wśród ujawnionej korespondencji były też maile dotyczące pracowników Telewizji Polskiej czy Polskiej Agencji Prasowej. Nigdy wcześniej nie otrzymaliśmy w takiej skali wiedzy o tym, jaką taktykę wobec usłużnych dziennikarzy stosuje rząd Zjednoczonej Prawicy.

Michał Dworczyk nie odpowiadał na pytania reporterki TVN24
Źródło: TVN24

Mogliśmy np. przeczytać, że w "Strefie Starcia" w TVP Info dziennikarze "realnie pomagają" premierowi Morawieckiemu. Wydawcą programu był Samuel Pereira z portalu tvp.info, któremu otoczenie premiera było "winne [obecności Morawieckiego w programie] za wszelką pomoc". A kiedy premier Morawiecki w medialnej obronie przeciwko zarzutom stowarzyszenia Miasto Jest Nasze postanowił wykorzystać TVP, Michał Dworczyk meldował mu: "Rozmawiałem z Kurą, przyjął" (można się było domyślić, że chodziło o prezesa Jacka Kurskiego).

Nadzór partii rządzącej dotyczył też Polskiej Agencji Prasowej. Jak wynika z ujawnionych maili, prezes PAP Wojciech Surmacz radził premierowi "wzmocnienie pozytywnego przekazu" na Twitterze. Innym razem na polecenie szefa Polskiego Funduszu Rozwoju Surmacz "szykował polemikę do artykułu GW" dotyczącego afery GetBack i był "na stand by". Podczas kampanii wyborczej prezes PAP zgodził się na sugestię Morawieckiego, by szybko dać w PAP-ie wywiad z prezydentem Andrzejem Dudą na temat Funduszu Medycznego. "Narracja jest gotowa tylko trzeba ładnie to wszystko ująć i poprzecinać pytaniami" - pisał Morawiecki do Surmacza. Ten odpisał: "Działamy. Pytania już są gotowe". Gdy premier pouczył: "Tak działajmy. Dopilnuj tego Wojtek!", Surmacz zapewnił: "Pilnuję 24/7". Wywiad się ukazał.

- Dowiedzieliśmy się, że media są tej władzy potrzebne do rozpowszechniania przekazu zgodnego z linią partii - podsumowuje ujawnione maile dr hab. Szymon Ossowski, prodziekan Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

- PiS traktuje media publiczne i te mu sprzyjające jak własne - komentuje Bartosz Węglarczyk, redaktor naczelny Onetu. - A ponieważ nimi steruje, uważa, że wszystkie inne też muszą być sterowane. Jak nie przez PiS, to przez Platformę. Dla PiS nie istnieje coś takiego jak linia redakcyjna - dodaje.

Odpryskiem afery mailowej było ujawnienie kontaktów polityków rządu z dziennikarzami spoza mediów publicznych. Łukasz Mężyk z serwisu 300polityka.pl, jak wynika z korespondencji mailowej, dostał do redagowania wystąpienie Mateusza Morawieckiego.

Krzysztof Skórzyński, dziennikarz "Faktów" TVN i TVN24, miał wymieniać maile z Michałem Dworczykiem. Gdy korespondencja ta stała się publiczna, przeprowadzono wewnętrzne postępowanie redakcyjne. Na jego podstawie uznano, że Skórzyński obecnie będzie zajmował się formatami i programami niezwiązanymi z polityką.

I jak na razie pozostaje jedną z dwóch osób, które poniosły zawodowe konsekwencje przy okazji afery hakerskiej. Afery, która w normalnym demokratycznym państwie spowodowałaby lawinę dymisji wśród polityków.

Orlen przejmuje Polska Press. W ciszy

Wróćmy do najważniejszych wydarzeń na rynku mediów. - Ten rok rozpoczął się symbolicznie od przejęcia Polska Press przez Orlen, choć sama transakcja została ogłoszona już w grudniu 2020 roku. Był to sygnał nowego etapu, nowej formy ograniczania wolności mediów - mówi Konrad Siemaszko z HFPC. Zwraca uwagę, jak subtelnie to przeprowadzono: - Ot, wydaje się, normalna transakcja biznesowa: jeden koncern kupił media od drugiego koncernu. Tylko że to metoda przetestowana już między innymi przez rząd Orbana na Węgrzech, gdy w białych rękawiczkach, za pomocą zmian prawnych i biznesowych, zmierza się do szerokiej zmiany rynku mediów. Bo Orlen to nie jest spółka jak każda inna, a transakcja przejęcia gazet i portali od Polska Press nie była zwyczajną. Zwłaszcza że widzimy już tego skutki - podkreśla.

W grudniu 2020 roku koncern PKN Orlen SA poinformował, że przejmuje wydawnictwo Polska Press należące do Verlagsgruppe Passau. Oficjalnie niemiecki koncern sprzedał polski biznes prasowy, internetowy i poligraficzny "ze względów strategicznych", a Orlen kupił, by "poszerzyć obszar działalności". Nieoficjalnie chodziło o to, by państwowa spółka przejęła niezależne gazety regionalne, a przede wszystkim serwisy internetowe (największe pod marką naszemiasto.pl) o ówczesnym zasięgu ponad 17 mln użytkowników.

W lutym prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wydał zgodę na tę transakcję, a sfinalizowano ją w marcu. Jak podał PKN Orlen w sprawozdaniu, za grupę Polska Press zapłacił 210 mln zł.

