Jej mama jest pielęgniarką, babcia i ciocia położnymi, więc ze szczególną troską myśli o pracownikach ochrony zdrowia w czasie pandemii. Czym jest koronawirus, przekonała się na własnej skórze. Magdalena Boczarska spotkała się z Eweliną Witenberg chwilę po ciężkim przechorowaniu COVID-19 i na moment przed premierą serialu Player Original "Żywioły Saszy - Ogień", w którym tworzy główną kreację.
ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ Z MAGDALENĄ BOCZARSKĄ >>>
Ewelina Witenberg, TVN24: Podobno marzyłaś o roli Saszy Zauskiej. Co tak cię w tej postaci pociągało?
Magdalena Boczarska: Pierwszy raz zetknęłam się z Saszą pięć lat temu. Podczas wywiadu jedna z dziennikarek powiedziała, że ukazała się książka Katarzyny Bondy (z cyklu "Cztery żywioły Saszy Załuskiej" - red.) i jej zdaniem bardzo bym pasowała do głównej bohaterki. Chwilę później w zupełnie abstrakcyjnych okolicznościach poznałam Kasię [Bondę – przyp. red.], która stwierdziła, że jestem jej wymarzoną Saszą. Ten projekt zaczął mi oddychać na karku. Wychodzę z założenia, że nie wolno ignorować znaków, a ta postać przez długi czas silnie wokół mnie krążyła.
Czytelnicy po lekturze książek Katarzyny Bondy na pewno mieli już swoją wizję Saszy…
Bardzo się tego obawiam, ale tak już jest, kiedy wcielam się w kultowe dla czytelników postaci. Teraz na ekranach jest też serial "Król" na podstawie prozy Szczepana Twardocha, gdzie gram Ryfkę. Tam również mierzę się z oczekiwaniami czytelników i mam świadomość, że w przypadku Saszy będzie podobnie. To jest lubiana postać i są co do niej duże wymagania. Począwszy od wyglądu – czy będzie się zgadzał z tym, co jest zapisane w książce, aż po to, jak wypełnię sobą tę bohaterkę.
Dziś jesteś jedną z najbardziej rozchwytywanych aktorek w kraju, ale kiedyś na przykład jeździłaś w obsłudze karetki pogotowia. Skąd w ogóle pomysł na takie zajęcie?
To były nastoletnie, licealne czasy. Miałam wtedy 15 lat. Wylądowałam w szpitalu z własnej głupoty. Postanowiłam się odchudzić i "troszeczkę" przesadziłam. Miałam anoreksję. Mówię o tym otwarcie, bo wyszłam z tego obronną ręką, ale wiem, jak było blisko od naprawdę niebezpiecznego stanu. Osoby, które były wtedy obok mnie, wzbudziły we mnie fascynację pomaganiem innym. Zaczęłam się w tym bardzo spełniać. To była "Pomoc Maltańska", więc doszły jeszcze do tego krótkofalówki czy odpowiednie stroje. To wydawało mi się takie poważne i bardzo mi imponowało. Moja mama jest też pielęgniarką, babcia i ciocia są położnymi, więc mam głęboki szacunek do służby zdrowia. Szczególnie teraz w czasie pandemii.
Przechodzą cię ciarki na myśli o tym przez co ratownicy medyczni w ambulansach muszą przechodzić teraz, podczas pandemii?
To są scenariusze, które trudno sobie wyobrazić. Pisze je życie, ale gdyby ktoś dał nam je do ręki, to byśmy powiedzieli, że są grubo przesadzone i nierealne. To jest bardzo potrzebna praca i myślę o nich z dużym podziwem i troską.
Sama jesteś świeżo po przejściu koronawirusa...
Tak, już po teście, że jestem zdrowa i trzy dni po zakończonej izolacji.
Jak sobie poradziłaś z COVID-19?
Przeszłam go naprawdę ciężko, ale z drugiej strony na tyle lekko, że mój stan pozwalał na pozostanie w domu. Przez tydzień miałam temperaturę ponad 39 stopni, potworne bóle głowy i mięśni, jakby mnie ktoś zbił kijem. To nie jest przesada, jeśli powiem, że pójście do toalety czy zrobienie sobie kanapki było nadludzkim wysiłkiem. Spędziłam ten czas w izolacji, więc dodatkowo samotność mi nie pomagała, ale zrobiłam to z troski o swoich bliskich.
Mogę tylko powiedzieć wszystkim koronasceptykom, że tego nie da się porównać z grypą. Był taki moment, kiedy naprawdę się o siebie martwiłam. Mam cały czas nadzieję, że koronawirus nie zostawił u mnie jakichś trwalszych śladów. Zrobię prześwietlenie płuc i serię badań. Nie przeszłam tego jak grypy. Przeszłam to naprawdę źle i jeszcze nie czuję się w pełni sił. Myślę, że będę do siebie długo dochodzić, a ja jestem dość silnym typem – zdrowym, wysportowanym. To nie była bułka z masłem, a i tak myślę, że miałam w tym wszystkim mnóstwo szczęścia.
Co myślisz, kiedy słyszysz od koronasceptyków o statystach leżących w szpitalach?
Wiem, że nimi nie są. Znam osoby, które odeszły z powodu koronawirusa. Były w tym samym wieku, co ja. Znam też osoby, które straciły swoich bliskich, więc naprawdę podchodzę do tego z wielkim respektem. Wiem, że to jest po prostu choroba, która może zabrać życie i zabrać bliskich.
Czy wiesz jak w twoim przypadku doszło do zakażenia?
Nie mam zielonego pojęcia. Mogę próbować sklejać jakieś fakty. Zdarzyło mi się oczywiście pójść do sklepu czy z kimś spotkać. Jednak na pewno nie było tak, że zakaziłam się od kogoś, kto wiem, że był chory. Bogu dzięki ja też nikogo nie zaraziłam. Nie przeniosłam tego dalej. Jest to przedziwne zjawisko, ale przeszłam to i wiem, że jest niebezpieczne.
Zamierzasz oddać osocze?
Muszę jeszcze chwilkę na to poczekać, ale zamierzam to zrobić. Wydaje mi się to oczywiste. To przecież nic nie kosztuje. Wiem też, że tak naprawdę po przejściu koronawirusa mam odporność przez trzy czy cztery miesiące. Później z powrotem mogę się z nim zderzyć. Nie jest tak, że przechodzimy go tylko jeden raz. Jeśli teoretycznie będę chora drugi raz, to nie wiem, jak to zniosę. Też pewnie chciałabym wiedzieć, że kiedy będę takiego osocza potrzebować, to ono się dla mnie znajdzie.
Jak jako artystka funkcjonujesz w dobie pandemii?
Mam świadomość, że jestem w dobrej sytuacji, bo wiem, że praca na mnie czeka. Gram nie tylko na scenie [teatralnej – przyp. red.], ale też na planie serialu. Przed chwilą skończyliśmy "Żywioły Saszy". Oczywiście jest mi bardzo przykro i boli mnie serce, jak myślę o zamkniętych kinach i teatrach. Te miejsca tworzą nie tylko aktorzy, ale też sztab ludzi – kadry, garderobiany czy bileterzy. Oni też mają swoje rodziny. Myślę o nich z dużym kłuciem w sercu. Na pewne rzeczy nie mamy jednak wpływu, więc staram się w tym czasie odrobić jakąś rodzinną lekcję. Po prostu podejść do tego, co niesie los, z dużą dawką pokory i spokoju. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, bardzo ważne jest w miarę możliwości optymistyczne podejście. Robię wszystko, żeby w tej całej rzeczywistości zobaczyć też jasne kolory.
Przez pandemię filmowy kalendarz też przewraca się do góry nogami. Dwa filmy z twoim udziałem nie weszły na kinowe ekrany.
Tak, "Listy do M. 4" przeniesiono pewnie na przyszłą zimę, a "Magnezję" na bliżej nieokreśloną przyszłość.
"Magnezja" to zupełnie niespotykany projekt na naszym rynku. Polski western, a w zasadzie "eastern". To był dla ciebie wyjątkowy projekt?
Zawsze mówiłam, że w Polsce brakuje kina gatunkowego. Teraz zdarzyło mi się zagrać w bardzo gatunkowej produkcji – polskim westernie, mocno inspirowanym kinem Quentina Tarantino czy spaghetti westernami. Jestem bardzo szczęśliwa, bo to kawał solidnej gatunkowej rozrywki. Tam się trup ściele gęsto. Jest też wspaniała, szeroka muzyka Jana A.P. Kaczmarka, inspirowana brzmieniami Ennio Morricone. Obsada jest naprawdę cudowna. Bardzo się cieszę, że mogłam być jej częścią. Z aktorskiego punktu widzenia to była naprawdę wielka frajda.
Są tam też silne kobiety.
Oj tak!
Ty już w "Sztuce kochania" pokazałaś, że "jak baby się zaprą, to nie ma na nie siły".
Tu jest dokładnie tak samo.
Kobiety nie poddadzą się też z protestami po zerwaniu kompromisu antyaborcyjnego?
Mam ogromną nadzieję, że głos tłumu zostanie usłyszany. To wyraźna manifestacja ogromnej rzeszy ludzi – nie tylko kobiet, bo też ich partnerów, ojców i synów. To jest głos, którego pominąć nie można. Mam głęboką nadzieję, że to wszystko jest po prostu "po coś".
Czemu w mediach społecznościowych nazwałaś orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego "politycznym" i "wymierzonym przeciwko kobietom"?
Tak to czytam. Moim osobistym zdaniem podjęcie takiej decyzji w czasie pandemii musiało być tożsame z tym, że ludzie wyjdą na ulice. Uważam, że ktoś nie wziął za te osoby odpowiedzialności. To jest bezduszne i na wielu poziomach nawet trudno o tym dyskutować. Nie bez kozery kompromis był kompromisem. On i tak nie był idealny. Jednak śp. Lech Kaczyński powiedział, że jest to kompromis, którego dotykać nie wolno. Miał te swoje "-dzieścia" lat i nagle ktoś go ruszył. Po prostu czysto po ludzku nie mieści mi się to w głowie, że można zmusić kobietę i dziecko do takiego cierpienia. Każdy jest panem swojego losu, ale nie każdy ma siłę, żeby dźwigać wszystko.
Już chwilę po pojawieniu się tego orzeczenia opublikowałaś zdjęcie, pod którym napisałaś, że dziś pewnie już nie zdecydowałabyś się zajść w ciążę. Mocna deklaracja.
Rzeczywiście dość szybko wrzuciłam bardzo osobiste zdjęcie, bo wykonane na dzień przed porodem. Pokazuje mnie w bardzo intymnej sytuacji. Normalnie nie robię takich rzeczy, ale wydaje mi się, że to jest sprawa, w której milczeć nie wolno. Mam swoje lata. Nie potrafię powiedzieć, czy będę jeszcze w ciąży. Nie wiem, jak potoczy mi się życie, ale wiem jedno – bycie w ciąży wiąże się z gigantyczną troską i stresem o to, czy wszystko będzie dobrze. Mamy XXI wiek i dyskutowanie o tym, czy dostępność do badań prenatalnych przekracza granicę humanitaryzmu, czy kobieta ma do nich prawo, a co za tym idzie – do podjęcia decyzji co zrobić z płodem, po prostu nie mieści mi się w głowie. To jest nieludzkie. Nie wiem nawet, jakiego słowa mam użyć – średniowieczne? Uwsteczniające, mizoginistyczne. Brak mi słów, żeby powiedzieć, jak głęboki sprzeciw to we mnie budzi. Nie tylko mój. Wystarczy zobaczyć, co się stało. Jestem przekonana, że to się nie skończy w ten sposób; że ta ustawa w tym trybie i w tym stanie nie pozostanie. Do momentu, kiedy ta ustawa przynajmniej nie wróci do poprzedniego stanu, ludzie – kobiety i mężczyźni – będą wychodzić na ulicę.
Czy twoją osobistą granicę przekroczył polityk, który użył twojej intymnej fotografii w mediach społecznościowych?
Mówisz o tym, że pan Korwin-Mikke udostępnił moje zdjęcie mówiąc, że bardzo jest ciekaw, że "nie zdecydowałabym się teraz na ciążę". Najlepszym komentarzem jest po prostu brak komentarza. Nie żyjemy w średniowieczu. Mamy dostęp do szeroko pojętej medycyny i nikt nie wymaga od wszystkich obywateli i od pana Korwina-Mikkego, żeby korzystał z medycyny w taki sposób, jak korzystano w średniowieczu. Jestem pewna, że chodzi do dentysty, diagnozuje się i czerpie z niej pełnymi garściami i ze wszystkich sobie należnych albo nienależnych przywilejów. Uważam, że ten argument jest żenujący i śmieszny. Oczywiście można powiedzieć, jak kiedyś jeden z duchownych, że jeżeli los zsyła kobiecie ciężko chore dziecko, to jest to krzyż, który musi nosić. Jednak ten sam duchowny chodzi w okularach, podejrzewam "z minus 5" i cytując te słowa był świeżo po operacji. Nikt nie wymagał od niego i sam nie wymagał od siebie, aby dzierżył ten krzyż, który Bóg mu zesłał, więc naprawdę ciężko o tym bez emocji rozmawiać. Cały świat na nas patrzy. Nie dzieje się dobrze, ale nie bez przyczyny używa się słowa "rewolucja" i myślę, że to jest rewolucja.
Dwie głośne fabuły - "Magnezja: i "Listy do M. 4". Do tego dwa seriale "Żywioły Saszy" i "Król". Oprócz tego jeszcze kreacje teatralne. To twoje zawodowe aktywności tylko z ostatnich miesięcy, ale najważniejsza rola 2020 roku to mimo wszystko "mama"?
To długo będzie moja najważniejsza rola. Odkąd została mamą (w 2017 r. - red.) trudno nie patrzeć przez ten pryzmat na wszystko, co robię. W ogóle wszystko jest w innym kontekście. Oczywiście pracuję dla siebie. To jest moja pasja. Chcę, żeby moje dziecko było ze mnie dumne. Dobra mama to szczęśliwa mama. Głęboko w to wierzę, ale rzeczywiście bycie mamą to taki pryzmat, który mi wytycza ścieżkę. W tej chwili najważniejsze jest moje dziecko i wszystko co jest z nim związane.
Dlaczego potrzebowałaś tak dużo czasu, aby zdecydować się na macierzyństwo? Zaszłaś w ciążę mając 38 lat.
Tak się czasami życie toczy. Bywa, że kobiety mają problemy zdrowotne i dopiero na jakimś etapie życia medycyna im to umożliwia. Czasami późno pojawia się odpowiedni partner. U mnie to jest kwestia wielu koincydencji. Na pewno nie jest tak, że celowo z tą decyzją czekałam. Jak się śmiała pani Krystyna (Bielewicz - red.), jej mama Michalina Wisłocka pewnie powiedziała: "teraz albo nigdy!". Lubię myśleć, że moje dziecko jest dzieckiem "Sztuki kochania", bo rzeczywiście to się zbiegło z wejściem tego filmu do kin.
Masz teraz w ogóle czas na przyjemności? Uwielbiałaś sport, uprawiałaś triathlon.
Tylko od nas zależy, jak sobie ułożymy życie. W tej chwili nie mam czasu i możliwości zajmować się sportem w takim wydaniu, jak to było wcześniej. Ćwiczę na macie. Moje dziecko mi przy tym bardzo dzielnie towarzyszy. Traktuję go też jako obciążnik. Swoje już waży, bo za chwilę będzie miał trzy lata. Staram się traktować to jako nasz wspólny czas i zabawę.
Twoja mama ponoć często mówi, że jest się tyle wartą, ile można dać z siebie drugiemu człowiekowi. Co ty z kolei powtarzasz swojemu synkowi?
Różne rzeczy. Czego ja mu nie mówię! Śmieję się, że każdy dzień jest moim rodzicielskim Waterloo. Mam bardzo energicznego łobuza w domu. Na razie mówię mu: "powiedz proszę", "nie rzucaj" - pewnie wszyscy rodzice wiedzą, o co mi chodzi. To nie są poważne i wielkie rozmowy, chociaż i takie nam się zdarzają.
Dorastałaś w artystycznym domu – ojciec zabierał cię na koncerty i wycieczki po przepełnionym sztuką Krakowie. Masz podobne plany dotyczące wychowania syna?
To się samo dzieje. Mój partner i tata Henia jest aktorem, więc to w naszym przypadku jest codzienność. Myślę, że synek naturalnie przesiąka kulturą i sztuką.
Twój dotychczasowy aktorski repertuar był bardzo różnorodny. Masz jeszcze jakieś wymarzone role?
Oczywiście, że tak! Po "Sztuce kochania" wiele osób mówiło, że zagrałam rolę swojego życia. Twierdziłam wtedy, że jeśli tak, to jest to smutne. Oznaczałoby, że nic mnie już nie czeka. Ja kocham kostium. Fantastycznie się w nim czuję i bardzo dobrze mi to wychodzi. Teraz "Król", wcześniej "Różyczka, "Sztuka kochania", "W ukryciu" i parę innych produkcji. Nie tak dawno mówiłam, że chciałbym dobrej sensacji, biegać z pistoletem i to się zdarzyło - jest Sasza. Myślę, że rzeczywiście ostatnio mam szczęście do bardzo różnorodnego repertuaru i bardzo bym sobie życzyła, żeby tak zostało.
Co w konstruowaniu postaci Saszy było najtrudniejsze?
Nieoczywistość tej bohaterki. To nie będzie kokieteria z mojej strony, jeśli powiem, że dawno postać nie sprawiała mi takiej trudności. Ona jest skryta i introwertyczna. Sposobów na to, jak poprowadzić Saszę było sporo. Utwierdzenie się w przekonaniu, w którą nutę uderzyć, było dla mnie największym wyzwaniem.
Znalazłaś do niej klucz?
Pamiętam, że kiedy miałam słabszy dzień, zadzwoniłam do naszego reżysera – Kristoffera (Rusa – red.) i powiedziałam, że ja nie wiem, jak prowadzić Saszę. Chwila ciszy w słuchawce i usłyszałam, że to dobrze, bo w momencie, kiedy my tę Saszę złapiemy, to będzie początek końca. Ona (Sasza - red.) by chciała, abyśmy nie potrafili powiedzieć, jaka ona jest. Pamiętam, że to mnie uspokoiło. Nawet z ostatnim klapsem i dniem zdjęciowym nie potrafiłam powiedzieć, jaka ona jest. To jest też rozłożone na cztery książki, czyli cztery żywioły. Zaczęliśmy od "ognia", ale Sasza musi przejść je wszystkie, aby się zdefiniować. Zrobienie tego po jednym sezonie byłoby z mojej strony bezczelnością.
Magdalena Boczarska – urodziła się w 1978 roku. Ukończyła PWST w Krakowie. Występowała na scenach Teatru Narodowego, Teatru Dramatycznego, Teatru Buffo czy Teatru Imka w Warszawie, ale też Carrousel Theater w Berlinie czy Tatro na Słowacji. Jest laureatką nagrody Polskiej Akademii Filmowej "Orzeł" za główną rolę w filmie "Sztuka kochania". Otrzymała też "Złote Lwy" na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za kreację w obrazie "Piłsudski". Znana jest nie tylko z ról kinowych, ale i serialowych. Wystąpiła w produkcjach "Pod powierzchnią", "Żywioły Saszy" czy "Król". Jej partnerem jest aktor Mateusz Banasiuk. Mają trzyletniego syna, Henryka.
Autorka/Autor: Ewelina Witenberg
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Materiały prasowe z serialu "Żywioły Saszy", produkcja TVN, 2020 rok