|

Odrzucony, uzależniony, nieszkodliwy. Do Bartosza przyszli policjanci, potem już nie żył

Do zdarzenia doszło na ulicy Traugutta, naprzeciwko komendy powiatowej w Lubinie
Do zdarzenia doszło na ulicy Traugutta, naprzeciwko komendy powiatowej w Lubinie
Źródło: Marlena Najman

Był głęboko nieszczęśliwy, odrzucony ze względu na swoją inność. Nie potrafiliśmy go przed tą samotnością uratować. Wpadł w narkotyki - opowiada ojciec 34-latka, który zmarł po policyjnej interwencji. Rodzice chcą wyjaśnić, jak do tego doszło. - Policja opowiada, że to był gangster, który bił się z czwórką policjantów. A przecież on w życiu się z nikim nie bił. Nigdy nie zrobił nikomu krzywdy - zaznacza.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Z Bogdanem Sokołowskim, ojcem 34-letniego Bartosza, rozmawiamy na ławce przed blokiem, w którym mieszkał. Kilka metrów od miejsca, w którym został obezwładniony przez policjantów - gdzie stracił przytomność i - jak wynika z dokumentów pokazanych przez miejscowego posła - stracił życie.

- Życie Bartka było wypełnione cierpieniem - mówi Bogdan Sokołowski. - Nie zasłużył na taki los, nie zasłużył na taką śmierć.

Mój rozmówca od 10 lat pracuje w Niemczech. Przeprowadził się za granicę razem z córką i żoną. Bartosz został w Lubinie. Opiekował się 93-letnią babcią. 

- Bardzo ją kochał. Dbał o nią, gotował obiady. Ona do teraz nie wie, że Bartek nie żyje. Nie wiem, jak jej to powiemy. Nie wiem też, co odpowiem, kiedy zapyta, jak zmarł. Przecież sam nie mam pojęcia - mówi. 

Bartosz Sokołowski w czwartek, 5 sierpnia, wyszedł z domu. Wrócił w piątek nad ranem, było już po czwartej. Nie miał ze sobą kluczy - albo zapomniał zabrać, albo je zgubił. Dlatego wziął do ręki niewielkie ozdobne kamyczki rozsypane pod blokiem i próbował trafić w okno - żeby mu ktoś otworzył.

Bogdan Sokołowski: mój syn nigdy nikogo nie skrzywdził
Bogdan Sokołowski: mój syn nigdy nikogo nie skrzywdził
Źródło: TVN24

Dlaczego nie skorzystał z domofonu? 

- Pyta pan, czy był naćpany? Był. Mój syn był narkomanem. Stał się nim z bezsilności i z żalu. Bartek był gejem. W podstawówce był lubiany, przynosił czerwone paski. W szkole średniej zrobił coming out. I się zaczęło. Nagle stał się wyrzutkiem, którego nikt nie akceptuje. Wie pan, Lubin to małe miasto - Bogdan zaciąga się papierosem. 

Uzależnienie syna od narkotyków stopniowo wykańczało najbliższych. Rodzice próbowali go ubezwłasnowolnić, ale Bartosz - jak opowiada jego ojciec - wiedział, jak zablokować ich plany.

- Jak szedł na rozmowę z psychologiem, to był najmocniej stąpającą po ziemi osobą w okolicy… To był mądry chłopak. Szkoda, że swój potencjał wykorzystywał tak, a nie inaczej - dodaje ojciec. 

Blok, w którym mieszkał Bartosz, stoi naprzeciw Komendy Powiatowej Policji w Lubinie. 

- Moja żona, a dla Bartka matka, była akurat w mieszkaniu, kiedy zaczął rzucać kamykami w okno. Była wściekła i zmęczona. Chciała, żeby policjanci zabrali go na komendę, żeby się uspokoił. Teraz nie może sobie tego wybaczyć, bo niedługo potem nasze dziecko już nie żyło - kończy.

Interwencja 

6 sierpnia, około 4.40, przed blokiem przy Traugutta pojawiło się dwóch funkcjonariuszy policji. 

- Siedzieli z nim na tej ławce, gdzie my teraz. Potem zaczęła się szarpanina, na trawie za naszymi plecami - opowiada ojciec Bartosza.

Mieszkańcy sąsiedniego bloku nagrali przebieg interwencji. Film trafił do sieci. Widać na nim, jak przez kilka minut policjanci próbują obezwładnić mężczyznę, który leży na ziemi. 34-latek krzyczy i próbuje się wyrwać. Do dwójki funkcjonariuszy dołącza kolejny, a także mężczyzna w białej bluzie z plecakiem (prawdopodobnie policjant w cywilu). We czwórkę pochylają się nad leżącym 34-latkiem, próbują go obezwładnić. Po chwili przenoszą mężczyznę do radiowozu. Jednak nie udaje im się go tam umieścić. 

Bartosz leży na ulicy, przy radiowozie. W pewnym momencie przestaje krzyczeć i wyrywać się. Prawdopodobnie traci przytomność. Na filmie widać, jak jeden z funkcjonariuszy próbuje cucić 34-latka klepnięciem w twarz. 

Policja utrzymuje, że funkcjonariusze wezwali karetkę i przekazali ratownikom mężczyznę, który - jak mówił rzecznik dolnośląskiej policji - "oddychał i miał puls". W komunikacie opublikowanym przez policję można było przeczytać, że Bartosz zmarł w szpitalu. Ale jak twierdzi poseł Piotr Borys z Koalicji Obywatelskiej, z dokumentacji wynika, że ratownicy stwierdzili zgon mężczyzny na ulicy. 

- Wiem, że nikt nie próbował reanimować mojego dziecka. Pogotowie ani nie przyjechało, ani nie odjechało na sygnale. Zupełnie tak, jakby nie chodziło o życie człowieka, tylko psa - mówi Bogdan Sokołowski. 

lubin 1
Prokuratura jak dotąd nie ustaliła przyczyn zgonu mężczyzny
Źródło: TVN24 Wrocław

"Zła wiadomość"

Przebieg interwencji nagrała też matka Bartosza. O losie syna - jak opowiada jej mąż - nie mogła dowiedzieć się od razu.

- Dzwoniła po okolicznych szpitalach, pytała, w jakim stanie jest syn. A oni, że nikogo takiego na oddziale nie mają - opowiada ojciec 34-latka.

Po dwóch godzinach od zakończenia interwencji na Traugutta zadzwoniła na policję.

- "Proszę pani, mamy złą wiadomość. Pani syn nie żyje” - tak jej powiedzieli. Jeszcze nie zdążyła złapać oddechu, kiedy zapytano ją, czy chce zostać przesłuchana w domu, czy na komendzie z drugiej strony ulicy - relacjonuje Bogdan.

Jolanta nie chciała nigdzie iść. Była roztrzęsiona. 

- Policjanci weszli i powiedzieli, że będą robić przeszukanie. Ale uspokoili się, kiedy zobaczyli telefon żony. Powiedzieli, że muszą go zabezpieczyć. Ona - ciągle porażona informacją o śmierci dziecka - zdobyła się na racjonalne myślenie i zażądała pokwitowania. Policjanci napisali jakąś kartkę i wyszli - relacjonuje Bogdan Sokołowski.

"Agresywny? Żałosne"

Bogdan Sokołowski opowiada, że miejscowi policjanci bardzo dobrze znali jego syna. Był wielokrotnie notowany za posiadanie narkotyków. 

- Mój syn stał się wdzięcznym celem dla policji. Jak trzeba było poprawić statystyki, to się go zatrzymywało i przeszukiwało. I bum - zawsze coś przy sobie miał. Za posiadanie narkotyków był skazywany na prace społeczne - mówi ojciec 34-latka. 

Miejscowi funkcjonariusze - jak opowiada Bogdan Sokołowski - wiedzieli, że Bartosz jest nieszkodliwy. 

- Nawet mu kajdanek nie zakładali, bo wiedzieli, że muchy by nie skrzywdził. Problem w tym, że syn bał się któregoś z policjantów. Dwa lata temu poszedł na odwyk po zatrzymaniu przez policję. Pamiętam, że go wiozłem i widziałem, że ma na twarzy ślady pobicia.

- Niczego z tym nie zrobiliście? - dopytuję.

- Ja chciałem, ale syn nie chciał. Wiedział, że nie będzie przezroczysty, że będzie można go pewnie znowu ścignąć za narkotyki. Nie chciał zadzierać. Poza tym Bartek nie lubił konfrontacji. Rówieśnicy złamali mu lata temu psychikę, przyzwyczaił się do roli ofiary - mówi. 

W podobny sposób o Bartoszu mówią mieszkańcy Traugutta. Niedaleko komendy policji rozmawiam z dziewczyną, która - jak twierdzi - dobrze znała 34-latka.

