Letarg, w którym znalazła się polska gospodarka, trwa już prawie miesiąc. Firmy nawet te największe mocno odczuwają skutki nagłego hamowania, a w najtrudniejszej sytuacji są najmniejsi przedsiębiorcy. Reporter "Czarno na białym" Artur Zakrzewski rozmawiał z panią Anną, która w obliczu kryzysu obawia się, co przyniesie przyszłość.
- Konie to całe moje życie. Nie wyobrażam sobie, żeby każdą z moich miłości, którą mam, teraz miałabym po prostu oddać - mówi Anna Sterczyńska, mama samotnie wychowująca dziewięcioletnią córkę i właścicielka niewielkiej stadniny koni, którą prowadzi w Rakowni pod Poznaniem.
- Boję się o przyszłość. Przede wszystkim o przyszłość koni i córki, żebyśmy dali radę przetrwać. Spędza mi to sen z powiek - dodaje.
Właścicielka stadniny i agencji eventowej Kawalkada zatrudnia na etatach dwoje pracowników. - Od dwudziestu lat wszystkie działalności, które prowadzę, niosę na swoich barkach - podkreśla.
"Wypłata? Na pewno w ratach"
Z powodu koronawirusa i wprowadzonych rządowych zasad bezpieczeństwa w jej stadninie nie odbywają się żadne treningi, zawody łucznictwa konnego ani zwykłe lekcje jazdy konnej. Nie są również organizowane dla klientów wyprawy w teren, nie przyjeżdżają też dzieci ze szkół czy przedszkoli. Do niedawna w ofercie były zajęcia z hipoterapii, ale i one zostały wstrzymane. Od miesiąca nic się nie dzieje.
Co to może spowodować? - Pomijając nasze wypłaty, zwierzęta nie będą miały co jeść - odpowiada pan Jacek, pracownik Kawalkady.
Do wykarmienia jest 19 koni. Siano i pasza już się kończą, zapasów starczy na około dwa tygodnie. A zwierzę - jak zaznacza pani Anna - musi być otoczone opieką. - Musi dostać dobrze jeść, bez względu na to, jaka jest pora roku czy pandemię - przyznaje. - Człowiek może zjeść mniej i jakoś to przetrzyma. Niestety, konie, choć to rozumne zwierzęta, muszą dostać odpowiednią ilość jedzenia - dodaje pan Jacek.
Pieniędzy na zakupy nie ma. Nie ma także poduszki finansowej. To, co udało się odłożyć w poprzednim sezonie, trzeba było wydać zimą, gdy ruch w stadninie jest mniejszy. Na dobre zaczyna się dziać z początkiem marca, ale właśnie wtedy rozpoczął się kryzys - dla stadniny w najgorszym momencie.
- W tym miesiącu nie wiem, jak będzie z wypłatą. Na pewno będzie w ratach - mówi pan Jacek.
"Nie wiem, jak niektóre dokumenty wypełnić"
Pensje dla pracowników, pokarm dla koni, dzierżawa ziemi pochłaniają miesięcznie co najmniej 25 tysięcy złotych. I jeszcze dochodzi opieka weterynaryjna. Dwa konie już mają problem z zębami, a dwa kolejne potrzebują stałej kuracji i leków, bo cierpią na astmę.
Żeby ratować sytuację, stadnina zaczęła sprzedawać koński nawóz. - Jeżeli sytuacja będzie na tyle zablokowana i nie będziemy mogli normalnie pracować, to faktycznie martwię się o przyszłość, z czego żyć, z czego zapłacić podstawowe rachunki - mówi pani Anna.
W ramach rządowej pomocy właścicielka stadniny nie złożyła jeszcze żadnego wniosku. Twierdzi, że to wszystko jest bardzo skomplikowane. - Zajmuję się końmi. Nie wiem czasami, gdzie można uderzyć po jakąś pomoc. Nie wiem, jak niektóre dokumenty wypełnić - wyjaśnia. Dodaje, że przepisy tworzone przez rząd próbuje zrozumieć księgowa, która obsługuje firmę. Na razie nic z tego nie wynika. A pomoc potrzebna jest na już.
- Zwierzęta i córka to cały mój świat. Jestem w stanie sama nie jeść, wyprowadzać konie na okoliczne łąki, wypasać je, żeby tylko dały radę z nami być - kończy.
Źródło: TVN24