Nie byłoby dzisiaj całkowicie uzasadnione ogłaszanie w Polsce alarmu wirusowego, bo go wciąż w Polsce nie ma - mówił w studiu TVN24 dr Paweł Grzesiowski z Centrum Medycyny Zapobiegawczej, który komentował rosnącą liczbę zakażeń i zgonów, spowodowanych koronawirusem z Chin. Zaznaczył, że nasz kraj jest "wciąż w okresie przygotowania do ataku".
We Włoszech zanotowano dotąd najwięcej przypadków zakażenia koronawirusem w Europie. Łączna liczba przypadków zarażenia w całym kraju to 219.
Dr Paweł Grzesiowski z Centrum Medycyny Zapobiegawczej, komentując w TVN24 sytuację na południu Europy powiedział, że "wirus uchwycił przyczółek europejski", czyli teren Włoch. - Niepokojące jest to, że jest to północny obszar Włoch, a nie południowy. Wirus raczej nie przypłynął statkiem z Afryki, tylko prawdopodobnie pierwszy przypadek to osoba, która przyleciała z terenu objętego epidemią w Azji - ocenił.
Grzesiowski zauważył, że "wirus rozprzestrzenił się na dość sporym obszarze". - To jest bardzo niedobry objaw, który powoduje, że w pozostałej części Europy powinien być ogłoszony czerwony alert. Nie w rozumieniu stref izolacji, ale w najwyższym poziomie gotowości, ponieważ z tak dużego regionu może pojawić się dowolna osoba, która będzie powracać z wakacji czy z biznesowego spotkania i przywiezie wirusa do innego kraju - tłumaczył.
"Wszystkie kraje muszą być przygotowane, że jutro, pojutrze, za tydzień pojawi się pacjent"
Do poniedziałku po południu we Włoszech zmarło sześć osób.
- Sytuacja we Włoszech zmieniła się w ciągu trzech dni. W ciągu trzech dób liczba przypadków wzrosła trzykrotnie - zauważył Grzesiowski. - Nie należy tego interpretować, że są to masowe zarażenia, tylko zostały uruchomione masowe badania - dodał, tłumacząc, że wirus może być obecny we Włoszech dłużej niż trzy dni.
- To mogłoby być bardzo niedobrym sygnałem dla Europy, bo gdyby wirus na terenie Włoch operował od pięciu, sześciu dni, to wiedzmy, że okres wylęgania choroby to około siedem dni. Te osoby mogą zaczynać chorować już w innych krajach. Sytuacja jest bardzo dynamiczna - powiedział.
Grzesiowski powiedział, że "wciąż musimy patrzeć na to od strony społecznej". - Nie byłoby dzisiaj całkowicie uzasadnione ogłaszanie w Polsce alarmu wirusowego, bo go wciąż w Polsce nie ma, przynajmniej w wykonywanych badaniach, które wykonujemy u pacjentów podejrzanych - podkreślił. - Jesteśmy wciąż w okresie przygotowania do ataku, musimy to niestety tak interpretować - powiedział ekspert. - Wszystkie kraje muszą być przygotowane, że jutro, pojutrze, za tydzień pojawi się pacjent, który będzie wymagał pomocy - podsumował.
- Jeżeli pacjent z Włoch trafił do szpitala i zaraził "x" osób to jest bardzo niedobry sygnał. To znaczy, że coś zawiodło (...) albo coś zmyliło pielęgniarki i lekarzy, że to nie jest pacjent zarażony wirusem - mówił dalej. - To jest moment kluczowy, bo jeżeli na terenie szpitala dochodzi do zarażeń na różnych chorych i personelu, to mamy wybuch ogniska epidemiologicznego - tłumaczył.
Wróciłem z Włoch. Co dalej?
- Gdybym wrócił wczoraj z nart z Lombardii i nie miałbym objawów, nie robiłbym sobie testów. Nie jest sensowne wykonywanie testów przesiewowych w kierunku wirusa, którego nie ma - podkreślił, zwracając uwagę, że rozumie niepokój turystów, którzy wrócili niedawno z Włoch.
- Osoby z gorączką, katarem powinny zgłosić się, zgodnie z procedurami, do lekarza - mówił dalej. - Jeżeli objawy są poważne to powinny zgłosić się do szpitala zakaźnego, a jeśli objawy są mniej nasilone, to powinni poinformować lekarza rodzinnego i, po konsultacji z nim albo zgłosić się na badania, albo pozostać w domu - dodał. Zaznaczył, że wirus prawdopodobnie przenosi się drogą kropelkową i to człowiek chory powinien przede wszystkim zakładać maskę.
Grzesiowski na koniec podkreślił podstawy: - Samoobserwacja, higiena rąk, unikanie kontaktu z osobami, które mają objawy infekcji gorączkowej.
Źródło: TVN24
Źródło: PAP/EPA/ANGELO CARCONI