Najpierw przez kilka dni czytaliśmy, że Macron, Scholz i Draghi wybierają się do Kijowa. Nikt tego nie chciał potwierdzić, ale w końcu w Boże Ciało okazało się, że wycieczka doszła do skutku, dowiedzieliśmy się nawet, że z Warszawy podróż odbywa się pociągiem. Bardzo to wpłynęło na poprawę naszego narodowego samopoczucia, jako dowód, że w najważniejszych dla Europy sprawach Warszawy pominąć się nie da.
Uczuciem dumy tchnęły komentarze, bez względu na to, z której strony tzw. sceny politycznej pochodziły. Potem, kiedy już nie było żadnych wątpliwości co do celu eskapady, okazało się, że w rozmowach uczestniczył jakiś wysoki, solidnie zbudowany Rumun. Wedle dobrze poinformowanych komentatorów był to prezydent Rumunii. Malkontenci wykorzystali oczywiście okazję, by narzekać, że nie było tam Andrzeja Dudy, a mnie się akurat wydaje, że to całe szczęście. Bo dopóki nie dowiemy się dokładnie, jaką cenę zapłacił Zełenski za obietnicę kandydowania Ukrainy do Unii Europejskiej, nie należy wpadać w nadmierny entuzjazm.
Pamiętam, jak politycy PiS w podobnej sytuacji złośliwie zauważali, że kiedy w Mińsku Zachód dogadywał się z Rosją w sprawie przyszłości wschodniej Ukrainy, Polski też tam nie było, a przedstawiciele rządzącej wówczas w Polsce Platformy Obywatelskiej mówili, że może to i lepiej, że nas nie było. Mieli rację, bo Mińsk nie okazał się jakimś szczególnym sukcesem. Co w istocie przyniosła wycieczka Macrona, Scholza i Draghiego do Kijowa, dowiemy się za kilka lat, więc poczekajmy jeszcze trochę. Każdy prawnik wie, że w kontraktach najważniejszy jest nie tytuł umowy, ale to, co zapisane jest na końcu, drobnym drukiem. Trzeba poczekać na informacje o szczegółach tej ugody. Trzeba poczekać na drobny druk, czyli, jak mówią w Ameryce, na "fine print".
Na koniec zastrzeżenie. Życzę Zełenskiemu i Ukraińcom jak najlepiej, ale wzywam do umiarkowania w ocenach, a skłania mnie do tego wieloletnia praktyka. Za dużo widziałem przełomów, o których nikt nie pamięta.
Ale dosyć o sprawach bieżących, przechodzę do problemów wiecznych. Jednym z nich jest kwartalnik "Karta" - nie ze względu na problematykę historyczną, którą to pismo się zajmuje, ale ze względu na sposób, w jaki to robi. "Karta" zajmuje się historią w sposób bezpartyjny. W czasach polityki historycznej, w czasach, w których chyba wszyscy już pogodzili się, że historia jest służebnicą polityki, że najważniejszym powołaniem ambitnego historyka jest odkłamywanie tego, co poprzednicy nakłamali ku pokrzepieniu serc albo z jakichś innych mniej wzniosłych powodów. W czasach, w których modne są rozmaite ludowe historie Polski, Ameryki i każdego, jak mniemam, kraju na świecie, "Karta" zajmuje się historią, po prostu. Jest to tym bardziej niezwykłe, że "Karta" zajmuje się historią najnowszą, czyli tą jej częścią, która szczególnie często poddawana jest przeróbkom sporządzanym na polityczne zamówienie. Jesteśmy w Polsce właśnie świadkami kolejnej takiej przeróbki.
Środowisko "Karty", jakby stworzone do tej robótki, w przeróbce historii nie uczestniczy. Zdecydował o tym, jak przypuszczam, opozycyjny rodowód "Karty". Nie ma tam miejsca na bajki w stylu Mateusza Morawieckiego, o koktajlach Mołotowa miotanych przez bojowców Solidarności Walczącej, jest natomiast beznamiętny opis techniki komunikacyjnej używanej przez związek.
Od dawna chciałem odśpiewać hymn pochwalny na cześć "Karty", ale jakoś się nie składało i chyba dopiero wojna Rosji z Ukrainą pod wieloma względami, mnie przynajmniej, nasuwająca analogie z naszymi tarapatami i diabelskimi wyborami stojącymi przed polski politykami, uświadomiła wagę tego, co robi "Karta". Bo to pismo nie poucza. To pismo daje do myślenia.
Jest symetrystyczne, jak się dziś modnie mówi: do bólu. Przykładem tej metody jest szkic o Janie Rzepeckim i fragmenty analizy sytuacji politycznej sporządzonej przez niego bezpośrednio po wojnie, zamieszczone w numerze 106., zimą 2021 roku. Po Powstaniu Warszawskim Rzepecki, uwolniony z oflagu w Woldenbergu, podjął - jak to określa "Karta" - "karkołomną misję scalenia porozrywanych struktur podziemia". Ten wybitny oficer, wcześniej szef Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, wielokrotnie aresztowany, więziony i skazywany przez sądy PRL, nie stracił wśród tych bolesnych przygód umiejętności trzeźwej oceny sytuacji. O podziemiu powojennym Rzepecki pisze: "Czym są niedobitki akowskie? Są to resztki podziemnego wojska, które walczyło z Niemcami, a przez złą politykę (…) zostało wepchnięte w ślepą ulicę, gdzie jest brutalnie tępione. Z tej matni nie może wydobyć się samo".
Według Rzepeckiego obowiązek "wydobycia z matni" spoczywa na czynnikach krajowych, bo są na miejscu i weszły na drogę szukania kompromisu. Przy czym Rzepecki, mówiąc o odpowiedzialności, nie obarcza nią tylko ludzi PKWN, ale obarcza nią wszystkim ludowców, czyli Mikołajczyka i Korbońskiego. W tym właśnie widzę przejaw politycznej dojrzałości, bo daleko tu do prostych oskarżeń o zdradę, jest natomiast postulat ponoszenia odpowiedzialności za dokonane wybory.
Ten sam 106. numer Karty otwiera wstępniak Zbigniewa Gluzy "Samorozbrajanie". "W końcu II wojny Polska doznała kolejnej katastrofy, (….), między lipcem a majem (Polska) zaczęła tracić wszelkie niepodległościowe złudzenia. (…) Leśni, którzy wtedy nie złożyli broni, wrócili już na trwałe jako rozdział historii, ale na podnoszone sztandary się nie nadają".
Lektura Rzepeckiego, Gluzy i "Karty" utwierdza mnie w przekonaniu, że warto prezentować różne podejścia do najboleśniejszych rozdziałów historii. Nie oznacza to jednak przyznania wszystkich racji jednej stronie i prezentowania racji przeciwstawnych jako idiotyzmu zasługującego jedynie na ośmieszenie albo oskarżenie o zdradę.
Jak pokazuje "Karta", takie podejście jest możliwe i jedynie użyteczne.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
CZYTAJ POZOSTAŁE FELIETONY MACIEJA WIERZYŃSKIEGO
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Autorka/Autor: Maciej Wierzyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24