W politykę na poważnie weszła na ostro. W świadomości liderów Zjednoczonej Prawicy zaistniała po przegranych dla PiS wyborach samorządowych w 2014 r. - do dziś pamiętają niecenzuralną wiązankę, jaką miała wykrzyczeć m.in. w stronę Beaty Szydło i Andrzeja Adamczyka. W tym jednym incydencie mieści się niemal wszystko, z czego Jadwiga Emilewicz dała się poznać w polityce i co najpierw zaprowadziło ją na szczyt, a potem do "kryzysu narciarskiego".
Te cechy to: ogromne zaangażowanie ze znaczną dawką emocji, chorobliwa wręcz ambicja, odwaga oraz - jak nazwał to jej kolega - "skłonność do przypałów". Do tego dodajmy skrajną pracowitość.
Połączenie tych cech najpierw zawiodło Jadwigę Emilewicz na fotel wicepremiera, by po dziewięciu miesiącach wpakować w jeden z największych kryzysów wizerunkowych w polskiej polityce.
Przyjaciele i wrogowie
- Skąd o tym wiecie? - Emilewicz pytana przez nas o incydent z 2014 roku lekko się rumieni. To pierwszy i jedyny raz podczas 90 minut rozmowy, gdy nie wie, co powiedzieć. W końcu odmawia komentarza. Prostuje tylko naszą informację, że w gronie, które obsztorcowała, był Ryszard Terlecki, ówczesny szef Prawa i Sprawiedliwości w Krakowie.
Nie usłyszymy zatem od niej, czy w saloniku dla VIP-ów w krakowskiej siedzibie Prawa i Sprawiedliwości (tak oficjalnie nazywano kanciapę w budynku przy ul. Łobzowskiej przesiąkniętą zapachem papierosowego dymu) wypowiedziała wtedy choćby jedno zdanie nadające się w całości do zacytowania. Bo przekleństwa, które usłyszała pod swoim adresem m.in. późniejsza premier Beata Szydło i późniejszy minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, na pewno się do tego nie nadają.
Z opałów ratował ją wówczas Jarosław Gowin.
"Mistrz i przyjaciel" - tak do dziś mówi o nim Emilewicz. Politycy gowinowego Porozumienia nazywają byłą wiceprezes partii zdrajczynią. Sam Jarosław Gowin, chociaż zazwyczaj nie unika rozmów z dziennikarzami, na temat kryzysu narciarskiego swojej byłej zastępczyni wymownie milczy. - Emocje jeszcze nie opadły - wyjaśniają nam ich wspólni znajomi.
Przyjaźni już nie ma.
Żeby zrozumieć drogę drobnej 46-latki z Krakowa, która przygodę z wielką polityką zaczęła od zwyzywania liderów PiS, szybko doszła do rządowych posad, a dziś za sprawą kilkudniowego wyjazdu na narty z dziećmi została niekwestionowaną królową memów, rozmawialiśmy z kilkudziesięcioma osobami - jej wrogami, przyjaciółmi, pracownikami, ekspertami.
Oprócz wspomnianego już Gowina nie chciał z nami rozmawiać tylko jeden z jej najbliższych przyjaciół. "Mamy taki układ, że nie chcemy rozmawiać ze sobą przez obcych. I pewnie dzięki temu wciąż jesteśmy przyjaciółmi" - przekazał. Szanujemy to i gratulujemy lojalności.
Wiemy również, że Jadwiga Emilewicz nienawidzi, gdy nazywa się ją "Jadzią", chociaż mówią tak o niej zarówno osoby jej przychylne, jak i wrogie.
To też uszanujemy.
Białe kłamstwa
W psychologii istnieje pojęcie białego kłamstwa. Definiuje się je jako społecznie akceptowaną i łagodną formę mówienia nieprawdy. Białe kłamstwa dotyczą drobnych, nieistotnych spraw. Najczęściej korzystają z nich rodzice wobec dzieci: "nie możesz grać w gry, bo wyładował mi się smartfon". Według ekspertów białe kłamstwo pozwala uniknąć otwartych konfliktów, załagodzić sytuację, przeczekać, ochronić siebie. Wydają się nieszkodliwe, ich skutki mogą jednak być znaczące.
Po dziesiątkach godzin rozmów na temat Jadwigi Emilewicz możemy podsumować: jest ona mistrzynią białego kłamstwa. Ale mistrzów czasem gubi rutyna…
"W 1993 z wyróżnieniem zdała maturę w II Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie" - to drugie zdanie z życiorysu Jadwigi Emilewicz (wtedy jeszcze Szyler) na jej stronie internetowej i pierwsze białe kłamstwo, które znaleźliśmy w jej biografii. - Jadwiga zdała maturę bardzo dobrze. Ale nie było czegoś takiego za naszych czasów, jak matura z wyróżnieniem - wspomina jej koleżanka z czasów licealnych.
Z zakończeniem szkoły średniej wiąże się niecodzienna historia. Podczas rozdania świadectw wychowawca Krzysztof Osuchowski wręczył Jadwidze złoty pierścionek. - Powiedział, że nigdy w życiu jej nie zapomni, że była nieprawdopodobną osobą - wspomina koleżanka. - Chodziliśmy do klasy humanistycznej. Jadwiga mocno zaangażowała się w harcerstwo. Grała na gitarze, czytała Stachurę. Była troszkę "kościółkowa" - opowiada znajoma.
Wiara i harcerstwo jeszcze powrócą w tej opowieści.
"Jak żołnierze wyklęci"
To, że Jadwiga Emilewicz w ogóle trafiła do poważnej polityki, Polska zawdzięcza Andrzejowi Wajdzie i jego żonie Krystynie Zachwatowicz. Wajdowie, którzy na początku lat 90. przyczynili się do powstania w Krakowie Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, na przełomie wieków umyślili sobie, że na drugim końcu miasta stworzą Muzeum PRL.
Zachwatowicz zebrała wiele pamiątek z okresu Polski Ludowej. Wstępnie na siedzibę wytypowano zapyziałe nowohuckie kino Światowid. Żona Andrzeja Wajdy z uporem wychodziła sobie stworzenie placówki - na początku był to oddział warszawskiego Muzeum Historii Polski, podległy Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zachwatowicz została przewodniczącą rady programowej. Na czele oddziału stanęła Jadwiga Emilewicz, "kojarzona z konserwatywnym skrzydłem Platformy Obywatelskiej" - jak pisały wtedy o niej prawicowe media.
Głównym zadaniem późniejszej wicepremier było przygotowanie wystawy stałej Muzeum PRL. Według naszych rozmówców dostała jasne wytyczne: nowa placówka miała skupiać się na sprawach społecznych, pokazywać codzienne życie Polaków w komunizmie, uświadamiać zwiedzającym, że PRL nie był tylko czarną dziurą, w której nie dawało się wytrzymać. Miała pokazywać ludzi, którzy starali się przetrwać ten okres.
- Ale pani Emilewicz zrobiła to po swojemu. Przedstawiony przez nią projekt to było coś w stylu "45 lat krwawych walk o niepodległość". Skupiał się na prześladowaniach i martyrologii. Zachwatowicz dostała piany, jak to zobaczyła - opowiada osoba, która brała udział w tamtych wydarzeniach.
- Scenariusz był ideologiczny. Jadwiga wyszła z roli muzealnika, stała się prawicową działaczką. W dodatku nie chciała ustąpić w sporze, w który zaangażował się w końcu także ówczesny minister kultury Bogdan Zdrojewski. Była niezłomna jak żołnierze wyklęci - stwierdza z przekąsem jeden z krakowskich menedżerów kultury. Skończyło się tak, że przez upór Emilewicz z końcem 2012 roku zlikwidowano Muzeum PRL jako oddział MHP, a całość przekazano pod skrzydła prowadzonego przez miasto Muzeum Historycznego Krakowa. Formalne przekształcenia wykorzystano do pozbycia się krnąbrnej dyrektorki.
- Jadwiga na pokaz była chętna do współpracy, ale co innego mówiła, a co innego robiła. I dziwiła się, że to potem wywołuje wkurzenie u ludzi. Po całej tej akcji obraziła się na krakowskie elity. Uznała, że miasto jej nie pomaga, że nie stanęło za nią. Próbowała jeszcze działać w branży muzealnej, ale ostatecznie poszła w politykę. Można powiedzieć, że Krysia załatwiła jej karierę polityczną - stwierdza uczestnik sporu o Muzeum PRL.
"Siła charakteru kobiet"
- Tak naprawdę poszło o jedno zdanie z katalogu - mówi Emilewicz. - Zanim pani Krystyna Zachwatowicz przeczytała katalog, nie miała zastrzeżeń do wystawy. Była bardzo atrakcyjna plastycznie i wizualnie, zaprojektowała ją zresztą jedna ze studentek pani profesor z Akademii Sztuk Pięknych [Zachwatowicz wykładała na tej uczelni - red.]. A spór dotyczył sformułowania podsumowującego dekadę lat 80., rozmów przy Okrągłym Stole i jego scenariusza wystawy: "Rozmów nie toczono w stoczniowej sali BHP w świetle kamer i wobec tysięcy strajkujących, żywiołowo reagujących na każde wypowiedziane słowo, ale w rządowych, pilnie strzeżonych willach, gdzie nikt nie przeszkadzał". Podpisane Jarosław Szarek, wtedy pracownik krakowskiego oddziału, dziś prezes IPN - opisuje.
- I przez to jedno zdanie trzeba było rozwiązać praktycznie całą instytucję oraz zwolnić dyrektorkę? - pytamy.
- Siła charakteru kobiet - śmieje się dziś Emilewicz.
Uważam, że była to uczciwie historycznie zrobiona wystawa. Nie było w niej martyrologii.Jadwiga Emilewicz
- Była historia. Ponura, ponieważ taki był to czas. Pokazaliśmy ją od strony politycznej, ale i społecznej. Były internowania, więzienia, strach przekazane we wspomnieniach bohaterów tamtych dni, ale była też codzienność. Pusty sklep, mieszkanie i meblościanka z zapętlonym wystąpieniem generała Jaruzelskiego. To była dla mnie pierwsza lekcja "polityczności". Bo realnym źródłem sporu była różnica w ocenie faktów z PRL-u pomiędzy państwem Wajdami, patronami projektu i jednocześnie bohaterami wielu zdarzeń z powojennej historii Polski, a historykami w radzie muzeum. Wtedy na pewno popełniłam grzech nadmiernej samodzielności. Mając "radę nadzorczą", trzeba uzgadniać z nią kierunki, a ja tego nie zrobiłam przed wystawą. Być może nie byłoby tak trudno, choć kłopoty ze scenariuszem wystawy stałej pojawiłyby się prędzej czy później. Mimo różnicy zdań w tamtym okresie żałuję, że nie mamy dziś żadnych relacji - przyznaje.
Przy okazji sprostujmy plotkę kolportowaną przez kolegów Emilewicz ze Zjednoczonej Prawicy: jej firma, zajmująca się aranżacją wystaw, nie zbankrutowała. Koza Nostra Studio założone z koleżanką Natalią Horak działa do dziś. Ma na koncie wiele udanych realizacji, ale Emilewicz wycofała się z niej z końcem 2015 roku.
Mistrz i Jadwiga
Uwaga o tym, że nie zdawała sobie sprawy z potrzeby konsultacji kluczowych spraw z szefem-patronem brzmi dziwnie w ustach Emilewicz. Bo w trakcie sporu wokół Muzeum PRL w jej życiu był już inny szef-patron, z którym konsultowała się stale: Jarosław Gowin.
Poznali się, gdy była jeszcze na studiach.
- Pod koniec lat 90. to był bardzo rozgrzany politycznie czas i skala podziałów społecznych nie mniejsza niż dziś, w Klubie Jagiellońskim organizowaliśmy dyskusje, pisaliśmy analizy o tworzącym się państwie, społeczeństwie obywatelskim, instytucjach. Przygotowaliśmy też serię debat pod tytułem "Jakiego państwa potrzebują Polacy". Zaprosiliśmy między innymi Lecha Kaczyńskiego, Ludwika Dorna, Jana Rokitę. Był też Jarosław Gowin. Klub Jagielloński był blisko "Znaku" czy "Tygodnika Powszechnego" - wspomina Jadwiga Emilewicz. - Ale tak naprawdę bliżej poznaliśmy się po moim powrocie z Oksfordu.
Do Anglii pojechała na roczne stypendium Uniwersytetu Oksfordzkiego. - Piotr Dardziński [wieloletni współpracownik Gowina, przyjaciel Emilewicz, w przeszłości m.in. wiceminister nauki, obecnie prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz - red.] powiedział, że Jarek kompletuje kadrę, chce stworzyć renomowaną wyższą uczelnię. Miałam rozgrzaną głowę, wierzyłam, że zrobimy polski Oksford - opowiada Emilewicz.
Oksfordu nie zrobili, ale Wyższa Szkoła Europejska im. ks. Józefa Tischnera była solidną prywatną uczelnią. Wtedy Gowin mógł dostrzec po raz pierwszy pracowitość Emilewicz. Ich znajomi pytani, na czym polegał fenomen relacji obecnego wicepremiera z byłą wicepremier, z lekką nutką złośliwości stwierdzają, że Gowin potrzebował Jadwigi, bo ktoś musiał za niego ciężko pracować. Ona sama pytana o to mówi, że układ mistrz-uczeń rozwinął się z czasem w bliską przyjaźń.
Gowin nie był pierwszym politykiem, dla którego pracowała Emilewicz. W 1999 roku, po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim, zatrudniła się w kancelarii Jerzego Buzka. Poznała też Michała Kuleszę, który przygotowywał dla rządu AWS reformę administracyjną. Emilewicz poświęciła jej pracę doktorską. "Depolityzacja polityki. Model władzy na przykładzie reformy samorządu terytorialnego". Pracę napisała, ale nie zdążyła jej obronić. - Może teraz będzie na to czas? Zwłaszcza że od ubiegłego roku prowadzę zajęcia ze studentami na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu - zastanawia się Emilewicz.
Pod koniec lat 90. w czasie praktyk studenckich pracowała jako dziennikarka. W 1997 roku trafiła na staż do "Życia" Tomasza Wołka. Jej opiekunem był Robert Mazurek. - Przyjechałam na praktyki w czasie wakacji. Była wtedy wielka powódź, lądowanie łazika na Marsie, ale i tworzył się pierwszy ogólnopolski prawicowy dziennik. Pisałam też publicystykę polityczną, pierwszy raz idąc wtedy do Sejmu - wspomina.
Na stażu się skończyło. Została znajomość z Mazurkiem, z którym czasem spotykają się na winie. Po latach Emilewicz będzie miała jeszcze swoją rubrykę w krakowskim "Dzienniku Polskim", a lokalna "Gazeta Wyborcza" często będzie ją prosiła o komentarze na temat krakowskiej polityki. Ekspertką była kiepską. Od 2010 wieszczyła porażkę prezydenta Jacka Majchrowskiego. Ostatnio w 2017. Oceniła wówczas, że "epoka prof. Majchrowskiego dobiega końca". Rok później Majchrowski po raz piąty wygrał wybory prezydenckie w Krakowie.
Na jedynkę, na marszałka, na prezydenta
To między innymi czwarte ze zwycięstw Majchrowskiego spowodowało atak furii u Emilewicz, od którego zaczęliśmy tę opowieść. Latem 2014 roku Gowin wraz ze Zbigniewem Ziobrą podpisali porozumienie z Jarosławem Kaczyńskim, które miało zmienić polską politykę na długie lata. Początki były trudne.
- Wybory samorządowe jesienią 2014 roku w Małopolsce były do wygrania. Sejmik był do odbicia, można było powalczyć w Krakowie. Ale nie z takim podejściem do kampanii - mówi nam polityk Zjednoczonej Prawicy. Nawet dziś nie kryje emocji na wspomnienie wyborów sprzed ponad sześciu lat. PiS-em w Krakowie rządzili wtedy Beata Szydło, Ryszard Terlecki i Andrzej Adamczyk. Przeciwko Majchrowskiemu wystawili Marka Lasotę, wcześniej radnego z PO, który w kampanii dość słabo ukrywał, że Jacka Majchrowskiego lubi i nie ma zamiaru z nim w ogóle walczyć. Emilewicz odpowiadała w pewnym momencie za kampanię Lasoty, ale została odsunięta przez Terleckiego.
Trafiła na jedynkę listy kandydatów do sejmiku województwa. - Śmialiśmy się, że Gowin ją wszędzie zaproponuje. Na jedynkę listy, na marszałka, na prezydenta Krakowa. Wtedy udało mu się ją wcisnąć na szczyt listy. Obiecał jej, że jak PiS zdobędzie sejmik, to Jadwiga zostanie marszałkiem. Skończyło się dość przeciętnym wynikiem, trzecim na liście PiS. Mandat radnego zdobyła, ale Platforma i PSL utrzymały władzę - opowiada działacz Zjednoczonej Prawicy z Małopolski.
Może to wizja utraconego fotela marszałka, a może odsunięcie od kampanii sprawiły, że Emilewicz puściły nerwy i podczas wieczoru wyborczego wpadła do pokoju VIP-owskiego w krakowskiej siedzibie PIS i wygarnęła od najgorszych Beacie Szydło i reszcie tuzów małopolskiego PiS. - Gowin ją wtedy wyciągnął stamtąd i długo uspokajał. Ale Szydło zapamiętała ten incydent. Nie bez powodu Emilewicz została samodzielnym ministrem dopiero po odejściu Beaty z rządu - relacjonuje polityk PiS.
W 2014 roku Jadwiga Emilewicz nie została marszałkiem, ale jako radnej przydarzyło jej się coś, co miało znacznie większy wpływ na jej życie, a także zdrowie wszystkich Polaków: zrozumiała, jak potężnym problemem jest smog. To w Małopolsce najsilniej działali aktywiści walczący o czyste powietrze, bo i problem ze smogiem był tam ogromny. Dzięki naciskom takich organizacji, jak Krakowski Alarm Smogowy małopolscy radni dali się przekonać do uchwały antysmogowej jako pierwsi w Polsce. Głos m.in. Emilewicz sprawił, że od lipca 2017 r. w Małopolsce nie można spalać miałów węglowych oraz palić w piecach niespełniających unijnych standardów.
Nie nasz temat
Będąc wciąż krakowską radną, pod koniec 2015 roku została wiceministrem rozwoju.
Styczeń 2016 roku. Gabinet w gmachu ministerstwa przy warszawskim placu Trzech Krzyży. Emilewicz wzywa do siebie dyrektora jednego z departamentów.
- Kto tam u pana zajmuje się branżą kotlarską? - pyta.
- Jaką? - drapie się po głowie doświadczony urzędnik.
- Kotlarską. Kotły. Węgiel. Polska to jeden z największych producentów kotłów. Ma pan u siebie 70 osób. Kto się tym zajmuje? - dociska Emilewicz.
- No nikt. To nie jest nasz temat - duka dyrektor.
Ale to szybko zaczął być ich temat. Jeszcze do niego wrócimy.
W zawłaszczaniu tematów, którymi teoretycznie powinny zajmować się inne resorty, Jadwiga Emilewicz jest bezkonkurencyjna. Stąd masa konfliktów z kolegami z rządu. Na potrzeby tego tekstu próbowaliśmy liczyć i wyszło nam, że trudniej znaleźć ministra, któremu Emilewicz nie pakowała się w kompetencje niż takiego, od którego nie próbowała przejąć jakiegoś zagadnienia.
Gdy w 2016 roku zaczęła się reforma programowa edukacji, Jadwiga Emilewicz niespecjalnie potrafiła ukryć sceptycyzm. Zdarzało się jej przewracać oczami, gdy na wspólnych konferencjach przemawiała Anna Zalewska, ówczesna szefowa resortu oświaty. W czasie konsultacji międzyresortowych nie szczędziła założeniom reformy krytycznych uwag.
W październiku 2016 roku jako podsekretarz w resorcie rozwoju zwracała uwagę, że MEN musi rozszerzyć przepisy, by gwarantowały możliwość zachowania ciągłości projektów unijnych, które w ostatnich latach prowadziły tysiące szkół. MEN przepisy poprawił, dotacje z Unii nie przepadły.
Gorzej szło jej z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. W pewnym momencie była jedną z niewielu osób, która słuchała ludzi z biznesu i ich skarg na Ziobrę. - Sprzeciwiała się pomysłom karania przedsiębiorców. Słuchała nas, ale niewiele z tego wynikało. Mieliśmy przeświadczenie, że ona pokrzyczy na obradach rządu na innych ministrów, ale oni i tak zrobią swoje - komentuje Arkadiusz Pączka, wiceprzewodniczący Federacji Przedsiębiorców Polskich. Sama Emilewicz przyznaje, że jeden z jej pomysłów na ułatwienie życia innowacyjnym przedsiębiorcom, czyli Prosta Spółka Akcyjna, po raz kolejny nie może wejść w życie.
Uchwalona przez Sejm i podpisana przez prezydenta w sierpniu 2019 roku ustawa, przygotowana przez jej resort, nie działa właśnie przez resort Ziobry. - Kolejny raz przesunięto wejście w życie na 1 lipca 2021 nie dlatego, że minister Ziobro nie lubi Prostej Spółki Akcyjnej, tylko dlatego, że przez cztery lata nie udało się w Ministerstwie Sprawiedliwości pokonać bariery technologicznej i nie scyfryzowano Krajowego Rejestru Sądowego, warunku niezbędnego do rejestracji samej spółki. My naszą część zadania odrobiliśmy - jeśli KRS będzie w pełni scyfryzowany, wówczas PSA natychmiast wchodzi w życie. Cyfrowy KRS to jedna z tych reform w obszarze sądownictwa, która jest korzystna społecznie i co do której nikt by nie protestował - komentuje Emilewicz.
W czerwcu 2020 roku wybrała się do Ministerstwa Sprawiedliwości i zaproponowała, że skoro oni nie potrafią, to ona im zrobi cyfryzację KRS. Nic z tego nie wyszło. - To po prostu nie było priorytetem żadnego z wiceministrów sprawiedliwości - przyznaje Emilewicz.
Ludzie ministra Ziobry są mniej dyplomatyczni: - Zawsze była przerostem formy nad treścią. W dodatku jest arogancka. Pouczała posłów, ministrów, dyrektorów, nie mówiąc o tym, jak traktowała zwykłych urzędników.
W tej kwestii trudno nie przyznać Emilewicz racji. Cyfryzacja wymiaru sprawiedliwości wciąż się nie udała, a polskie sądy i prokuratury przygniata papierologia. Krytycznie o próbie poprawy tego stanu wypowiedziała się niedawno Najwyższa Izba Kontroli.
Piasek znad Sahary
Węglem, smogiem i kotłami Emilewicz też zajęła się, bo inni nie chcieli. Albo po prostu nie zdawali sobie sprawy z wagi problemu.
Posiedzenie Rady Ministrów na początku rządów PiS. - A ten smog. To skąd to się bierze właściwie? - ma zagaić jeden z ważnych ministrów.
- No, to jest ten, no, piasek znad Sahary - odpowiada mu kolega.
Tematem smogu powinno się zajmować raczej Ministerstwo Środowiska. Ale jego ówczesny szef Jan Szyszko miał do ekologii podejście, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne.
Kolejnymi wrogami Emilewicz w walce o czyste powietrze byli przedstawiciele lobby węglowego w rządzie: Grzegorz Tobiszowski i Krzysztof Tchórzewski z ówczesnego Ministerstwa Energii.
- Gdyby nie Jadwiga Emilewicz, kwestia zanieczyszczeń powietrza z pewnością nie znalazłaby takiego zrozumienia w ekipie rządzącej. Podobną osobą jest Piotr Woźny [do września 2020 roku pełnomocnik rządu ds. programu "Czyste powietrze" - red.] - ocenia Bartosz Piłat, ekspert Polskiego Alarmu Smogowego. - "Czyste powietrze" jako program to w dużej mierze efekt ich determinacji. Normy techniczne dla kotłów, normy jakości dla węgla - w tym wszystkim grała istotną rolę. Dziś mułów składających się w połowie z piachu nie można sprzedawać jako paliwa - dodaje.
Dlaczego zatem, mimo wprowadzenia tych zmian, Polska nadal jest czerwoną plamą na mapie czystości powietrza w Europie? - Tego rodzaju program to praca na lata. W Krakowie likwidacja ponad 25 tysięcy kotłów węglowych trwała cztery lata. Doświadczenia pokazały, gdzie są wąskie gardła - tłumaczy Piłat. - "Czyste powietrze" rozpisane jest na dekadę. W Polsce mamy trzy miliony kotłów węglowych do likwidacji albo wymiany. Tego nie da się zrobić w rok, dwa. Co nie zmienia faktu, że dobry w założeniach program nadal ma wiele niedoskonałości i najzwyczajniej wydawanie pieniędzy idzie za wolno - uważa Piłat.
Przy okazji walki o czyste powietrze Emilewicz podpadła górnikom. - Sasin jest tchórzem. Gdy odwiedzali go górnicy, bo przecież kopalnie podpadają pod jego resort, wzywał Jadwigę, która potrafiła ich zagadać i wysłać z powrotem na Śląsk - wspomina polityk PiS.
Sama polityczka przyznaje, że rozmowy z górniczymi związkowcami w ich katowickiej siedzibie były jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń w jej karierze: - Był taki dzień przy ulicy Świętego Floriana w Katowicach, że się zastanawiałam, czy wyjadę z biurkiem przez okno z wysokiego piętra, czy nie.
W śpiworze pod biurkiem
Kolejnym niezaprzeczalnym sukcesem Emilewicz jest sprawienie, że Polacy pokochali fotowoltaikę. Program "Mój prąd", czyli system dofinansowania mikroinstalacji fotowoltaicznych, trafił w sarmacką potrzebę Polaków do samowystarczalności i niezależności od państwa. Dziś jadąc przez polskie wsie i miasteczka, widzimy dachy masowo kryte ogniwami.
W 2016 roku w Polsce było ponad 17 tysięcy mikroinstalacji przyłączonych do sieci, cztery lata później - niemal 200 tysięcy. Dlatego nie dziwi, że nasi rozmówcy nazywają Emilewicz "matką chrzestną polskiej fotowoltaiki".
Ona sama za swój największy sukces uważa napisanie, wprowadzenie i uruchomienie pierwszej tarczy antykryzysowej. Nasi rozmówcy z grubsza zgadzają się z tym wyborem.
- Zimą 2020 przyszła do nas pandemia i nagle okazało się, że w tym rządzie nikt nie umie improwizować. Nikt nie wie, jak działać elastycznie, z godziny na godzinę, odważnie podejmować decyzje. Dobrze, że mieliśmy wtedy Jadwigę - przyznaje polityk Zjednoczonej Prawicy.
Ministerstwo Rozwoju przeszło wtedy w tryb pracy 24/7. Spanie w śpiworze na karimacie pod biurkiem stało się standardem.
- Miałam kozetkę przy swoim gabinecie. To było sześć tygodni, gdy nie zauważyliśmy, kiedy skończyła się zima i zaczęła wiosna. Rzeczywiście nie wracałam do domu i wiele godzin przesiedziałam z zespołem na drugim piętrze, gdzie znajduje się departament regulacji gospodarczych, który dźwigał legislacyjnie tarczę na swoich barkach. W ministerstwie poznałam wielu wspaniałych ludzi. Ten zespół naprawdę dobrze działał - mówi z przekonaniem Emilewicz.
Ale żeby nie było tak różowo, wypada dopowiedzieć, w jakich warunkach wykuwała się pierwsza tarcza i jak w ogóle pracowało się z Jadwigą Emilewicz.
"Ile mam czekać?"
Scena pierwsza. Korytarz w ministerstwie. Z pomieszczenia wybiega mały chłopiec. - Benedykt! Benedykt! - słychać za nim kobiecy krzyk. W pościg za najmłodszym synem minister rusza jej asystentka. Za chwilę dziecko wraca do zabawy w ministerialnym sekretariacie.
Scena druga. Pokój na drugim piętrze ministerstwa. Urzęduje tu departament prawny. - Jadwiga, wyjdź stąd, bo jak będziesz nam ciągle przeszkadzać, to nic nie napiszemy, żadnego przepisu, żadnej ustawy! Niczego! Nie rozumiesz, że nie możesz nad nami ciągle stać i się pakować we wszystko, bo to tylko przeszkadza? - zmęczony urzędnik nie wytrzymuje nadaktywności pani minister. Emilewicz trochę się dąsa, ale wychodzi. Tarcza pisze się dalej bez jej pomocy.
Scena trzecia. Znów ministerialny korytarz. Urzędnik próbuje niepostrzeżenie przemknąć do swojego gabinetu. Ma pecha. W ostatniej chwili dostrzega go Emilewicz i przywołuje do siebie. - I co z tym naszym projektem? Dlaczego jeszcze niegotowy? Ile mam czekać? - pyta, a w głosie pani minister słychać surową matkę.
- Czasem miałem wrażenie, że szefowa zarządza nami jak swoją drużyną harcerską, a nie ośmiusetosobowym urzędem. Nie przypominam sobie, żeby nas chwaliła. Ganienie wolę zapomnieć. Zarządzanie przez chaos. Nie wierzy w procesy, delegowanie zadań, działanie w oparciu o procedury. Mistrzyni improwizacji - opowiada jeden z pracowników.
- Jej brak punktualności był legendarny. Czasem wręcz zapominała o spotkaniach. Kilka razy musiał ją wtedy tłumaczyć nawet Jarosław Gowin. Współczułem dziewczynom z biura prasowego, gdy purpurowe ze wstydu przez półtorej godziny musiały zajmować się dziennikarzami, bo szefowa spóźniała się na umówioną rozmowę - wspomina urzędnik administracji państwowej.
- Jest chyba rekordzistką pod względem liczby asystentek, które od niej odeszły. Najbardziej wytrwała wytrzymała rok. Bywało, że miała ich równolegle trzy. Wykrzykiwała polecenia, one w popłochu notowały, myliły się, dzwoniły potem, żeby się dopytać, o co właściwie chodziło. - Koszmar - opowiada inny pracownik ministerstwa. Ale trzeba przyznać, że żadna z byłych asystentek oficjalnie się nie żaliła. Kilka z nich po epizodzie u Emilewicz trafiło na stanowiska dyrektorskie w administracji rządowej.
Emilewicz zapatrzyła się też w sposób działania Mateusza Morawieckiego i próbowała go kopiować w swoim resorcie. - Ale o ile premier jest robotem, mistrzem multitaskingu, który potrafi prowadzić obrady rządu, odpisywać ludziom na dwóch komórkach i tablecie, to w przypadku Jadwigi wypadało to komicznie i irytująco. Pisała coś na dwóch telefonach, mruczała pod nosem, co miało oznaczać, że nas słucha, a na końcu okazywało się, że nie zrozumiała nic z referowanego problemu, a na telefonach powysyłała maile na niewłaściwe adresy. Kiedyś jakiś interesant nie wytrzymał i podziękował za "30 minut spotkania, z którego 26 pani minister spędziła w telefonie" - wspomina pracownik ministerstwa.
W czasie postu wyostrzają się zmysły
- Trzeba przyznać, że Jadwiga doprowadziła do wymiany pokoleniowej w ministerstwie. Ściągnęła na dyrektorów młodych ludzi, którzy oczywiście byli jej oddani, ale myśleli też w bardziej otwarty sposób. Zresztą jej popisowy numer, gdy ktoś mówił, że czegoś się nie da albo nadmiernie komplikował sprawę, to natychmiastowe przerywanie i strofowanie: "nie mów do mnie jak urzędnik!" - opowiada jej były współpracownik.
Problemem były też posty pani minister. Raz do roku przez 40 dni nie jadła, piła tylko płyny, przeciery warzywne, koktajle. - A jak robiła się głodna, stawała się nie do wytrzymania. Krzyczała, momentalnie wpadała w złość - wspominają podwładni. - Powiedzieli mi to w zeszłym roku, że staję się wtedy nie do zniesienia. W czasie postu na pewno wyostrzają się zmysły - przyznaje Emilewicz.
Młodzi urzędnicy pracowali jak stachanowcy, ale oprócz młodości i wynikającej z niej energii, przydaje się też wiedza i doświadczenie. Gdy ich brakuje, powstają takie koszmarki prawne jak "art. 15 zzzm odsyłający do art. 15zzzj i art. 15zzzk", a ustawy trzeba modyfikować, zanim jeszcze zostaną podpisane przez prezydenta.
Jeszcze przed pandemią zdarzało się, że Emilewicz zaczynała pracę przed 5 rano i kończyła po północy. Część ministrów znienawidziła ją za wyznaczenie na środy na godz. 7.30 spotkań zespołu ds. innowacji.
Przez pierwsze lata mieszkała w Warszawie sama. Wtedy nie wracała do domu przed 22. Gdy ściągnęła do stolicy rodzinę, trochę odpuściła. - Ale łapała czasem doła, że bardziej poświęca się polityce niż dzieciom - wspomina znajomy.
- Wiosną ubiegłego roku mój najstarszy syn przygotowywał się do egzaminów ósmoklasisty. Nie poświęciłam mu literalnie ani godziny. Nie użalam się, sama sobie wybrałam ten zawód. Jaki te lata będą miały wpływ na rozwój moich dzieci, Pan Bóg jeden wie. To jest cena, jakiej nie jesteśmy w stanie oszacować dzisiaj - przyznaje Emilewicz.
Wyjazd na narty, który ją pogrążył, miał być próbą wynagrodzenia dzieciom czasu, który poświęca polityce. Ale zanim o tym opowiemy, wyjaśnijmy, dlaczego Jadwiga Emilewicz w ogóle miała dla nich więcej czasu.
Między dwoma Jarosławami
Oficjalnie Jarosławowi Gowinowi przeprowadzanie wyborów prezydenckich 10 maja 2020 roku odwidziało się pod wpływem analiz ekspertów, którzy mieli twierdzić, że z powodu pandemii nie da się zorganizować bezpiecznego głosowania. Tych analiz nie widzieli nawet jego najbliżsi współpracownicy, a resort nauki, którym do kwietnia 2020 roku kierował prezes Porozumienia, nie chciał udostępnić dziennikarzom tych dokumentów.
Wiosną, to wiedza nieoficjalna, ówczesny wicepremier zaczął grać na wyjście z koalicji i doprowadzenie do wcześniejszych wyborów, w których miałby wystartować razem z PSL i pozostałościami po Kukizie’15. Dla Jadwigi Emilewicz sytuacja, w której polityczny mentor występuje przeciwko przywódcom jej obozu, była absolutnie niezrozumiała. Postanowiła wcielić się w rolę emisariuszki, a raczej sapera, który rozbroi pole minowe pomiędzy dwoma Jarosławami: Gowinem i Kaczyńskim.
Kaczyńskiego poznała dzięki prof. Marii Dzielskiej, wybitnej historyczce z Krakowa. Przyszła wicepremier została zarekomendowana prezesowi PiS jako zdolna osoba podczas kolacji u Dzielskiej. Wszystko wskazuje na to, że Kaczyński polubił Emilewicz, ale przeceniła ona swój wpływ na prezesa PiS.
Wiosną 2020 roku ówczesna minister rozwoju kursowała regularnie między Nowogrodzką a gabinetem Jarosława Gowina. Kaczyńskiego próbowała przekonać, że organizację wyborów trzeba przełożyć ze względów bezpieczeństwa, prezesowi Porozumienia tłumaczyła, że nie można w takim momencie rozbijać obozu Zjednoczonej Prawicy.
- Po rozmowach z ludźmi z Porozumienia można było odnieść wrażenie, że Gowin spanikował, że przestał realnie oceniać rzeczywistość. Bał się, że za chwilę pandemia wywróci cały świat. A Jadwiga, razem z młodszymi ludźmi w rządzie, takimi jak Paweł Szefernaker, Michał Dworczyk czy Janusz Cieszyński, po prostu zakasali rękawy i zabrali się do ciężkiej pracy, żeby ratować co się da - wspomina polityk Zjednoczonej Prawicy.
Odrzucona ręka na zgodę
Emilewicz nie przekonała do swoich racji ani Kaczyńskiego, ani Gowina. Gdy ten drugi zarządził głosowanie wśród posłów Porozumienia, kto popiera pomysł sprzeciwienia się wyborom korespondencyjnym, Emilewicz nakłoniła kolegów do wystąpienia przeciw szefowi. Chociaż mocniej pewnie zadziałała świadomość utraty wszelkich korzyści związanych ze sprawowaniem władzy przez posłów, ich rodziny i znajomych. Gowin uniósł się honorem, odszedł z rządu. Na jego miejsce wicepremierem została Emilewicz.
Nie na długo.
Pół roku później dwóch Jarosławów dogadało się ponad głową niedoświadczonej polityczki. W ramach jesiennej rekonstrukcji Gowin wrócił do rządu. Na jego żądanie, przy delikatnym sprzeciwie premiera Mateusza Morawieckiego, Emilewicz z rządu wyleciała. Gowin zaczął urzędowanie od upokarzania i pozbywania się ludzi byłej wicepremier.
Wiemy, że Jadwiga Emilewicz wyciągała do swojego "mistrza" rękę na zgodę, ale ręka została odrzucona.
Kiedy ostatnio rozmawiali? - Składaliśmy sobie SMS-owo życzenia bożonarodzeniowe - odpowiada Emilewicz.
- Ale kiedy rozmawialiście? - dopytujemy.
- Jesienią.
Widać, że rozmowa o Jarosławie Gowinie jest dla niej trudna. Czasem łamie jej się głos, czasem na chwilę zamyśla się, zanim wypowie zdanie. - To był nie tylko mistrz, ale i przyjaciel. Ktoś, kto miał na mnie bardzo duży wpływ, na moje poglądy, nie tylko polityczne. To jedna z ważniejszych osób, które mnie ukształtowały życiowo i której bardzo dużo zawdzięczam - przyznaje Emilewicz.
Potem były te narty
Po odejściu po pięciu latach z rządu w życiu Jadwigi Emilewicz nagle zrobiła się dziura. Z dnia na dzień zabrakło adrenaliny. Pani wicepremier stała się szeregową panią poseł.
Pojawiły się informacje, że dostała propozycję zostania pełnomocnikiem rządu ds. pandemii. Dostała, ale odmówiła. Bo pełnomocnik niewiele może, a pewnie szybko stałby się workiem treningowym dla mediów i opozycji.
W listopadzie Wirtualna Polska napisała, że Emilewicz ma cyfryzować Główny Inspektorat Sanitarny. Gdy zapytaliśmy w GIS-ie o zakres obowiązków byłej wicepremier, usłyszeliśmy, że to już nieaktualne. Skończyło się na dwutygodniowym wolontariacie.
- Podpisałam umowę wolontariacką, zresztą nie pierwszą w moim życiu. Nie miałam odpowiadać za cyfryzację, ale wsparcie stosunkowo niewielkiego zespołu GIS w usprawnieniu działania systemów rejestracji nowych przypadków, komunikacji. Przypomnijmy sobie, że w czasie mojego wolontariatu mieliśmy rekordowe przyrosty zachorowań, a ja miałam sporo wolnego czasu i znałam instytucję, ponieważ wiosną w stałym kontakcie z GIS i branżami przygotowywaliśmy covidowe reżimy sanitarne. Mogłam zatem wpaść na Targową i ich wesprzeć - tłumaczy Emilewicz.
A potem były te narty.
Jeszcze cztery dni przed ukazaniem się tekstu na tvn24.pl o tym, że trzech synów byłej wicepremier wzięło udział w zgrupowaniu narciarskim jak zawodowi sportowcy, choć nie mieli licencji, Emilewicz była bardzo zadowolona z wypadu w Tatry. Podczas pogrzebu ojca Macieja Zięby mówiła znajomym, że cieszy się, bo mogła spędzić czas z chłopakami.
- A potem wyszła z niej typowa Jadwiga. Przecież gdyby powiedziała, że przeprasza, że od pięciu lat nie miała czasu dla dzieci, że to był jej błąd, to ludzie by jej pewnie wybaczyli. A zaczęła te swoje gierki, kłamstewka. Z jednej strony dobra, pobożna krakowska inteligencja, z drugiej knucie i kombinowanie, że a nuż się uda. No, na coś się trzeba zdecydować - zżyma się jej znajomy.
Jawna lista wrogów
Przyznanie się do błędu zajęło jej dwa tygodnie. Najpierw we wtorkowym wywiadzie z Interią, później w rozmowie z nami. - Popełniłam błąd. Nie powinniśmy pojechać. Nam, politykom wolno mniej, zwłaszcza w czasie pandemii. I choć dzieci od lat trenują, są członkami klubu narciarskiego i przygotowują się do zawodów, to nie powinniśmy jechać. Nie pomyślałam o konsekwencjach ani politycznych, ani społecznych, tylko o tym, że po raz pierwszy od bardzo dawna spędzamy razem czas. To był błąd, za który bardzo przepraszam - mówi była wicepremier.
Dlaczego zrozumienie tego zajęło jej tyle czasu? - Zrozumiałam, kiedy zadzwonił do mnie państwa redakcyjny kolega. Ale kiedy po publikacji walec krytyki nie oszczędził nikogo z rodziny, nie miałam siły na publiczne wystąpienie. Miałam poczucie, że emocje wokół tematu urosły tak bardzo, że żadne moje słowa nie będą dostrzeżone. Sama potrzebowałam czasu. Z pokorą przyjmowałam słowa krytyki opinii publicznej, mediów i kolegów z klubu. To, co się wydarzyło, nie powinno mieć miejsca.
- Lista przyjaciół skurczyła się przez ten czas? - pytamy.
- Chyba nie. Natomiast lista wrogów stała się bardziej jawna.
Szpile chętnie wbijali jej koledzy ze Zjednoczonej Prawicy. Wyzłośliwiał się Janusz Kowalski z Ministerstwa Aktywów Państwowych, któremu wcześniej Emilewicz wytknęła na Twitterze ignorancję w sprawie górnictwa i polityki unijnej. Czepiał się Michał Wypij z Porozumienia. Jarosław Gowin milczał. Była wicepremier szanuje za to swojego "mistrza".
Co dalej?
- Upraszczając: faceci idą do polityki dla władzy, kobiety chcą coś zmienić. Jadwiga ze swoją nadaktywnością chciała zmieniać wszystko aż za bardzo. Narobiła sobie przy tej okazji wrogów co niemiara. Ale pokazała też, że jest lojalna i zna się na ciężkiej pracy. A takich ludzi ze świecą u nas szukać. Więc nie martwię się o jej przyszłość - mówi nam polityk Zjednoczonej Prawicy. Inny dodaje, że Jadwiga musi trafić na chwilę do czyśćca, bo mocno rozzłościła zwykłych ludzi, ale nadal ma poparcie Mateusza Morawieckiego, który widziałby ją na ważnym stanowisku państwowym.
- Kiedy odchodziliśmy z kancelarii premiera Buzka z kolegą Pawłem Kowalem, śmialiśmy się, że powinniśmy założyć poradnię zajmującą się politykami, którzy przestają pełnić funkcje rządowe - opowiada Emilewicz. - Będzie to gabinet, w którym z dnia na dzień będziemy im redukować liczbę telefonów i interesariuszy, aby na zakończenie pobytu nie patrzyli nerwowo w ekran telefonu - żartuje.
Poradni na razie nie będzie zakładać. Wkrótce wraca z wykładami dla studentów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, a w Sejmie odbyło się już pierwsze spotkanie zespołu parlamentarnego ds. gospodarki zeroemisyjnej, na czele którego stoi.
Mandatu posła też nie zamierza składać.
Autorka/Autor: Szymon Jadczak, Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Mateusz Marek / PAP