Wprawdzie już w styczniu Izba Wydawców Prasy oświadczyła, że "przejęcie przez PKN Orlen tytułów prasy regionalnej i lokalnej, drukarni i licznych portali internetowych (...) budzi poważne zaniepokojenie wydawców", Helsińska Fundacja Praw Człowieka uznała, że "przejęcie wydawnictwa Polska Press przez państwowy koncern Orlen jest sprzeczne z konstytucyjną zasadą wolności mediów, która wyklucza prawne podporządkowanie władzom politycznym", a Towarzystwo Dziennikarskie uruchomiło fundusz solidarności dla zwalnianych z Polska Press - jednak do żadnych protestów nie doszło.

komisja
Burzliwe obrady połączonych komisji w sprawie przejęcia Polska Press przez PKN Orlen
Źródło: TVN24

Przejęcie potężnego wydawcy przez państwową spółkę dokonało się cicho.

- Aż za cicho. Chodzi przecież o 20 tytułów prasowych, które kształtują opinię publiczną w regionach. Kto ma wykrywać afery i patrzeć władzy na ręce w regionach, jeśli nie takie gazety, jak "Dziennik Polski", "Dziennik Zachodni", "Głos Wielkopolski" czy "Dziennik Bałtycki"? - mówi Marek Kęskrawiec, szef magazynu centralnego Polska Press, który z koncernu odszedł w czerwcu.

Jak tłumaczy tę ciszę wokół przejęcia Polska Press? - Bo to nie jest Warszawa. Dziennikarze w stolicy nie mają obrazu sytuacji w regionach. W sensie ogólnopolskim nasze dziennikarstwo jest mocne, wiele spraw, które chce ukryć władza, potrafimy ujawnić. Z mediami regionalnymi jest o tyle gorzej, że to zawsze były słabsze media, przede wszystkim finansowo. A mimo to jednak z dzienników regionalnych można było się najwięcej dowiedzieć o tym, co się dzieje w Polsce lokalnej. Nie chcę idealizować Polska Press, bo pod względem finansowym nie było to dla wielu atrakcyjne miejsce pracy, natomiast nigdy nie czułem żadnych nacisków politycznych co do tego, co mamy pisać - podkreśla Kęskrawiec, który ponad siedem lat był naczelnym krakowskiego "Dziennika Polskiego". Podobnie uważają inni byli naczelni dzienników Polska Press.

- Rząd PiS, mówiąc o konieczności repolonizacji mediów, budował atmosferę dla tej transakcji. Oczywiście, nie naruszono prawa: po prostu firma paliwowa kupiła sobie gazety. Lecz mając ileś ustaw dotyczących mediów publicznych i mediów w ogóle, okazało się, że nie mamy regulacji dotyczącej mediów państwowych innych niż publiczne - zwraca uwagę Witold Głowacki, były wicenaczelny miesięcznika "Nasza Historia" i publicysta dziennika "Polska The Times" (odszedł z Polska Press w październiku). - A przecież wiadomo, że to było przejęcie motywowane politycznie, powiedziałbym wprost: skok na media regionalne - dodaje.

Doktor habilitowany Szymon Ossowski: - Politycy zawsze chcieli i będą chcieli mieć wpływ na media. Dziś doszliśmy jednak do sytuacji, gdy władza uznała, że aby wygrywać kolejne wybory, zwyczajne próby wpływania na ich agendę już nie wystarczą i najlepiej media po prostu przejąć.

Walec się toczy

Chociaż w kwietniu Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów na wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich wstrzymał zgodę prezesa UOKiK na przejęcie Polska Press Orlen (zdaniem RPO prezes UOKiK nie zbadał, czy ta transakcja nie zagraża wolności prasy) - to orlenowski walec już się toczy. Największe dzienniki regionalne i ich serwisy przechodzą metamorfozę.

Już na początku roku z redakcji regionalnych zaczęli odchodzić dziennikarze, którzy nie chcieli być pracownikami Orlenu. A ponieważ rezygnowali sami, mowy o czystkach nie było. Wiosną Orlen zaczął wymieniać zarząd i radę nadzorczą Polska Press. Prezesem został Tomasz Przybek, kiedyś w PW Rzeczpospolita, Fratrii (wydawca m.in. "Sieci" i wpolityce.pl), ostatnio w państwowych spółkach. W kwietniu do zarządu weszła Dorota Kania - wcześniej redaktor naczelna Telewizji Republika i redaktorka "Gazety Polskiej Codziennie", dziennikarka od lat związana z obozem PiS.

Efekt? W grudniu na 20 przejętych dzienników regionalnych tylko w jednym ("Echu Dnia") ostał się dotychczasowy naczelny. Inni odeszli lub zostali zwolnieni. W ich miejsce przyjęto np. dziennikarzy z publicznych lokalnych mediów bądź z mediów prawicowych, jak Wojciech Wybranowski (dawniej m.in. w "Uważam Rze", "Do Rzeczy") czy Wojciech Mucha (dawniej w "Gazecie Polskiej").

3004N393XR PIS DNZ SOBSKA PRESS
Zmiany redaktorów naczelnych lokalnych dzienników
Źródło: TVN24

- Koncepcja zatrudniania tego typu osób jako redaktorów naczelnych wskazuje, że to będzie centralnie zarządzane - mówi Witold Głowacki. Wśród moich rozmówców znających dobrze ten koncern nie on jeden tak sądzi. Mogliśmy to obserwować po reakcji naczelnego "Dziennika Polskiego" Wojciecha Muchy, który w maju - po krytycznym tweecie Doroty Kani - usunął z wydania internetowego wywiad z byłym policjantem, choć w papierowym wydaniu gazety tekst był zapowiedziany na czołówce.

