Każdy dzień niesie ze sobą jakąś niespodziankę. Negatywną niespodziankę, która pokazuje ci, że siedzisz w kupie gó...a. Tylko czekasz, kiedy padnie na ciebie i zarazisz swoją rodzinę - mówi pracownik Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu, gdzie koronawirusa stwierdzono już u 115 osób, a 500 osób z personelu przebywa na kwarantannie albo zwolnieniach lekarskich.
OGLĄDAJ TVN24 W INTERNECIE NA TVN24 GO >>>
KORONAWIRUS - NAJWAŻNIEJSZE INFORMACJE. RAPORT TVN24.PL >>>
W środę do szpitala na Józefowie w Radomiu dotarły kolejne pozytywne wyniki badań na obecność koronawirusa. W sumie od wybuchu pandemii w tamtejszej placówce zdiagnozowano go już u 115 osób - lekarzy, pielęgniarek, obsługi i pacjentów. Sytuacja jest na tyle dramatyczna, że rzecznik szpitala zaapelowała o pomoc do wolontariuszy w opiece nad pacjentami.
O tym, jak pracuje się w szpitalu, gdzie odnotowano tak wiele zakażeń i tak ogromna część personelu jest wyłączona z pracy, opowiedział tvn24.pl jeden z jego pracowników. Ze względu na swoje bezpieczeństwo poprosił nas o zachowanie anonimowości. Nie podajemy też szczegółów, które mogłyby go zidentyfikować. Rozmowę prowadzi Szymon Jadczak.
Skąd na Józefowie wziął się koronawirus? Szpital w komunikacie informował, że pierwszym zakażonym był pracownik szpitala.
Według naszej wiedzy, chodzi o doktora X., jedną z funkcyjnych osób w szpitalu. W połowie marca miał wrócić z wyjazdu zagranicznego. Wkrótce źle się poczuł. Okazało się, że ma koronawirusa. Zakażenie najpierw pojawiło się na Oddziale Wewnętrznym I, potem na Wewnętrznym II, z którymi styczność miał doktor X. Teraz wyszło na Neurologii i Rehabilitacji.
Drugim źródłem zakażeń są pielęgniarki. One muszą pracować w kilku miejscach jednocześnie. Na neurologię prawdopodobnie wirusa przyniosła pielęgniarka, która pracuje w szpitalu na Banacha w Warszawie. Cały oddział trafił na kwarantannę. Na rehabilitację też przyniosła pielęgniarka. Nasze dziewczyny jeżdżą po różnych szpitalach: Warszawa, Grójec, Pionki, Kozienice. Gdzie jest praca, tam jadą.
Wirus rozprzestrzenia się, bo nie mamy żadnych zabezpieczeń. Brakuje wszystkiego. Od samego początku. Maseczek. Fartuchów. Wszystkie środki ochrony są wyliczane. Każdy oddział musi podać, ilu ma pacjentów, ilu pracowników i w zależności od tego dostaje jakieś ochłapy. Chyba że akurat nic nie mają, to nic nie dostajesz.
A jak nic nie ma, to idzie pan na oddział bez zabezpieczeń?
Radzimy sobie po swojemu. Teoretycznie maseczka powinna być jednorazowa. A my ją używamy przez cały dyżur, czasem przez kilka dni. Nie mogę sobie pozwolić, żeby wyrzucić ją po wizycie u pacjenta.
Po stwierdzeniu tych pierwszych przypadków coś się zmieniło w dostępności sprzętu ochronnego?
Nic. Marzymy o prawdziwych maskach z filtrami. Dodatkowo powinniśmy mieć przyłbice i gogle. A kombinezony nie z fizeliny, a z jakiegoś porządnego materiału. Tego też nie ma.
Dopiero na oddziałach, gdzie stwierdzono, że jest siedlisko koronawirusa, dostają taki sprzęt. Czyli przychodzą pozytywne wyniki dla 20 osób i dopiero w tym momencie zaczyna się pojawiać prawdziwy sprzęt. Wtedy jak już jest za późno.
Jaka atmosfera panuje w szpitalu?
Wszyscy chcą stąd uciekać. Każdy dzień niesie ze sobą jakąś niespodziankę. Negatywną niespodziankę, która pokazuje ci, że siedzisz w kupie gó...a. Czekasz, kiedy coś padnie na ciebie i kiedy zakazisz swoją rodzinę.
Ludzie trzymają się na dystans od siebie. Nie gromadzą się. Nie ma już spacerków, kawek, odwiedzania się na oddziałach. Jest pusto. Wszyscy się pilnują, dbają o siebie. Każdy zakłada, co ma do ochrony. Na szczęście nie brakuje rękawiczek i środków do dezynfekcji - ciągle je stosujemy.
Jednego nie można szpitalowi zarzucić - cały czas nas badają. Co chwilę ludzie z kolejnych oddziałów chodzą do laboratorium. Badają nas regularnie. Schodzimy do laboratorium szpitalnego. Każdy wchodzi pojedynczo. Patyczek głęboko do gardła. Pobrany wymaz do pojemniczka, pojemniczek jedzie do Warszawy. Testy wracają po 48 godzinach. Tak patrzymy po sobie, że połowa tych, którzy mieli kontakt z zarażonymi, złapała wirusa. Efekt uboczny tych testów jest taki, że co chwilę ktoś ma pozytywny wynik badania.
Wynik dostaje się telefonicznie. Ja dostałem negatywny, więc mogłem dalej pracować. Ci, którzy dostają pozytywny, od razu są wysyłani do domów. Natychmiast mają opuścić szpital.
Ale do otrzymania wyników normalnie pracujecie?
Dopóki nie masz negatywa, jesteś oddelegowany do pracy. Na początku się zdarzało, że ci, którzy mieli kontakt z zakażonymi, byli wysyłani na dwutygodniową kwarantannę. Ale to się z czasem jakoś zmieniło.
Dlaczego?
Bo nie ma ludzi do pracy.
To jak sobie radzicie?
Na szczęście jest bardzo mało pacjentów. Ludzie nie przychodzą teraz do szpitala z byle czym. Bo się boją. Jest dużo mniej urazów, wypadków, złamań, bo z powodu kwarantanny ludzie siedzą w domach. Dzięki temu jeszcze sobie jakoś radzimy.
Powtarzacie ten sam błąd, który doprowadził do zamknięcia szpitala w Grójcu - ludzie potencjalnie zakażeni, zamiast siedzieć na kwarantannie, roznoszą wirusa.
Nawet gorzej. Te osoby są rotowane po oddziałach. Jak się okazało na oddziale wewnętrznym, że część personelu jest zakażona, to pielęgniarki z innego oddziału dostały polecenie, żeby iść je zastąpić. Po trzech dniach jedna z nich zaczęła zgłaszać objawy koronawirusa. Ale wróciła na swój oddział. Dziś już wiadomo, że ma koronawirusa.
A jak to wpływa na pana?
Mieszkam w domu z rodziną. Byłem badany kilka dni temu. Wyniki dostałem po 48 godzinach. Te dwa dni miałem dyskomfort, bo w międzyczasie okazało się, że ktoś kolejny ma pozytywa. W momencie, gdy dostałem wynik, odetchnąłem, humor się poprawił. Przychodzę kolejnego dnia do pracy - okazuje się, że oddział, z którym miałem kontakt, ma kolejny przypadek potwierdzony. Więc znowu się zaczyna gonitwa myśli. Spokój miałem niecałe 24 godziny. Pytanie co jutro wyjdzie…
W dodatku dyrekcja ukrywa przed nami informacje, wszystko jest cedzone. O wszystkim dowiadujemy się z opóźnieniem. Ja dziś przypadkiem od pielęgniarki na korytarzu dowiedziałem się o kolejnym przypadku na innym oddziale, gdzie też miałem kontakt z ludźmi. Okazuje się, że moi koledzy tam również mają pozytywny wynik.
Czyli macie świadomość, że jesteście zarażeni, albo zaraz będziecie?
Tak. Mnie to nie przeraża. Bardziej się boję o rodzinę. Nie chciałbym tego dać komuś bliskiemu. Zawsze wychodziłem z założenia, że mam dobrego anioła stróża i mnie nic nie dopadnie. Ale coraz bardziej zaczynam się bać o własną rodzinę, sąsiadów, znajomych. Że mogę nieświadomie komuś to przynieść i zrobić krzywdę.
Jak pan się zabezpiecza?
Jak mówiłem, nie brakuje rękawiczek i płynu do dezynfekcji. Przy wyjściu ze szpitala dezynfekuję ręce, otwieram sobie drzwi łokciem i wychodzę. W samochodzie znowu się dezynfekuję. Drzwi do klatki w bloku otwieram kluczem i w rękawiczkach. W domu rozbieram się w korytarzu i odwieszam rzeczy do szafy, która jest tylko na moje rzeczy. Nie witam się z nikim, tylko od razu ruszam do łazienki. Ręce, twarz, głowa, mycie, dezynfekcja dokładna.
Jak bliscy na to reagują?
Żona mnie męczy, żebym uciekł na zwolnienie. Teściowie się mnie boją. Rodzice się mnie boją. Boją się też mojej żony i dzieci. Powiedzieli mi to wprost. Nie widzę się z nimi na odległość mniejszą niż kilka metrów.
Dlaczego pan jeszcze nie poszedł na zwolnienie?
Bo mam poczucie obowiązku. Wychodzę z założenia, że wszyscy nie mogą uciec, bo kto zostanie z pacjentami? Koledzy sami się do mnie zgłaszali, że jak potrzebuję, to dadzą mi zwolnienie. Ale ktoś musi zostać.
A co myśli pan o tych, którzy uciekają w L4?
Nie mam do nich pretensji. Nie jesteśmy zabezpieczeni, nie dostajemy żadnych informacji. Nie wiesz, kogo masz się bać, jak się przygotować do pracy, czy możesz do szatni wejść, czy ktoś zakażony tam czegoś nie zostawił. Bo przecież szatnie są wieloosobowe.
Ale nie wiem, jak zareaguję, gdy się okaże, że na moim oddziale jest siedlisko koronawirusa. Czy sam nie ucieknę.
Jak to wszystko znoszą pacjenci?
Ci, którzy zostali jeszcze w szpitalu, nie przejmują się zbytnio koronawirusem, bo mają swoje dolegliwości i martwią się swoimi chorobami. Nie boją się też nas, na szczęście.
Jest jakiś moment krytyczny, kiedy nie będziecie w stanie zapewnić ludziom opieki?
Wydaje mi się, że to jest kwestia kilku dni.
Autorka/Autor: Szymon Jadczak
Źródło: tvn24.pl