Kuratoria stworzono, by czuwały nad dziećmi, ale od 30 lat trwa spór polityczny, jak mają nadzorować ich naukę i wychowywanie. Projekt zmian nazywany "lex Czarnek" to kulminacyjny moment tego sporu. - Chcecie zrobić z kuratorów oświaty funkcjonariuszy waszej służby bezpieczeństwa - mówił do rządzących poseł Koalicji Obywatelskiej Rafał Grupiński.
- Jestem dyrektorką szkoły od ponad dwudziestu lat. Zawsze starałam się prowadzić placówkę tak, by rodzice i uczniowie nie musieli się nawet zastanawiać nie tylko, co robi, ale nawet jak nazywa się kurator oświaty w naszym województwie - mówi dyrektorka podstawówki w Małopolsce. - Nie musieli, bo to był z założenia urzędnik, który byłby im potrzebny tylko wtedy, gdyby w szkole działo się coś złego - dodaje.
Dziś jest przekonana, że w jej szkole wszyscy wiedzą, jak nazywa się szefowa małopolskiego kuratorium. Barbara Nowak chętnie udziela się w mediach (głównie prawicowych), jest aktywna na Twitterze, komentuje, a w zasadzie wychwala politykę rządu, piętnuje opozycję w Sejmie i samorządach (nie tylko małopolskich). Jest głośna. Na krótko przed tym, jak nazwała szczepienia "eksperymentem", cała Polska usłyszała o niej, gdy wydała oficjalne pismo w sprawie spektaklu "Dziady" w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Odradzała w nim zabieranie do teatru młodzieży, choć sama spektaklu nie widziała.
- Jesteśmy pod szczególnym nadzorem - komentuje dyrektorka działania Nowak. Prosi o anonimowość, bo boi się nieprzyjemności. Przypomina sprawę z Małopolski, w którą w ubiegłym roku zaangażowała się kuratorka: - Dyrektorka z Dobczyc jest zawieszona, bo wysłała dzieci na zajęcia o konstytucji. Nie chcę podzielić jej losu.
Działalność kurator Nowak doskonale wpisuje się w wyobrażenia o roli kuratora, jakie prezentują politycy Prawa i Sprawiedliwości. Od lat powtarzali, że ci powinni mieć większą władzę. A tę mają zapewnić im m.in. nowe rozwiązania proponowane przez ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka, które opozycja nazywa często "powrotem do PRL".
Czy rzeczywiście jest coś na rzeczy? Zanim skupimy się na tzw. lex Czarek, cofnijmy się w czasie.
Kiedy kurator wychowywał
W PRL kuratoria były w zasadzie wszechwładne. To one ustalały budżety szkół, zatrudniały i zwalniały dyrektorów, sprawowały ścisłą kontrolę programową i ideologiczną nad nauczycielami i uczniami.
"Wszelka pozaszkolna działalność oświatowa i wychowawcza oraz inne formy pracy z dziećmi i młodzieżą podlegają nadzorowi ministra edukacji, który może ustalić zasady i warunki prowadzenia tej działalności lub pracy (...). Rodzice i opiekunowie współdziałają ze szkołami i prezydium rady narodowej w organizowaniu kształcenia i wychowania dzieci i młodzieży. Formy tego współdziałania określa minister oświaty" - czytamy w ustawie o rozwoju systemu oświaty i wychowania z 1961 roku.
Krystyna Szumilas - była minister edukacji w latach 2011-2013, a dziś posłanka Koalicji Obywatelskiej - ocenia, że te przepisy sprzed ponad pół wieku "pasują jak ulał" do pomysłów ministra Czarnka z 2021 roku. - Wystarczy tylko prezydium rady narodowej zamienić na kurator oświaty - przekonywała już w czerwcu Szumilas. Czarnek ripostował wówczas: - Wysłuchałem z atencją pani sentymentu do PRL, którego nie odnajduję w żadnych projektach ustaw tworzonych w ministerstwie.