- Wie pan, dlaczego ludzie wyszli się bić z policją? Bo wiedzieli, że Bartek nie miał niczego wspólnego z agresją. Nie mógł im niczego zrobić. To, co go spotkało, jest po prostu strasznie niesprawiedliwe, mieszkańcy chcieli okazać swoją wściekłość, bo wiedzieli, że wersja policji to bzdura - mówi. 

Zwraca uwagę, że podkomisarz Wojciech Jabłoński, rzecznik dolnośląskiej policji na wtorkowej konferencji prasowej dawał do zrozumienia, że 34-latek był "dobrze znany policji".

- Mówił to tak, jakby chciał zasugerować, że mamy do czynienia z jakimś gangsterem. A Bartek to był po prostu smutny, targany nałogiem chłopak, który nie robił nikomu problemów. Mówienie o jego agresywnej postawie jest po prostu żałosne. On się próbował bronić, bo się bał - mówi dziewczyna.

Dwa dni po interwencji w Lubinie doszło do zamieszek pod komendą policji
Dwa dni po interwencji w Lubinie doszło do zamieszek pod komendą policji
Źródło: TVN24

Post mortem

- Chcieliśmy zobaczyć ciało syna. Powiedziano nam, że nie ma takiej możliwości, bo ciało jest już we Wrocławiu, w zakładzie medycyny sądowej. Zgodę na zobaczenie syna dostaliśmy dopiero po sekcji. Ale nawet wtedy nikt nam nie próbował niczego ułatwiać - relacjonuje ojciec Bartosza.  

Mówi, że nikt nie powiedział nawet, gdzie jest ciało: rodzina zgłosiła się do kostnicy w Lubinie i usłyszeli, że tam Bartosza nie ma. Ostatecznie w ustaleniu, gdzie są zwłoki, pomógł miejscowy zakład pogrzebowy. Bogdan wtedy zrobił zdjęcia syna. Zwrócił uwagę na to, że ciało jest zasinione. Fotografie przekazał swojej pełnomocniczce, która chce je skonfrontować z medykami. 

- Rodzina nie zgodziła się na odebranie ciała do pochówku. Zawnioskowaliśmy o przeprowadzenie powtórnej sekcji zwłok - mówi Renata Kolerska, pełnomocnik rodziny zmarłego. 

Podkreśla, że dotąd nie miała do czynienia z taką blokadą przepływu informacji ze strony śledczych. 

- Nie dano nam szansy uczestniczenia w sekcji, nie dano nam wglądu do protokołu posekcyjnego, nie wiemy, czy przesłuchani zostali policjanci interweniujący pod domem Bartosza. Jesteśmy zaniepokojeni takim przebiegiem zdarzeń. Traktuje się bliskich zmarłego, jakby byli podejrzewani, a nie pokrzywdzeni. Bardzo chcę wierzyć, że jesteśmy w tej sprawie po jednej stronie z prokuraturą - mówi mecenas Kolerska. 

Prokuratura we wtorek przekazała, że przyczyna śmierci Bartosza jest nieznana. 

- Wciąż nie określono przyczyny zgonu, potrzebne są dodatkowe badania, między innymi toksykologiczne - mówi Arkadiusz Kulik, zastępca prokuratora okręgowego z Legnicy.

Podkreślił, że na ciele 34-latka nie znaleziono obrażeń dróg oddechowych, które mogłyby powstać w czasie ucisku szyi. Mecenas Wojciech Kasprzyk, który również reprezentuje rodzinę Sokołowskich, twierdzi, że dysponuje wiedzą, że Bartosz miał złamaną krtań podczas policyjnej interwencji. Skąd to wie? Jak mówi - od świadka interwencji, po której zmarł 34-latek.

- To osoba z długoletnim stażem w szpitalu. Przechodziła obok, obok Bartka, który umarł. Ona już widziała bladość, problemy z wzięciem oddechu. Mówiła głośno, że doszło do złamania krtani, na skutek czego on się udusił. Nienormalnością jest to, że na 60-kilogramowego chłopaka siada pięciu dobrze zbudowanych policjantów. Ja na wstępie myślałem, że on się po prostu udusił na skutek naciśnięcia, teraz już wiem, że została zmiażdżona krtań. Będziemy to drążyć - mówił przed kamerą TVN24 mecenas Kasprzyk. 

Na miejscu interwencji miejscowi palą znicze
Na miejscu interwencji miejscowi palą znicze
Źródło: TVN24

Stan oblężenia

W niedzielę pod komendą powiatową w Lubinie doszło do zamieszek. Zatrzymanych zostało kilkadziesiąt osób. 

W środę na Traugutta wciąż było dużo policji. Funkcjonariusze mówili nam, że do miasta ściągnięto mundurowych z innych miast - między innymi z Wrocławia.

- Jaki jest nastrój? Niech pan trochę pospaceruje po okolicy. Nie jest ciekawie - mówi jeden z policjantów.

- Znał pan Bartosza? 

- Wszyscy miejscowi znali - wzrusza ramionami. Dodaje, że jest mu przykro, że doszło do tragedii. - Mam wrażenie, że policjanci nie chcieli mu zrobić krzywdy. Może byli za mało czujni na to, co się dzieje z tym gościem - mówi. 

Twierdzi, że "nie da się przewidzieć wszystkiego". - Jakbyśmy wychodzili z założenia, że ktoś może dostać zapaści w czasie interwencji, tobyśmy bali się robić cokolwiek - mówi. 

- A skąd pewność, że to zapaść? - pytam. W odpowiedzi policjant mówi, że tak się domyśla. Potem kieruje mnie do rzecznika prasowego po oficjalne stanowisko.

Jakie jest oficjalne stanowisko? Takie, że na razie nie ma podstaw do zawieszenia funkcjonariuszy uczestniczących w zdarzeniu.

Dlaczego pojawiły się informacje o śmierci w szpitalu, skoro ratownicy twierdzą, że zgon nastąpił wcześniej? Podkomisarz Wojciech Jabłoński twierdził, że informacje o zgonie w szpitalu dostał od dyżurnego komendy powiatowej.

A co z zabezpieczeniem telefonu matki Bartosza? - Nie znamy tych okoliczności, będziemy je wyjaśniać - ucinał pytania dziennikarzy rzecznik na konferencji prasowej we wtorek.

***

Śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień i nieumyślnego spowodowania śmierci 34-letniego Bartosza zostało przekazane w środę do Prokuratury Okręgowej w Łodzi. 

- Czy wierzę, że uda się tę sprawę wyjaśnić? Nie wiem, trudno mi w to wierzyć. Traktuje się nas jak wrogów, a przecież to nasze dziecko straciło życie - kręci głową Bogdan.

- Co brał Bartosz? - dopytuję.

- Nie wiem, coś do nosa wciągał.

- Był po tym agresywny?

- Nie, siadał na tej ławce, co siedzimy, i patrzył w niebo. I wyobrażał sobie, że steruje chmurami. Teraz jest wśród nich - kończy Bogdan.

lubin 2
Pełnomocnik rodziny twierdzi, że 34-latkowi zmiażdżono krtań
Źródło: TVN24 Wrocław

***

Co wiadomo z całą pewnością: - W akcji zatrzymania 34-latka uczestniczyło początkowo dwoje funkcjonariuszy, potem na miejscu pojawił się jeszcze jeden i mężczyzna w cywilu (prawdopodobnie również policjant); - Szarpanina z Bartoszem trwała kilkanaście minut; - Przed godziną 5 mężczyzna stracił przytomność; - Zmarł niedługo potem, najpóźniej do dwóch godzin po akcji.

O czym informuje policja: - Bartosz był agresywny, reagował irracjonalnie; - Policjanci musieli zastosować wobec niego środki przymusu bezpośredniego; - Funkcjonariusze, widząc jego zły stan, wezwali karetkę; - Przekazali ratownikom 34-latka, który oddychał i miał puls; - Okoliczności interwencji są badane przez dwa niezależne od siebie zespoły policji; - Nie ma na razie podstaw do zawieszenia funkcjonariuszy, którzy brali udział w akcji - Bartosz był dobrze znany policji. 

O czym informuje prokuratura: - sekcja zwłok nie wykazała przyczyny zgonu; - trzeba przeprowadzić dodatkowe badania, między innymi toksykologiczne; - dla zapewnienia transparentności działań sprawa została przekazana do Prokuratury Okręgowej w Łodzi.

Na co zwraca uwagę mec. Wojciech Kasprzyk, pełnomocnik rodziny: - jest świadek (osoba z długoletnim stażem pracy w szpitalu), która widziała przebieg interwencji. Według niej, doszło do złamania krtani w czasie interwencji policji; - prokuratura utrudnia przepływ informacji o tym, na jakim etapie jest sprawa.

Na co zwraca uwagę Piotr Borys, poseł Koalicji Obywatelskiej: - policja kłamała, przekazując, że Bartek zmarł w szpitalu; - ratownicy medyczni twierdzą, że 34-latek zmarł, zanim po niego przyjechali.

Czytaj także: