W czasach, kiedy polskie media miały korespondentów w ważnych miejscach globu, a było to w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, żona moja pracowała jako wysłanniczka gazety "Rzeczpospolita" w Waszyngtonie, stolicy Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nocnym koszmarem jej i jej kolegów korespondentów był telefon z Warszawy, najczęściej około 6 rano, z powodu różnicy czasu, z prośbą o tak zwane "amerykańskie reakcje".
Chodziło o to, co piszą na temat jakiegoś wydarzenia w Polsce w amerykańskiej prasie. Najczęściej była to polityczna awantura, która poza naszym krajem nikogo nie obchodziła.
Byliśmy wówczas mocno rozpuszczeni zainteresowaniem naszym krajem. Szefowie z Warszawy dzwonili do biednych korespondentów, domagając się kolejnych sprawozdań potwierdzających, że świat nie spuszcza nas z oczu i z zapartym tchem śledzi, co się w Polsce wyprawia.
Potem przyszło uspokojenie, media skupiły uwagę na innych sprawach, naturalnym biegiem rzeczy Polska zniknęła, jak się to mówi, "z pierwszych stron gazet". Dziennikarze zajęli się arabską wiosną, wybuchło kilka wojen, Izrael i Palestyńczycy, a ogólnie Bliski Wschód, dostarczały mediom pokarmu, nie wspomnę o terroryzmie, kryzysie finansowym, Trumpie i innych atrakcjach. Ostatnio pojawił się COVID-19, więc było się czym podniecać, co komentować i nad czym mędrkować.
W ciągu lat, które minęły od tamtej pory, polskie media pozbyły się korespondentów zagranicznych – i oto w tak niefortunnym momencie wróciliśmy na należne nam miejsce. Skupiliśmy na nowo uwagę świata i tylko brakuje specjalnych wysłanników, do których można zadzwonić o szóstej rano i zażądać amerykańskich, brytyjskich albo niemieckich (niepotrzebne skreślić) reakcji. Z braku laku ja tych wielkich nieobecnych zastąpię i opowiem Państwu, co wyczytałem na temat Polski w gazetach ważnych, ale na tyle bogatych i zacofanych, że utrzymują jeszcze biura rozrzucone po świecie. Jedna z nich ma 40 biur na całej kuli ziemskiej. Nawet w tak nieoczekiwanych zakątkach, jak San Francisco czy Sao Paulo, a nie w Warszawie, ale to tylko dowodzi, że nie dotarła do nich wiadomość o historycznym fenomenie wstawania z kolan. Ale to się na naszych oczach zmienia. W dwóch kolejnych wydaniach pisma, które ma tych czterdzieści biur, czytamy komentarze odnoszące się do polityki polskiego rządu wobec Unii Europejskiej.
Wśród oświeconej części obywateli naszego kraju panuje przekonanie, że PiS chce nas z Unii Europejskiej wyprowadzić. Z drugiej strony propaganda PiS-owska wpaja polskiemu społeczeństwu przekonanie, że dla Zachodu nasze członkostwo jest niesłychanie zyskowne, a nam się ledwo opłaca. I przyznaję z ubolewaniem, że znaczna część narodu w to wierzy, bo Polak ma od dzieciństwa wpojone przekonanie, że ktoś nas oszukuje. Dawniej byli to oczywiście Ruscy i Niemcy, teraz padło na Unię, wiadomo, wymyśloną po to, żeby Niemcy trzęsły Europą. A ja się pytam, kto ma tą Europą trząść? Może Słowacja, a może Czechy? Z takich bajdurzeń wniosek jest prosty, że to my Zachodowi robimy grzeczność, pozostając w trapionej problemami, wydumanej - jak mówi Andrzej Duda - wspólnocie. Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, kto ma rację, ale biorąc na tak zwany chłopski rozum, wydaje mi się, że gdybyśmy byli aż tak atrakcyjni, to już dawno za Odrę, na wschód wiódłby szlak masowych ucieczek. W tygodniku "The Economist" czytamy natomiast coś takiego: "Unia Europejska bez Węgier i Polski nie będzie musiała troszczyć się o los wyrzucanych sędziów ani niepokoić kombinacjami przy wykorzystywaniu funduszy. Łatwo znaleźć dyplomatów uważających, że rozszerzenie było błędem. (…) Jeśli wschodni członkowie Unii znajdą się poza klubem, mogą podobnie jak Ukraina podzielić los innych krajów spoza unijnej bańki. Wyłączenie nie jest szczęśliwym rozwiązaniem".
Ten cytat pochodzi z artykułu sprzed dwóch tygodni, jeszcze przed popisami Mateusza Morawieckiego w Strasburgu. Już wtedy autor tygodnika "The Economist" namawiał zniechęconych zachodnich Europejczyków, by nie rezygnowali z przyjęcia do wspólnoty krajów bałkańskich. Tytuł brzmiał "Większe jest ciągle lepsze". Obawiam się, że w Unii Europejskiej nie wszyscy się z tym zgadzają. Obawiam się, że sporo jej obywateli sądzi, że mniejszy dom, ale bez kłopotliwych sąsiadów, jest lepszy, że już za długo się z nami męczą, że po prostu mają dość. Niedługo po tym ten sam tygodnik "The Economist" napisał, że problemem z Polską nie jest polexit, problem polega raczej na tym, że a nuż Polska zechce zostać w Unii. Co to znaczy? Znaczy to, że jest już sporo takich, którzy mają nas dosyć, a Morawiecki i Prezes ciągle napinają strunę, liczą na anielską cierpliwość Zachodu.
Po występie Morawieckiego w Strasburgu znowu o nas napisali. Tym razem tekst pod tytułem "Rewolucja październikowa" jest o tym, że "teraz reszta Europy martwi się, że wschodni członkowie po prostu przeszmuglowali swoje wady do UE".
Jak to czytam, myślę sobie: niech już o nas lepiej w ogóle nie piszą, albo jak muszą, to niech piszą w sekcji "Podróże". Ale rozumiem, że nie wystarczą nam zachwyty nad urokiem Złotej Pragi albo pięknem Krakowa. Wiadomo: jako Międzymorze zasługujemy na więcej.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24