Ale jeśli przyjrzeć się przepisom oświatowym, to rzeczywiście czasy PRL były tymi, gdy pozycja kuratora była najsilniejsza. - Mało osób dziś o tym pamięta, ale w okresie PRL to kurator tak naprawdę prowadził szkoły - zauważa w rozmowie z tvn24.pl Katarzyna Hall, poprzedniczka Szumilas. - To zaczęło się zmieniać w 1991 roku wraz z nową ustawą o systemie oświaty. Musimy pamiętać, że w tym czasie dopiero tworzyły się zręby znanej nam dziś państwowości. Samorządy stopniowo zaczęły przejmować szkoły, bo rządzący słusznie zakładali, że lepiej będą zarządzane przez tych, którzy są najbliżej. Kuratorzy mieli prowadzić tak zwany nadzór, czyli wspierać szkoły tak, by wszystkie dzieci dostawały edukację właściwej jakości - dodaje.
We wspomnianym przez Katarzynę Hall 1991 roku kuratorzy zmienili nie tylko swoją funkcję, ale i nazwę. Wcześniej mieliśmy do czynienia z kuratorami oświaty i wychowania. To drugie słowo trzydzieści lat temu skreślono. Symbolicznie państwo miało odchodzić od "wychowywania" obywateli, a szkoła miała być neutralna światopoglądowo, odporna na propagandę, której srogo doświadczyła w czasach PRL. Choć krytycy tamtych zmian zwracają uwagę, że rezygnacja z wychowywania była też związana z oszczędnościami. Bo już nie trzeba było robić wycieczek czy obozów, które miały kształtować postawy.
Czy szkoła powinna służyć państwu?
W latach 90. jednym z kuratorów był Włodzimierz Paszyński, który później przez 12 lat był wiceprezydentem Warszawy nadzorującym edukację.
- W komisjach konkursowych było po kilkanaście osób, politycznie reprezentujących zarówno ten świat przychodzący, jak i odchodzący - opowiada Paszyński, który kuratorem został wybrany w 1990 roku, gdy wszystko w Polsce się zmieniało. I zaraz dodaje: - A i te głosy rozkładały się niekoniecznie w oczywisty sposób. Ludzie z różnych stron i porządków starali się wybrać tego, kto będzie najlepiej czuwał nad interesem oświaty. Ja też dostałem głosy od kilku osób, którym politycznie było ze mną nie po drodze.
Paszyński wygrał konkurs na kuratora w 1990 roku i pełnił tę funkcję przez kolejne osiem lat. Wcześniej, w latach 80., współtworzył pierwszą w Polsce klasę autorską (w XXXIX LO w Warszawie), a następnie I Społeczne LO w stolicy (znane jako "Bednarska").
- Wydawało mi się wtedy, że jako kurator, będę mógł te doświadczenia wykorzystać, sprawić, że więcej szkół będzie fajnych, mądrych, nowoczesnych. Przenieść tę wiedzę na poziom miasta, województwa stołecznego - wspomina.
W warszawskiej oświacie trzeba sporo zmienić. Szybko rozwiązać wiele trudnych zadań, zaprojektować nowe formy pracy, obudzić środowisko pedagogiczne. Dlatego chcę zatrudnić w Kuratorium ludzi twórczych, aktywnych, lubiących dzieci i młodzież, umiejących znaleźć do nich drogę. Ludzi upartych, z własnymi doświadczeniami w niekonwencjonalnych działaniach wychowawczych i oświatowych. Dojrzałych, otwartych, zdolnych do twórczej pracy w zespole. Oferuję możliwość skonfrontowania własnych wizji, koncepcji i pomysłów z rzeczywistością. Nie obiecuję luksusowych warunków pracy.Kurator Oświaty i Wychowania Włodzimierz Paszyńskiogłoszenie w "Gazecie Wyborczej" z 2 października 1990 roku
To właśnie na początku lat 90. powstało Warszawskie Forum Oświatowe, na którym ponad podziałami ideowymi i światopoglądowymi rozmawiano o tym, jaka ta szkoła powinna być.
Idealna szkoła według Paszyńskiego? - Demokratyczna, ucząca otwartości, bez indoktrynacji, dająca rzetelną wiedzę z możliwością pogłębiania jej na różne sposoby. Służąca dziecku, nie państwu i nie socjalizmowi, ani żadnej innej ideologii czy światopoglądowi - odpowiada.
Władza się zmieniała, kuratorzy niekoniecznie
To nie było jednak wcale takie proste. Nie tylko ze względu na politykę. Być może mało kto dziś pamięta, że trzydzieści lat temu Dzień Wagarowicza był dniem, na myśl o którym drżały służby porządkowe. Tłumy młodzieży nie tylko nie szły tego dnia do szkoły, ale na ulicach skini bili się z punkami, a w imprezowej ekscytacji młodym zdarzało się demolować miasto. Kurator Paszyński postanowił przejąć tę energię i zaczął organizować coroczne koncerty z okazji Dnia Wagarowicza. - Wiedziałem, że trzeba młodym dać to, czego chcą, a chcieli nie tylko imprezować, ale mieć poczucie, że mogą wyrazić zdanie na temat szkoły - tłumaczy Paszyński.
Rockowe koncerty, które z czasem zaczęły odbywać się na Agrykoli, sprawiały, że bywał nazywany "demoralizatorem". - Ale trzeba pamiętać, że lata 90. to były naprawdę inne czasy - zastrzega.
W latach 90. kuratorami były postacie o bardzo odmiennych poglądach politycznych i wizji świata. Część z nich robiła lub wciąż robi karierę w polityce. Gdy w Warszawie rządził Paszyński, w Suwałkach kuratorem był dzisiejszy poseł PiS Jarosław Zieliński, kuratorami wtedy byli też późniejszy wiceprezydent Kielc Andrzej Sygut czy premier Kazimierz Marcinkiewicz. - Koncepcje polityczne i edukacyjne kolejnych rządów wciąż się zmieniały, ale kuratorzy mogli trwać na swoich stanowiskach - wspomina Paszyński. On sam był kuratorem w ówczesnym województwie stołecznym za rządów ośmiu kolejnych premierów, od Tadeusza Mazowieckiego po Jerzego Buzka.
By zobrazować, jak odmienne to były czasy, w rozmowie ze mną Paszyński wspomina historię z 1992 roku.
Prymas Józef Glemp w jednym z wystąpień agresywnie krytykował ówczesnego rzecznika praw obywatelskich Tadeusza Zielińskiego, który opowiedział się po stronie przeciwników umieszczania symboli religijnych w szkołach. Paszyński zgadzał się z Zielińskim, a wypowiedź Glempa, który przyrównał takich jak on do hitlerowców i bolszewików, mocno nim poruszyła. Napisał krótki list, który wydrukowała "Gazeta Wyborcza".
Ministrem był Zdobysław Flisowski (z rekomendacji nieistniejącego już Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego), jego zastępcą Kazimierz Marcinkiewicz, który chwilę wcześniej był jeszcze gorzowskim kuratorem. - Wezwali mnie na rozmowę, namawiali do wycofania się z zajętego stanowiska. Byliśmy skrajnie różni nie tylko w tej sprawie, ale mnie nie odwołali - wspomina Paszyński. A we wspomnianym tekście spuentował: "Może zbyt świeża i przez to mitygująca była pamięć PRL? A może ideologia nie była wtedy jeszcze tak ważna?".
Samorząd musi rządzić
Paszyński kierował kuratorium do 1998 roku. Wcześniej, w 1996 roku, zakończył się zapoczątkowany 1991 roku proces przejmowania szkół podstawowych przez gminy. Uchwalona w 1997 roku Konstytucja RP wydłużyła obowiązek nauki do 18. roku życia oraz zobowiązała władze publiczne do zapewnienia obywatelom powszechnego i równego dostępu do wykształcenia.
Wielkim testem dla systemu oświaty miała stać się tzw. reforma Handkego, czyli m.in. wprowadzenie gimnazjów. Samorządom ze szkołami szło wówczas bardzo różnie. Edukacja to jak powszechnie wiadomo kosztowna usługa - gminy szybko zaczęły się żalić, że przekazywana przez państwo subwencja jest niewystarczająca. Wielką pokusą było zamykanie małych - nieopłacalnych z punktu ekonomicznego, ale ważnych dla lokalnych społeczności - głównie wiejskich szkół.
Taki obrót spraw spowodował, że posłowie znów zaczęli dyskutować nad rolą kuratorów. Ale pracujący nad gigantyczną reformą oświaty, m.in. wprowadzającą gimnazja, minister Mirosław Handke w lipcu 1998 roku na posiedzeniu Sejmu tłumaczył: - Uznaliśmy, że kurator ma wpływ, ale niejako pośredni, to znaczy opiniuje pewne decyzje. Trudno byłoby dać samorządom prawo do prowadzenia szkoły, gdyby decyzję w tej sprawie miał podejmować kurator jako urzędnik państwowy (...) Decyzję o tym, jaka sieć szkół jest organizowana, będzie podejmował samorząd.
W 1999 roku kuratorom odebrano prowadzenie pozostałych szkół, czyli także ponadpodstawowych, a do obowiązków dyrektorów przeszła też kontrola realizowania obowiązku szkolnego uczniów. Kuratorzy mieli wspierać samorządowców w przeprowadzaniu państwowej reformy.
Gdy w 2005 roku do władzy doszedł PiS, a rok później stworzył koalicyjny rząd z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną, szybko okazało się, że sentyment za tym, by państwo z pomocą kuratorów jednak w jakiś sposób wychowywało obywateli, jest wciąż żywy.
Trójki Giertycha i malowanie trawy na zielono
Jarosław Zieliński, wówczas wiceminister edukacji, w oficjalnych listach zaczął przestrzegać przed zagrożeniem płynącym ze strony ekologów i pacyfistów. A przy okazji pouczał dyrektorów, że "odpowiadają głową za wszystko, o czym mówi się w szkole - na lekcjach i poza nimi". W szkołach odwoływano debaty o tolerancji.
Zielińskiego sprowokował wówczas tekst w jednym z tygodników, gdzie przeczytał o ogólnopolskiej akcji antywojennej. - Chciałbym, aby poglądy i postawy młodzieży kształtowały się w spokoju w okresie przewidzianym cyklami kształcenia, a nie pod wpływem kolejnych akcji, które są obliczone na osiągnięcie zupełnie innych celów niż edukacyjne i wychowawcze - tłumaczył wówczas. Według Zielińskiego organizatorzy antywojennej akcji chcieli "anarchizować życie publiczne i burzyć wartości, a nie je budować".
A potem ministrem edukacji został Roman Giertych i kurs jeszcze się zaostrzył. Bo Giertych, czego młodzi czytelnicy mogą nie pamiętać, był wówczas bardzo radykalny w swoich poglądach.
- Wszyscy zabierający głos mówili o potrzebie tego, żeby szkoła i instytucje państwa zajęły się energiczniej sferą wychowania. Polska szkoła tego potrzebuje - przekonywał na posiedzeniu sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży (23 sierpnia 2006 roku) ówczesny wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski (LPR). I dodawał: - Nie będę ryzykował twierdzenia, że od 1991 roku, kiedy usunięto mocą ustawy z nazwy kurator oświaty i wychowania właśnie "wychowanie", rozpoczął się proces odchodzenia szkoły od troski o wychowanie, czy nie. To jest jednak faktem i kosz na głowie nauczyciela jest prawdą, promowanie młodych bandytów do następnej klasy z naganną oceną ze sprawowania jest rzeczywistością. I w związku z tym minister Roman Giertych zapowiedział zmiany po to, żeby do szkoły wróciło wychowanie po to, by móc wychowywać młodego człowieka w poczuciu bezpieczeństwa własnego i obowiązku wobec innych.
Tamto posiedzenie dotyczyło wniosku grupy posłów o wotum nieufności dla ministra Romana Giertycha. A ten, już od pierwszych tygodni swojej pracy w MEN, rzeczywiście ostro wziął się za "wychowywanie" młodzieży.
A "kosz na głowie"? Chodzi o głośną historię z 2003 roku, gdy w Technikum Budowlanym w Toruniu doszło do aktów przemocy wobec jednego z nauczycieli. Uczniowie m.in. nałożyli nauczycielowi na głowę kosz na śmieci, a także wytarli mu twarz gąbką do tablicy. Jeden z uczniów utrwalił to na nagraniu, które kilka tygodni później cała Polska mogła oglądać w telewizji.
To właśnie to wydarzenie sprzed blisko 20 lat cały czas bywa wykorzystywane w dyskusji o kondycji młodzieży i wychowawczej roli szkoły. Ale skupmy się na razie na Giertychu, który zdecydował się właśnie m.in. na wprowadzenie programu "Zero tolerancji dla przemocy w szkole". To zaś stało się świetną okazją do zaktywizowania kuratorów i zmiany ich roli wobec szkół z bardziej pomocowej na silnie nadzorczą.
Doskonałym tego przykładem mogą być tzw. trójki Giertycha. To zespoły, w skład których wchodzili policjant, przedstawiciel gminy i wizytator z kuratorium. W razie stwierdzenia w szkole przypadków agresji dyrektor musiał przygotować program naprawczy, a jeśli nie uzyskałby on akceptacji kuratora, jego autor mógł zostać zwolniony. Media donosiły wówczas, że akcje trójek często przypominały "malowanie trawy na zielono" i powodowały tworzenie ton sprawozdań. Bartosz Machalica w "Tygodniku Przegląd" w 2007 roku pisał: "Szkoły były o wizytacji uprzedzane, a dyrektorzy obawiający się, że chodzi nie o faktyczną pomoc wychowawczą, lecz o karanie, robili wszystko, by ich placówka wypadła jak najlepiej".
Akcja likwidacja
Zmiana władzy znów oznaczała zmianę sposobu myślenia o kuratorach i wychowywaniu. W 2007 roku ministrem została Katarzyna Hall, która już wcześniej zasłynęła stwierdzeniem, że "kuratoria należy zlikwidować".
- Zanim zostałam ministrem, byłam dyrektorką w niepublicznej szkole - wspomina Katarzyna Hall. - Miałam wtedy poczucie, iż kuratorium to urząd, który przede wszystkim dostarcza nieprzyjemnych emocji całej społeczności szkolnej, bo nikt nie czuje, żeby chciał ich wspierać, a wszyscy widzą kontrole. A zawsze byłam za tym, by edukacja była jak najmniej centralna. Szkołami powinni kierować ci, którzy są najbliżej ucznia i wiedzą, co mu jest najbardziej potrzebne. Tego nie da się zwykle dobrze wymyślić ani w ministerstwie, ani w kuratorium, dlatego trzeba zaufać dyrektorom i nauczycielom - dodaje.
Minister Hall została zapamiętana przede wszystkim jako ta, która wbrew sporemu oporowi społecznemu chciała posłać sześciolatki do szkół. Jednak mało kto dziś pamięta, że na przełomie 2010 i 2011 roku rzeczywiście próbowała zlikwidować kuratoria.
Politycy Platformy Obywatelskiej mówili wówczas o zbyt rozbudowanej strukturze i upolitycznieniu tego urzędu. Kuratorzy reprezentowali bowiem wojewodów w sprawach edukacji. I tak - co zmiana rządu, to zmiana wojewody, a zaraz potem - kuratora oświaty. I w efekcie odpowiedzialność za jakość pracy szkół się rozmazywała.
Hall chciała zorganizować nadzór pedagogiczny tak, aby dawał on wystandaryzowane informację, po pierwsze dyrektorowi szkoły i nauczycielom o tym, co robią dobrze, a co należałoby ewentualnie zmienić, w jakim kierunku należałoby pójść. Po drugie chciała, aby ten nadzór dawał organom prowadzącym i społeczności lokalnej najważniejsze informacje związane z działalnością szkoły. W takim układzie dopiero na końcu nadzór powinien dawać informacje państwu, które mogłyby być pomocne przy prowadzeniu krajowej polityki edukacyjnej.
Uważała też za potrzebne zbudowanie oddzielonego od nadzoru systemu wspomagania szkół z prawdziwego zdarzenia, ściśle współpracującego z każdą szkołą i przedszkolem, pomagającego podnosić jakość, dbać o potrzeby każdego ucznia, rodzica i nauczyciela. Dzięki dużemu projektowi z funduszy europejskich wypracowano szereg rozwiązań, ale niestety nie zakończyło się to już wpisaniem na trwałe konieczności zewnętrznego wspomagania szkoły.
Temat upadł, jak się później okazało, podobnie jak kwestia sześciolatków w szkołach. Obowiązkową naukę w tym wieku rozpoczęły tylko dwa roczniki uczniów.
Kurator mówi: weto!
Gdy PiS w październiku 2015 roku wrócił do władzy, o likwidacji kuratoriów nie było już mowy. Anna Zalewska, która została ministrem edukacji, nie kryła, że akurat ten urząd zamierza wzmacniać. I zrobiła to ekspresowo. Zresztą w tej samej nowelizacji przepisów, w której odesłała sześciolatki do przedszkoli - już w grudniu 2015 roku. Wiosną wszyscy kuratorzy byli już wymienieni na tych zaakceptowanych przez Zalewską.
Najważniejszą zmianą w kwestii kuratorów było to, że dostali prawo weta w sprawie likwidacji szkół. Jak już pisaliśmy, dotąd wystawiali w tej sprawie opinie, ale samorządy nie musiały brać ich pod uwagę. Po co ta zmiana? Niekoniecznie po to, by ratować małe wiejskie szkoły. Jak pokazała praktyka - bardziej po to, by kuratorzy mieli ostatnie słowo w sprawie tego, co samorządy będą chciały zrobić z likwidowanymi gimnazjami i budynkami po nich.
"To bardzo potrzebne zmiany. Chodzi o to, by ograniczyć rolę samorządów w decydowaniu o oświacie, ponieważ nad dobro dzieci przedkładają interes ekonomiczny" - mówiła wówczas "Wyborczej" Barbara Nowak, krakowska radna PiS. Tak, ta, która już kilka tygodni później została kuratorką w Małopolsce.
Według danych zgromadzonych przez tvn24.pl, od 2016 do 2019 roku kuratorzy nie zgodzili się na zamknięcie ponad 400 placówek, nawet takiej, w której jest 19 uczniów i 12 nauczycieli, a nikt nie chciał zostać dyrektorem. - To cios w samorządność - mówił nam Krzysztof Iwaniuk, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP.
W 2015 roku rządzący zdecydowali też, że kurator musi mieć co najmniej siedmioletnie doświadczenie w pracy jako nauczyciel, ale zrezygnowali z zapisu, że musi mieć doświadczenie w nadzorze pedagogicznym.
W tym czasie Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego, mówił mi: - Od 2011 roku powtarzamy, że kurator powinien stać na straży polityki edukacyjnej państwa, jego pozycja powinna być istotna. Chcemy, żeby kurator mógł oceniać funkcjonowanie szkoły. Ale chcielibyśmy też, żeby szkoła była wolna od polityki i ideologii. Jeśli ten ważny urząd obsadzimy funkcjonariuszami partyjnymi, to nie wróży dobrze.
Ważniejszy niż rodzic
To, co dziś proponuje minister Czarnek, bardzo przypomina propozycje z kampanii wyborczej Andrzeja Dudy z 2020 roku. Prezydent zaproponował wówczas, by każda organizacja, która chce przeprowadzić zajęcia dodatkowe w szkole, musiała przygotować szczegółowy ich program, który zostanie zaprezentowany rodzicom i poddany głosowaniu. Prezydent nie chciał w to jednak mieszać kuratora. Zaproponował inne rozwiązanie: jeśli większość rodziców uzna, że dana organizacja swoich zajęć prowadzić nie może, lekcje się nie odbędą.
Plan Czarnka jest bardziej stanowczy. Jeśli większość rodziców, a nawet wszyscy rodzice będą chcieli jakichś zajęć, kurator i tak będzie mógł im powiedzieć "nie". Wystarczy, że uzna, iż te są nieadekwatne do wieku i rozwoju dzieci, a to kwestia ocenna. "Nie" i już. Przepisy proponowane przez ministra Czarnka nie proponują w takich przypadkach drogi odwoławczej. Urzędnicy ministra tłumaczą, że decyzja kuratora nie jest decyzją administracyjną.
W czasie pierwszego czytania projektu ustawy wiceminister Dariusz Piontkowski przekonywał, że "w przytłaczającej większości opinia będzie pozytywna". Dr Iga Kazimierczyk, reprezentująca akcję Wolna Szkoła, zwracała jednak uwagę, że minister nie ma żadnych podstaw do takich prognoz.
Rafał Grupiński z Koalicji Obywatelskiej mówił politykom PiS: - Państwo chcecie zrobić z kuratorów oświaty funkcjonariuszy waszej służby bezpieczeństwa.
Jego partyjna koleżanka Katarzyna Lubnauer w czasie trwającego ponad osiem godzin posiedzenia komisji kilka razy powtarzała: - Kurator będzie rodzicem wszystkich dzieci. A minister jest szefem wszystkich kuratorów.
Projektu bronili posłowie PiS. Zbigniew Dolata przekonywał - jak kilka miesięcy temu minister Czarnek - że "nie ma czegoś takiego jak autonomia szkoły". - Konieczne jest wzmocnienie kuratora oświaty i rozumieją to wszyscy, którzy pamiętają rządy PO-PSL, kiedy ograniczyliście do minimum rolę kuratora oświaty i przez to rodzice byli pozbawieni możliwości otrzymania wsparcia - argumentował Dolata.
Posłanka Kinga Gajewska prosiła Piontkowskiego: - Niech pan minister wymieni choć jedną organizację, która jest za tą ustawą.
Na komisji pojawiły się trzy takie organizacje: Stowarzyszenie Rodzice w Edukacji prowadzone przez Wojciecha Starzyńskiego, byłego radnego PiS, a także fundacje Ona i On oraz Odpowiedzialny Gdańsk, które zasłynęły m.in. walką z programem edukacji seksualnej w Gdańsku ("Zdrovve Love").
To program, który w przeszłości krytykowała również małopolska kurator oświaty Barbara Nowak. 7 stycznia w czasie rozmowy z Radiem Zet nie pozostawiała złudzeń, jaka jest intencja zmian w prawie. I z góry zapowiadała, że do szkół nie wpuści np. edukatorów z Grupy Ponton. Choć przecież nie widziała i nie mogła ocenić konkretnego programu zajęć, co według MEiN może być jedynym powodem odmowy prowadzenia zajęć w szkole.
Zresztą wywiad na antenie Radia Zet przysporzył jej problemów - z ostrą krytyką przyszedł po raz pierwszy nawet minister Czarnek. Ale on i minister zdrowia Adam Niedzielski mieli pretensje o to, co mówi o szczepionkach, a nie o zarządzaniu szkołami.
Czy może być inaczej?
W Unii Europejskiej każde państwo samo decyduje o tym, jak powinny być nadzorowane szkoły. Lider edukacyjnych rankingów i stawiana za wzór Finlandia nie posiada urzędów, które pełniłyby rolę podobną do naszych kuratoriów. Około 30 lat temu Finowie zrezygnowali też z prowadzenia wizytacji kontrolnych w szkołach.
W dokumencie opracowanym przez Biuro Analiz Sejmowych czytamy: "Główną rolę w przeprowadzaniu analizy kształcenia ogólnego, zawodowego oraz kształcenia dorosłych odgrywa w Finlandii Rada ds. Ewaluacji Edukacji. Do jej zadań należy ewaluacja funkcjonowania placówek oświatowych oraz systemu nauczania. Na poziomie krajowym ewaluacja ukierunkowana jest głównie na ocenę realizacji celów zawartych w krajowej polityce edukacyjnej oraz w krajowych podstawach programowych. Na poziomie lokalnym i regionalnym ewaluacja może koncentrować się na ocenie dostępności edukacji, finansowej odpowiedzialności instytucji edukacyjnych oraz realizacji lokalnej polityki w dziedzinie edukacji i kultury. Ocenie poddawany jest również stopień realizacji zasady równości i bezpieczeństwa w edukacji".
Podsumowując: celem nie jest szukanie uchybień, ale poprawa jakości nauczania.
- Nie tylko Finlandia prowadzi szkoły tak, by bieżąca polityka była w nich jak najmniej obecna - zauważa Katarzyna Hall, która dziś kieruje prowadzącym niepubliczne szkoły Stowarzyszeniem Dobrej Edukacji. - Tak działają szkoły w Skandynawii, w tym kierunku idzie też Holandia. A my? Musielibyśmy wszyscy bardziej sobie ufać, a z tym jest problem. U nas niestety tendencja jest taka, że minister wie, co jest najlepsze dla każdego ucznia, w której klasie powinien mieć lekcje jakich przedmiotów i lektury - dodaje.
Jej zdaniem dyrektor, który zawsze będzie się oglądał na ministra, ciągle będzie się czegoś bał, nie wróży dobrze żadnej szkole. - Taka sztywnie zarządzana szkoła zawsze będzie dla uczniów gorsza, a na pewno mniej interesująca - twierdzi Hall. I dodaje: - Rozumiem to, że władza chce mieć urzędników w terenie, którzy ją reprezentują. Oni się przydają na przykład do zbierania różnych danych, tak jak teraz w pandemii. Czuwają też, gdy przydarzają się trudne sytuacje. Ten rząd jednak potrzebuje urzędników, by kontrolować i przede wszystkim straszyć.
Hall zauważa, że na początku lat 90. przynajmniej twierdzono, że kuratoria mają zadanie zarówno kontrolować, jak i wspierać, chociaż dyrektor szkoły na ogół starał się wobec urzędników kuratorium pokazać od dobrej strony, a nie szukać wsparcia w trudnych sytuacjach, żeby nie podpaść. - Dlatego uważałam zawsze, że potrzebny jest oddzielony od nadzoru system wspomagania szkół. Zewnętrzne wsparcie bywa bardzo potrzebne. Obecnie już w ogóle się o nim nie mówi. Tylko projektuje, jak mnożyć sankcje karne - podkreśla była minister.
Od Bosaka po Biedronia
Hall przypomina, że w przeciętnej szkolnej klasie mamy dzieci rodziców, którzy są wyborcami wszystkich partii obecnych w Sejmie. - Te szkoły muszą działać w interesie tych wszystkich dzieci - podkreśla. - I dlatego powinniśmy szanować wrażliwość wszystkich rodzin, od wyborców Bosaka po wyborców Biedronia. Oni mają prawo wychowywać dzieci zgodnie ze swoimi poglądami, a szkoła jest od tego, żeby nauczyć dzieci debaty, dyskusji, tolerancji i szacunku dla możliwej różnorodności. Wątpię, czy proponowane przez ministra Czarnka zmiany zapewnią nam takie szkoły.
Paszyński: - To, co dziś proponują politycy, skierowane jest przeciwko dziecku, jego wolności, otwartości na świat, różnorodności sposobów myślenia o tym świecie. Nic z tych propozycji nie służy dziecku.
Zaglądam do artykułu, który Włodzimierz Paszyński napisał w 2008 do zbioru tekstów "Wychowanie. Pojęcia - procesy - konteksty" pod redakcją Marii Dudzikowej i Marii Czerepaniak-Walczak. Swoją pracę zatytułował "Wychowanie w kontekście zmieniającej się polityki oświatowej - czyli od ideologii do ideologii…", a pisał tak: "PRL wprowadziła pojęcie jednolitego (wspólnego) frontu wychowawczego. Zaczerpnięte z języka militarnego, miało sugerować, że o dusze i umysły młodych ludzi toczy się bitwa, której zwycięskie rozstrzygniecie przyniesie komplementarność poczynań szkoły, organizacji młodzieżowych a także wychowania domowego. Sądząc po owocach, a więc wydarzeniach społeczno-politycznych lat 70-tych i 80-tych, zarówno dowództwo frontu, jak i pomniejszej rangi oficerowie, nie spisali się najlepiej…".
#bezprzerwy
W tvn24.pl przyglądamy się pomysłom ministra Przemysława Czarnka i jego doradców. Urzędniczy język ustaw i rozporządzeń przekładamy dla Was na język szkolnej praktyki. Z ekspertami oceniamy, czy to, co się za tymi pomysłami i postulowanymi rozwiązaniami kryje, będzie korzystne dla uczniów i nauczycieli. Sprawdzamy, czy autonomia szkół jest zagrożona i czy rodzice rzeczywiście będą mieli wpływ na edukację i wychowanie swoich dzieci. Wszystko to - artykuły, wywiady, materiały wideo, interaktywne infografiki, omówienia badań - możecie znaleźć w naszym serwisie pod hasłem #bezprzerwy.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl