O co chodzi? Nikt nie wie. Wiadomo tylko, że wieczorem punktualnie o 21 mam być na lewym brzegu Wisły przy kilometrze 511. Tam wszystko się okaże. Acha, wiem jeszcze, że drużyn jest trzy: żółta, niebieska i różowa. Ja jestem w tej ostatniej, a jej przywódcą jest Piotr Kędzierski "Kędzior".
Rajtki - są, koszulka - jest... i chyba tyle. Kompas? Nikt chyba nie weźmie kompasu, na bieg zgłosiło się niewielu "orientalistów". Czołówka? Nie wiem, czy blogerki będą chciały psuć sobie fryzury, pewnie nie wezmą. Też zostawiam. "Pewnie dostaniemy mapki jakieś proste, żeby się amatorzy nie pogubili, i ruszymy w miasto" - przewiduję.
I dostaję do ręki. Tę mapę. Mapę! To karteczka z wymienionymi punktami, tzw. "Boost Pointami", w których do wykonania będą zadania. Mapa? - Dostaliście mapy... - mówi Kędzior. - To nie mapa, to legenda! - krzyczy ktoś z tłumu. - Nooo, właśnie legenda, czyli mapa... - kontynuuje. Okeeeej. Na szczęście wszystkie punkty dobrze znam, prawdziwą mapę też mam w głowie. Przy okazji wieczornych biegów z mapą, dobrze poznałam też niektóre nieoczywiste skróty.
Skok na... tyłek
Pierwszy przelot jest prosty - przejściem podziemnym pod Wisłostradą i dalej w stronę skarpy do Rzeźby Unity. Pędzę szaleńczo - wystartowałam z chłopakami na samym początku, nadają naprawdę mocne tempo. Potem na wykresie sprawdzę, że było to poniżej czterech minut na kilometr. "Spoko, tylko do punktu, potem będzie można odpocząć" - pocieszam się. I pędzę. Gdy wreszcie trafia się chwila na złapanie oddechu, serce - zamiast zwalniać - zaczyna jeszcze przyspieszać. Nie wiem, dlaczego - informacja o tym, co nas czeka, chyba nie od razu trafia do odpowiedniego ośrodka w mózgu. Okazuje się, że zadanie do wykonania to skok z mostku na wielki, dmuchany balon. Po schodkach wchodzę jeszcze na adrenalinie, ale gdy przychodzi moment skoku, cofam się na chwilę znad przepaści. Po chwili skaczę, a co tam! - Na tyłek, na tyłek skaczemy - instruują chłopaki z obsługi. Oczywiście, że nie udaje mi się na tyłek. Ale źle nie jest. Nawet wesoło. Chwila odpoczynku właśnie minęła, trzeba szybko zwijać się z dmuchanego bąbla.
Światła i 5 minut straty
- Znasz drogę? - dogania mnie i pyta kolega z mojej drużyny. - No pewnie! - zapewniam. W rzeczywistości nie jestem pewna, czy wiem, gdzie dokładnie jest sklep biegowy, którego szukamy. Na naszej mapie-legendzie jest zaznaczony jako kolejny punkt. Słyszałam tylko od znajomych (całe szczęście, że przed biegiem rozmawialiśmy właśnie o tym sklepie!), że powinien znajdować się dokładnie naprzeciwko Centrum Nauki Kopernik.
Wariant wybieramy idealny, ale po drodze zatrzymują nas światła. Minuta, dwie, a tu ciągle czerwone. Im dłużej jednak stoję, tym bardziej bez sensu jest łamać przepisy. "No przecież jak już tak długo jest czerwone, to musi się w końcu zmienić, do licha!". I gdy jestem już na skraju wytrzymałości, w końcu jest!
Po chwili już jesteśmy na "ściance" - otoczonym przez fotoreporterów, mocno oświetlonym miejscu, przez które trzeba po prostu przebiec i się pokazać, jak gwiazdy na imprezie. "Tylko to? Proste!" - myślę. Uwijamy się szybko i lecimy dalej - droga trochę naokoło, ale to nic. Nadrabiamy prędkością. Kolejny cel do pl. Dąbrowskiego, a do niego... podbieg.
Odpoczynek? Co to to nie
Na podejściu na skarpę nie mówimy dużo. - Wszystko w porządku? - pyta tylko mój towarzysz. - Uff, ufff, taaak, wszystko ok - uspokajam. Tak naprawdę ledwo żyję! Pędzę, jak tylko da się najszybciej, byle tylko dobiec do następnego punktu. "Będzie można zwolnić i odpocząć" - myślę. Na miejscu okazuje się, że z chwili wytchnienia nici. Zadanie polega tylko na przebiegnięciu po pochyłej ścianie. Znów szybko wykonujemy i lecimy... no dobra, chcemy lecieć, ale już trochę nie mamy siły. - Może chwile pójdźmy? - pyta mój kompan. Do końca został nam jeszcze tylko jeden "Boost" - na Mariensztacie - potem już tylko sprint do mety.
Huk silnika
Do samego celu biegniemy prawie idealnie. W końcu coś mi się myli i nie skręcam w bramę, która wiem, że prowadzi do rynku Mariensztatu. Lądujemy aż na Dobrej - strata jakichś dwóch-trzech minut. "Jak można zrobić takiego buraka!" - nie mogę sobie wybaczyć. Szybko jednak przestaję się zadręczać, bo z oddali dobiega już mocno niepokojący dźwięk: jakby wielkiego silnika odrzutowego. "Jeju, co my będziemy tam robić?!" - zastanawiam się. Okazuje się, że wbiec mamy w tunel, przy którym faktycznie stoi wielki silnik. Spodziewam się, że wiatr urywać będzie nam głowy, a tu... leciutki zefirek. Ale wesoło jest przy tym bardzo! Tym bardziej, że do mety mamy już ostatnią prostą.
Przez Starówkę
Do Rynku Nowego Miasta decydujemy się dobiec przez plac Zamkowy, Rynek, dalej przekraczamy Barbakan. Słyszę jakąś rozmowę za plecami. Jeden z głosów jest... kobiecy! - O nie, jakaś dziewczyna biegnie. Szybko, szybkooo! - poganiam nas. Nagle przechodzą wszystkie dolegliwości żołądkowe, zmęczenie też ustępuje. Liczy się tylko to, żeby nie dać się dogonić. Wrzucamy wyższy bieg i pędzimy najszybciej, jak się da. "Cudownie, jednak potrafię pędzić przed metą, potrafię!" - cieszę się w myślach. Po półmaratonie już straciłam trochę nadzieję. Dalej wszystko dzieje się już błyskawicznie: przeciskamy się między ludźmi na ulicach, szybkie spojrzenie, po której stronie Rynku Nowego Miasta jest Teatr WARSawa i w strzała prosto w jego stronę. Uf, udaje się, jesteśmy na mecie.
Ależ tęskniłam do nocnej orientacji, nawet tak nietypowej! Te zdziwione spojrzenia, sprint między ludźmi, wypatrywanie punktów... Na szczęście na kolejną imprezę długo nie trzeba czekać - za tydzień w okolicach pl. Na Rozdrożu pierwszy w tym roku Szybki Mózg. A w weekend Harpagan, czyli największa impreza na orientację w Polsce. Kto chce spróbować sił z - tym razem już prawdziwą - mapą? Z kim się widzę?
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)