Na początku część dziennikarzy Polska Press uwierzyła, że Orlen nie zamierza robić z gazet regionalnych politycznej tuby, że będą podwyżki i lepsze warunki pracy. Podwyżki dostali nie wszyscy i nie takie, jak się spodziewali.

Na razie do opinii publicznej przedostawały się nieliczne przykłady na to, jak w orlenowskich redakcjach wprowadzana jest jedna słuszna linia - media pisały, że w "Głosie Wielkopolskim" poinstruowano dziennikarzy, jak mają informować o manifestacjach w obronie TVN; że nowy naczelny "Gazety Pomorskiej", "Expressu Bydgoskiego" i "Nowości Toruńskich" nie puścił do druku felietonu krytykującego TVP; że publicysta "Nowin" został zwolniony za felieton, w którym żartował z prezesa Orlenu Daniela Obajtka. Jak na liczbę i zasięg dzienników regionalnych, takich informacji było mało.

- Dziennikarze, którzy tam pracowali przed przejęciem, są już albo zaprzęgnięci w obowiązujący teraz kierat, albo zostali zepchnięci na drugi plan przez osoby z nowego zaciągu - uważa Witold Głowacki. Marek Kęskrawiec ocenia podobnie, ale obaj podkreślają, że trudno mieć za złe ich kolegom, że nie odeszli. Powtarzają to również byli naczelni gazet. Wszyscy wiedzą, jak trudno o pracę na regionalnym rynku mediów. 

- Najgorsze, że taka sytuacja prowadzi do politycznej autocenzury - stwierdza Kęskrawiec.

Przecież tam pracują inteligentni ludzie; wiedzą, które teksty mają szansę na publikację, a które nie. O których tematach w ogóle nie ma sensu pisać. To jest bardzo złe zjawisko. Jak również to, że władza PiS się kiedyś skończy, ale lepiej już nie będzie. Żadna władza nie pozbędzie się przecież takiego narzędzia wpływu, jakim są gazety i portale regionalne.
Marek Kęskrawiec, były redaktor naczelny "Dziennika Polskiego"

Choć zwrot widać już powoli na łamach niektórych gazet czy na stronach naszemiasto.pl, to dla czytelników jest pewnie mało zauważalny. - Długofalowo będzie to jednak niebezpieczne. Myślę, że bardziej widoczne skutki tego przejęcia będziemy obserwować przed wyborami samorządowymi - uważa Konrad Siemaszko z Helsińskiej Fundacji.

Danina od reklam

Kolejne etapy zaostrzania kursu wobec niezależnych mediów wiązały się ze zmianami prawa. One budziły już solidarne protesty mediów i dziennikarzy.

Takim był projekt z 1 lutego ustawy o dodatkowych przychodach Narodowego Funduszu Zdrowia, Narodowego Funduszu Ochrony Zabytków oraz utworzeniu Funduszu Wsparcia Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Obszarze Mediów. Wymienione w nazwie ustawy jednostki nie oddają jego sensu, a jest nim wprowadzenie "składek z tytułu reklamy" tradycyjnej i internetowej. 50 proc. z nich ma zasilić NFZ, 15 proc. - NFOZ, a 35 proc. - nowy fundusz, z którego mogą być finansowane media sprzyjające PiS. Nowa danina miałaby dotyczyć nadawców telewizyjnych, radiowych, wydawców prasy, właścicieli kin, firm reklamy zewnętrznej i firm internetowych.

Przedstawiciele rządu tłumaczyli, że to jest "opłata solidarnościowa, która obwiązuje w wielu krajach Unii Europejskiej" - co nie jest prawdą. Tak skonstruowana opłata od reklam nie obowiązuje w żadnym kraju.

Propozycje nowej daniny skrytykowało wiele organizacji branżowych, argumentując, że "uderzy w najważniejsze źródło przychodu prywatnych mediów - reklamę"; że "media podniosą ceny reklamodawcom, co spowoduje podniesienie cen klientom, a finalnie zapłaci za to każda rodzina w Polsce". Podkreślano, że projekt faworyzuje megaplatformy internetowe.

- Obserwujemy metodyczne przesuwanie granicy w zakresie regulacji dotyczących prowadzenia biznesu. Pod pretekstem działań niwelujących skutki zdrowotne pandemii rząd chce wprowadzić nową daninę, która obciąża przedsiębiorców, i to w okresie spowolnienia gospodarczego. Sojusz między organizacjami pracodawców jest naturalny: im bardziej pomysły są szkodliwe, tym presja na wspólne działania jest większa - komentuje Emil Muciński z Business Centre Club.

9 lutego kilkadziesiąt prywatnych polskich firm medialnych wystosowało "List otwarty do rządu i liderów ugrupowań politycznych" w sprawie zapowiadanej daniny od reklam. A 10 lutego prywatne media przeprowadziły wspólny protest pod hasłem "Media bez wyboru".

Akcja "Media bez wyboru" na stacji metra Rondo ONZ
Akcja "Media bez wyboru" na stacji metra Rondo ONZ
Źródło: Tomasz Zieliński / tvnwarszawa.pl

Tego dnia widzowie kilkudziesięciu kanałów telewizyjnych zobaczyli czarne ekrany telewizorów, słuchacze wielu rozgłośni słyszeli tylko powtarzany w kółko komunikat o proteście, internautów witały czarne plansze na stronach serwisów informacyjnych. Do akcji przyłączyły się zarówno Polsat, jak i TVN, Onet i Wirtualna Polska, "Gazeta Wyborcza" i tytuły Polska Press (już przejęte, ale jeszcze przed masową wymianą naczelnych). Nie przyłączyły się media publiczne i prawicowe.

Ostatecznie projekt tej ustawy nie został skierowany do Sejmu.

- Dzięki solidarności mediów udało się ten pomysł zatrzymać. Lecz był to pierwszy sygnał sięgania po legislacyjno-finansowe metody, by regulować rynek mediów - mówi Konrad Siemaszko z Fundacji Helsińskiej.

Henry Kissinger powiedział swego czasu, że "polityk, który idzie na wojnę z mediami, ma prawo napisać na swej wizytówce jedno słowo: idiota". To zdanie pasuje do tej sytuacji.
Dr hab. Szymon Ossowski, UAM

Projekt ustawy wciąż jednak widnieje w wykazie prac legislacyjnych Rady Ministrów. Na nasze pytanie, na jakim etapie jest on teraz, Ministerstwo Finansów odpowiedziało 30 grudnia, że obecnie nie toczą się prace w resorcie nad tym projektem. "Polska aktywnie uczestniczy w pracach na forum OECD i UE nad globalną reformą systemu podatkowego, w tym wprowadzeniem podatku od największych globalnych korporacji" - informuje resort.

Ludzie na ulicach

W lipcu na zjeździe Klubów "Gazety Polskiej" w Sulejowie gościł poseł PiS Marek Suski - przedstawiciel wnioskodawców kolejnego projektu aktu prawnego wymierzonego w niezależne media. Wystąpienie polityka szybko odbiło się echem.

Ale po kolei.

7 lipca grupa posłów PiS wniosła do Sejmu o projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Wyjaśniali, że jego celem jest, by "spółki z siedzibą w Polsce nie mogły być kontrolowane przez podmioty spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego". Lecz nowelizacja uderzała tylko w TVN. Artykuł 35 po zmianie brzmiał: "Koncesja na rozpowszechnianie programów radiowych i telewizyjnych może być udzielona osobie zagranicznej, której siedziba lub stałe miejsce zamieszkania znajduje się w państwie członkowskim Europejskiego Obszaru Gospodarczego, pod warunkiem, że taka osoba zagraniczna nie jest zależna, w rozumieniu Kodeksu spółek handlowych, od osoby zagranicznej, której siedziba lub stałe miejsce zamieszkania znajduje się w państwie niebędącym państwem członkowskim Europejskiego Obszaru Gospodarczego". Europejski Obszar Gospodarczy to państwa Unii Europejskiej oraz Norwegia, Islandia i Liechtenstein. A właścicielem TVN jest amerykańska firma Discovery, Inc. - poprzez spółkę zależną Polish Television Holding BV w Holandii. Gdyby nowelizacja weszła w życie, Discovery zostałoby zmuszone do sprzedaży pakietu kontrolnego TVN. Stąd ustawę tę nazwano lex TVN.

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zaakceptowała w 2015 roku wejście amerykańskiego kapitału do TVN, kiedy stację tę kupił holding Scripps Network Interactive. W 2018 roku został on przejęty przez koncern Discovery Communications.

Według oficjalnej narracji władzy nowelizacja miała "uściślić przepisy" i "uchronić polski rynek medialny przed próbą agresywnego przejęcia przez kapitał rosyjski czy chiński". Ale poseł Suski, goszcząc w Sulejowie, zdobył się na szczerość. "Jeśli się uda tę ustawę przeprowadzić i jakaś część tych udziałów [TVN] zostanie być może wykupiona też przez polskich biznesmenów i będziemy mieli jakiś tam wpływ na to, co się dzieje w tej telewizji, to na pewno nie będzie tak jak z Polska Press, że można to było odkupić, ale rzeczywiście kolejne kroki w tym celu będą robione" - tłumaczył.

"Wpływ" - to kolejne po "kontroli" słowo klucz w zrozumieniu działań władzy wobec mediów.

By ten wpływ wzmocnić, połączono lex TVN z przypadającym na rok 2021 przedłużeniem koncesji dla kanału satelitarnego TVN24. Wygasała 26 września, lecz KRRiT zwlekała z decyzją, tłumacząc to problemem "sytuacji właścicielskiej" TVN. Zarząd stacji w oświadczeniu przypomniał, że w 2015 roku KRRiT zaakceptowała wejście amerykańskiego kapitału do TVN i że "do czasu ubiegania się o przedłużenie koncesji dla programu TVN24 struktura własnościowa TVN nie budziła żadnych wątpliwości".

Zwlekanie z przedłużeniem koncesji dla TVN24 i jednoczesny projekt lex TVN środowiska mediów, prawników i biznesu odebrały jako atak na TVN. To wywołało drugą w 2021 roku solidarnościową reakcję mediów.

28 lipca powstał list otwarty "Dziennikarze w obronie TVN", który w krótkim czasie podpisało ponad tysiąc dziennikarzy i redaktorów mediów z całej Polski (lecz nie z mediów publicznych i prawicowych). Była to pierwsza tak masowa akcja środowiska dziennikarskiego po 1989 roku. "W szóstym roku rządów łamiąca demokratyczne standardy władza skutecznie przejęła już media publiczne, przekupiła lub po prostu kupiła już część mediów prywatnych i zastrasza procesami dziennikarzy. (…) Zneutralizowanie TVN i podporządkowanie jej państwu ma być jednym z ostatnich etapów przejęcia kontroli nad ostatnimi instytucjami, które patrzą władzy na ręce i bronią demokratycznych wartości (…). Nie możemy się na to zgodzić" - napisano w apelu.

W obronie TVN stanęły organizacje dziennikarskie i biznesowe z całego świata. Zwracały uwagę nie tylko na próbę wywłaszczenia Discovery i "wojnę z USA", ale też na naruszanie praw prywatnego inwestora i narażanie Polski na ryzyko utraty zaufania ze strony inwestorów.

Przede wszystkim jednak do protestów w obronie TVN włączyli się obywatele. 10 sierpnia, w przeddzień rozpatrywania lex TVN w Sejmie, w całym kraju odbyły się manifestacje pod hasłem "Wolni ludzie, wolne media, wolna Polska". Głównym organizatorem był Komitet Obrony Demokracji, ale wsparło go kilkanaście organizacji medialnych, prawniczych, społecznych i stowarzyszeń. Na ulice ponad stu miast ludzie wyszli z transparentami "TVN nie jesteś sam", "Wolne media", "Solidarni z TVN", "Murem za TVN".

Jednak 11 sierpnia Sejm przyjął ustawę lex TVN. Poparło ją 228 posłów, przy 216 głosach przeciw oraz 10 wstrzymujących się.

glosowanie
Ustawa anty-TVN przeszła przez Sejm
Źródło: TVN24

Grudniowy blitzkrieg PiS

- Władza, która tyle już "rozdała" wyborcom poprzez programy społeczne, po czterech latach powinna walczyć o większość konstytucyjną, a tymczasem PiS w 2019 roku ledwo wygrał wybory i stracił większość w Senacie. Nadawca, który ma prawie jedną trzecią rynku telewizyjnego, jest w swoich programach informacyjnych krytyczny wobec władzy, a wysoką oglądalność ma wśród młodszych widzów. Może więc uznano, że skoro inne działania nie są dość skuteczne, trzeba zrobić krok dalej? W końcu badania IBRiS z września 2019 roku pokazały, że ponad 30 procent widzów "Faktów" TVN deklarowała głosowanie na PiS, dlatego, próbując mieć wpływ na TVN, władza chciała być może dotrzeć swoim przekazem do szerszego audytorium - analizuje prof. Ossowski.

Wojna nerwów trwała. W sierpniu TVN24 wciąż nie miał przedłużonej koncesji. Kolejne organizacje - społeczne i biznesowe - krytykowały lex TVN. Głos zabrali także Amerykanie. Członkowie Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów w oświadczeniu pisali, że ustawa zmusi Discovery "do opuszczenia polskiego rynku". "Fakt ten niestety wpisuje się w niepokojący trend dotyczący niezależnych mediów" - zauważyli kongresmeni, wśród których byli zarówno demokraci, jak i republikanie. Organizacja Reporterzy bez Granic ogłosiła "stan wyjątkowy w zakresie wolności prasy" w Polsce.

9 września Senat głosami 53 senatorów odrzucił w całości lex TVN.

Wprawdzie TVN24 wciąż nie miał przedłużonej koncesji , ale wydawało się, że przynajmniej sprawa lex TVN odejdzie w niebyt. We wrześniu Sejm się już ustawą nie zajmował; z obozu Andrzeja Dudy wychodziły sygnały, że prezydent "w tym kształcie jest gotów zawetować tę ustawę".

22 września, cztery dni przed wygaśnięciem koncesji TVN24, KRRiT przedłużyła ją do 26 września 2031 roku. Przy tej okazji przyjęła uchwałę, której przesłanie pokrywa się z lex TVN, ale wydawało się, że sprawa umarła. Ale tylko wydawało się, bo politycy obozu władzy wysyłali sygnały, że tak nie jest. Jeszcze w połowie września Ryszard Terlecki, wicemarszałek Sejmu, zapowiadał: - Zrobimy tak, żeby zaskoczyć dziennikarzy i wprowadzimy znienacka któregoś dnia.

terlecki
Terlecki: wprowadzimy ją znienacka któregoś dnia
Źródło: TVN24

"Ten dzień" wypadł 17 grudnia, a to, co wydarzyło się w ciągu kilku godzin mimo wrześniowej zapowiedzi Terleckiego zaskoczyło wielu: i polityków opozycji, i ekspertów medialnych, i władze USA, a nawet część posłów PiS, którzy ponoć nie do końca znali scenariusz.

Ustawą lex TVN niespodziewanie zajęła się Sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu - i w głosowaniu zarekomendowała Sejmowi odrzucenie uchwały Senatu o odrzuceniu tej noweli. Szybko tego samego dnia uzupełniono porządek obrad Sejmu o głosowanie w sprawie lex TVN. I po południu Sejm uchwałę Senatu odrzucił. A tym samym uchwalił ustawę lex TVN. 20 grudnia trafiła na biurko prezydenta do podpisu.

Szok - inaczej nie da się opisać reakcji opinii publicznej, polityków, środowisk biznesowych, prawnych (przy głosowaniu w komisji sejmowej złamano regulamin Sejmu) i oczywiście mediów. Również zagranicznych, bo Polska znowu trafia na czołówki największych gazet i serwisów informacyjnych. Znowu popłynęły protesty ze wszystkich stron - np. 17 międzynarodowych organizacji działających na rzecz wolności mediów wystąpiło do polskiego prezydenta "z apelem o zastosowanie prezydenckiego weta wobec nowelizacji ustawy medialnej znanej powszechnie jako 'lex TVN'", która "tworzy fundamentalne zagrożenie dla wolności i pluralizmu mediów w Polsce". Amerykański "Wall Street Journal" pisał, że prezydenckie weto "byłoby ważnym przesłaniem w obliczu ostatnich gróźb Putina wobec Centralnej i Wschodniej Europy". W komentarzach podnoszono, że akurat gdy Putin kieruje wojska nad ukraińską granicę, gdy Polska pozycja w Brukseli jest słaba jak nigdy - polskie władze otworzyły kolejny front walki: z głównym sojusznikiem w NATO. Oprócz strat handlowych, komentatorzy wymieniali przede wszystkim straty polityczne. Posypały się oświadczenia zza oceanu: Departamentu Stanu, amerykańskich kongresmenów, charge d'affaires ambasady USA w Polsce.

Przede wszystkim jednak - po raz drugi w tym roku - zaprotestowali sami obywatele. Dwa dni po blitzkriegu z lex TVN, w niedzielę 19 grudnia, w całej Polsce znowu wyszli na ulice pod hasłem "Veto! Wolne media, wolni ludzie, wolna Polska!". Demonstrowano w ponad stu miejscowościach w kraju.

Protest w związku przegłosowaniem Lex TVN
Protest w związku przegłosowaniem Lex TVN
Źródło: TVN24

"Nie przyszedłem tu bronić swojego miejsca pracy, ale pilota telewizyjnego" - mówił w Warszawie do tłumu na Krakowskim Przedmieściu Edward Miszczak, dyrektor programowy TVN. "Nie będą mówić nam, co mamy naciskać. Historia kołem się toczy. Ci, którzy dziś są przy władzy, kiedyś będą w opozycji. Kto im da wtedy głos? Demokracja to nie tylko władza, to też czekanie na swój czas" - przypominał. Dziennikarze z innych mediów solidarnie powtarzali, że tu nie chodzi o wolność TVN, tylko o wolność słowa w Polsce.

Pod apelem w obronie TVN podpisało się ponad 2,5 mln osób.

Czy to przeważyło? Gdy 27 grudnia prezydent Andrzej Duda zawetował jednak ustawę lex TVN, w wielu komentarzach powtarzano: "presja ma sens".

- Niezależnie od wpływu czynników międzynarodowych czy biznesowych na decyzję prezydenta, wierzę, że głos społeczeństwa również miał wpływ na weto - stwierdza Konrad Siemaszko z Helsińskiej Fundacji. Ale zaznacza: - Należy pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, działania ograniczające wolność mediów w Polsce mają charakter wieloskładnikowy, więc wycofanie się z ostatnich planów nie pozbawia znaczenia pozostałych elementów utrudniających funkcjonowanie mediów. Po drugie, obawiam się, że może nie być to jeszcze ostatnie słowo w sprawie TVN oraz innych prywatnych mediów i władza może próbować sięgnąć po jeszcze inne środki, by podporządkować je kontroli obozu rządzącego.

W demokracji władza zazwyczaj musi się liczyć z protestami obywateli oraz sygnałami płynącymi od sojuszników w relacjach międzynarodowych. Można nieco żartobliwie powiedzieć, że presja "ulicy i zagranicy" okazała się skuteczna.
Szymon Ossowski, UAM

Choć zdaniem Ossowskiego decyzja prezydenta była podyktowana także w dużej mierze "efektem drugiej kadencji", gdy prezydent nie musi już myśleć o kampanii wyborczej i może w swoich decyzjach kierować się indywidualnym interesem.

"Weto prezydenta z pewnością nie kończy dążeń PiS do ograniczenia wolności słowa i mediów" - zauważyła na Twitterze Bianka Mikołajewska, wicenaczelna OKO.press. Podobnie uważa mecenas Mikołaj Sowiński z Kancelarii SK&S, pełnomocnik TVN Grupa Discovery. - Mamy nadzieję, że to weto prezydenta da impuls Krajowej Radzie do tego, żeby jak najszybciej pokończyć toczące się postępowania koncesyjne dotyczące TVN7 - powiedział w TVN24.

Koncesja TVN7 wygasa bowiem 25 lutego 2022 roku. 

Widmo nowej Rady Wolności Słowa

Sprawa lex TVN to jednak tylko jedna wygrana bitwa w wojnie, którą rząd PiS wypowiedział niezależnym mediom w Polsce w 2021 roku. Oprócz wspomnianej już ustawy o daninie od reklam rząd wytoczył działa także na innych frontach.

W styczniu Ministerstwo Sprawiedliwości skierowało do kancelarii premiera projekt ustawy z 15 stycznia o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych - zwany potocznie ustawą wolnościową. Według resortu ma ona "chronić konstytucyjne prawo do wolności słowa" - lecz według prawników i środowisk biznesowych będzie wręcz odwrotnie. Ustawa wprowadza definicję "internetowych serwisów społecznościowych" jako tych, które mają co najmniej milion zarejestrowanych użytkowników, a taka definicja obejmuje nie tylko media społecznościowe. Wprowadza pojęcie "treści o charakterze bezprawnym", ujmując je bardzo szeroko jako "treści naruszające dobra osobiste, dezinformację, treści o charakterze przestępnym, a także treści, które naruszają dobre obyczaje". Resort tłumaczy, że "serwisy społecznościowe nie będą mogły usuwać wpisów ani blokować kont polskich użytkowników, jeśli zamieszczone w nich treści nie łamią polskiego prawa" - ale nie precyzuje, co to znaczy. A za naruszenie tej zasady będą grozić surowe kary. Ustawa powołuje pięcioosobową Radę Wolności Słowa, która ma "stać na straży konstytucyjnej wolności wyrażania poglądów w serwisach społecznościowych". Członków Rady ma wybierać Sejm na sześcioletnią kadencję większością 3/5 głosów. Rada będzie mogła nałożyć na serwis społecznościowy karę w wysokości od 50 tys. zł do 50 mln zł. Ustawa rodzi też inne niebezpieczeństwa, jak np. ochrona danych.

Osiem organizacji branżowych (m.in. Business Centre Club, IAB Polska, Izba Wydawców Prasy, Konfederacja Lewiatan, Krajowa Izba Gospodarcza) zaapelowało do ministra sprawiedliwości o zaniechanie prac nad projektem tej ustawy.

- Wszelkie przepisy, w których pojawia się element subiektywny, uznaniowość i brak precyzji łatwo nadinterpretować. Absurdem było powołanie rady, od której decyzji można odwołać się do niej samej! Czy w ogóle resort sprawiedliwości powinien się zajmować taką ustawą? - zwraca uwagę wiceprezes BCC Emil Muciński. - Ten rynek wymaga regulacji, ale powinny być one proporcjonalne i wprowadzać jasne przepisy, a ustawa wolnościowa nie spełnia tych wymogów. Dlatego zaproponowaliśmy wstrzymanie prac nad nią do czasu wypracowania mechanizmów na poziomie Unii Europejskiej. Przecież i tak wkrótce będziemy musieli się do nich dostosować - tłumaczy.

Resort sprawiedliwości, zapytany, na jakim etapie jest teraz projekt ustawy wolnościowej, odpowiedział 20 grudnia, że "jest w trakcie uzgodnień, termin przyjęcia projektu został zmieniony na I kwartał 2022 r.".

Dostęp do informacji publicznej? Ograniczyć!

Strategia PiS odsuwania dziennikarzy "od pierwszej linii" od lat obejmuje też uniemożliwienie im pozyskiwania informacji - np. poprzez nieodpowiadanie urzędników i instytucji na pytania mediów. Ale w 2021 roku PiS poszedł dalej, zabierając się za uchwaloną ponad 20 lat temu Ustawę o dostępie do informacji publicznej.

W lutym do Trybunału Konstytucyjnego wpłynął wniosek pierwszej prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Manowskiej o uznanie za niekonstytucyjne niektórych zapisów tej ustawy. Prezes zakwestionowała m.in. przepisy, które nie definiują konkretnie pojęć: "władze publiczne", "inne podmioty wykonujące zadania publiczne", "osoby pełniące funkcje publiczne", "związek z pełnieniem funkcji publicznych"; kwestionuje zgodność z konstytucją przepisów zobowiązujących do udostępnienia informacji publicznej "o osobach pełniących funkcje publiczne, mających związek z pełnieniem tych funkcji" również w odniesieniu do informacji należących do sfery prywatności tych osób oraz do danych osobowych. Ponadto Manowska podważa przepisy o karze dla podmiotów zobowiązanych do udzielenia informacji w sytuacji, gdy jej nie udzielą. 15 grudnia Trybunał Konstytucyjny miał ten wniosek rozpatrzyć, ale posiedzenie odroczył.

Jeśli TK przychyli się do wniosku Manowskiej, pozbawi dziennikarzy - ale też obywateli czy organizacje społeczne - ważnego narzędzia w kontrolowaniu instytucji państwowych. Polacy nie dowiedzą się już np., ile pieniędzy i na co wydają kolejne fundacje uruchamiane przez rząd PiS, na co wydają pieniądze spółki Skarbu Państwa, jakie premie dostają urzędnicy czy kogo zatrudnia się w publicznych instytucjach.

- Tak naprawdę ustawa o dostępie do informacji publicznej realnie już w Polsce nie funkcjonuje. W tym roku lekceważenie przez instytucje państwowe tej ustawy tylko się pogłębiło. One nie rozmawiają już z niezależnymi mediami. Ruch z Trybunałem Konstytucyjnym ma być tylko podkładką do tego, co i tak już się dzieje - mówi Bartosz Węglarczyk z Onetu.

Żeby nie było zdjęć zmarzniętych dzieci

Gdy pytam dziennikarzy i obserwatorów mediów, co było najbardziej znaczącym wydarzeniem roku 2021 w zakresie wolności słowa, to wielu wskazuje jednak zakaz pracy dziennikarzy przy granicy z Białorusią.

- To jest de facto zawieszenie wolności mediów w całym regionie przygranicznym, bo tak należy rozumieć zakaz wjazdu, nagrywania i udostępniania informacji stamtąd. I w dużej mierze ta sytuacja jest kontynuowana w obecnym stanie parawyjątkowym - mówi Konrad Siemaszko z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

- Po 1989 roku nie mieliśmy do czynienia z takim zjawiskiem. Czyli z sytuacją, gdy na części terytorium Polski mamy oficjalnie wprowadzoną cenzurę. To zatrważające - stwierdza Bartosz Węglarczyk.

Stan wyjątkowy wprowadził prezydent rozporządzeniem z 2 września na wniosek Rady Ministrów. Objął on 183 miejscowości w województwach podlaskim i lubelskim. Powodem napiętej sytuacji na granicy był kryzys migracyjny wywołany przez Alaksandra Łukaszenkę: do Mińska samolotami zwożono migrantów, obiecując im łatwe przejście do Niemiec - lecz w efekcie byli zostawiani na białorusko-polskiej granicy. Gdy udawało się im ją przejść nielegalnie i byli łapani przez polską Straż Graniczną, ta przepychała ich z powrotem na Białoruś.

Służby na granicy polsko-białoruskiej
Służby na granicy polsko-białoruskiej
Źródło: DWOT

Od 2 września dziennikarze w ogóle nie mogli przebywać na obszarze objętym stanem wyjątkowym. Nie wprowadzono systemu przepustek dla mediów. Tak było przez dwa miesiące, a od 1 grudnia sytuację w rejonie przygranicznym reguluje nowelizacja ustawy o ochronie granicy państwowej, która umożliwiła wprowadzanie czasowego zakazu przebywania w strefie nadgranicznej. Rozporządzeniem ministra spraw wewnętrznych i administracji zakaz ten obowiązuje do 1 marca 2022 roku (nie dotyczy oczywiście mieszkańców, osób mających tam firmy czy służb). Według nowego prawa "w uzasadnionych przypadkach właściwy miejscowo komendant placówki Straży Granicznej może zezwolić na przebywanie na obszarze objętym zakazem" - i to Straż Graniczna organizuje jednodniowe wizyty mediów w pasie przygranicznym, na dość rygorystycznych zasadach. O swobodnej pracy dziennikarzy tam trudno mówić.

Oczywiście, dziennikarze wjeżdżali do tej strefy nawet podczas stanu wyjątkowego, kierując się poczuciem obowiązku informowania obywateli - wtedy dochodziło do zatrzymań i nakładania kar, a niekiedy dość brutalnych akcji ze strony straży granicznej czy wojska.

Efekt cenzury polskiego rządu? Gdy w listopadzie sytuacja na granicy się zaogniła - przy granicy gromadziły się już tłumy migrantów przywożone z Mińska - polskie media nie mogły tego ani pokazać, ani informować stamtąd, co się dzieje. Wykorzystał to Łukaszenka, pozwalając zagranicznym redakcjom relacjonować wydarzenia od strony białoruskiej - tak robiły Reuters, BBC, CNN czy "The New York Times".

- To był duży błąd polskiego rządu, bo dzięki temu Łukaszenka, wpuszczając BBC czy CNN, przejął inicjatywę na arenie międzynarodowej - uważa prof. Szymon Ossowski z UAM. Pytany, czego tak naprawdę bało się PiS, odpowiada: - Myślę, że chodziło o to, by w mediach nie było obrazków w rodzaju tych dzieci z Michałowa. Żeby nastąpiło odcięcie opinii publicznej od informacji.

Ograniczenie dostępu mediom z jednej strony pozwoliło rządowi prowadzić swoją kampanię propagandową o "obronie polskich granic", z drugiej, łatwiej było szerzyć przekaz o emigrantach stanowiących zagrożenie, rzucających kamenie w polskich pograniczników, agresywnych mężczyznach zagrażających Polsce - co pomagało pozycji PiS w sondażach.

Kadr z reportażu "Podlasie: granica światów" o sytuacji uchodźców
Kadr z reportażu "Podlasie: granica światów" o sytuacji uchodźców
Źródło: TVN24

- Tak jak czwartą władzą są media, tak piątą są sondaże. Walka o to, by w mediach nie było zdjęć zmarzniętych dzieci, to próba wpłynięcia na czwartą władzę i kształtowania jej przekazów, by ta piąta, dzięki tym działaniom, jak widać dawała im przewagę i utrzymanie wysokiego poparcia w społeczeństwie. To cały czas walka o trzecią kadencję - mówi prof. Ossowski.

- Dla Jarosława Kaczyńskiego media to element konstrukcji politycznej. On nie lubi wolności obywatelskiej, bo obywatel to osoba, która ma wiele praw i wolności, ale - w jego przekonaniu - wykazuje się dramatycznym deficytem poczucia odpowiedzialności. Obywatel jest figurą anarchiczną, więc lepiej, by nie było w Polsce formacji obywatelskiej. I to się przenosi na media: bo media anarchizują scenę polityczną - mówi Bogusław Chrabota z "Rzeczpospolitej". - Dlatego PiS od paru lat działa albo w celu przejęcia tego, co można, albo anihilacji tego, co nie nadaje się do przejęcia. Przykładem drugiego działania jest radiowa Trójka. Moim zdaniem obecna władza będzie dalej ograniczała dostęp do informacji publicznej, bo uważa, że media są nieobliczalne - dodaje.

W ogłoszonym w kwietniu 2021 roku przez Reporterów bez Granic Światowym Rankingu Wolności Słowa Polska była na 64. miejscu - dwa miejsca niżej niż przed rokiem i pięć niżej niż przed dwoma laty. Informację o naszym kraju zatytułowano: "'Repolonizacja' oznacza cenzurowanie".

Jak nas podsumują po tym roku?

Czytaj także: