- To nie tylko Wołyń! - zastrzegają nauczyciele, gdy pytam o lekcje polsko-ukraińskiej historii. Ale nasze dzieci często nie wiedzą, że ucząc się o Rusinach, uczą się o przeszłości Ukrainy. Tak jak młodzi Ukraińcy mogą nie zdawać sobie sprawy, że powstanie Chmielnickiego to dla nas coś innego niż dla nich. Dziś, gdy w jednej klasie siedzą dzieci mówiące nawet w trzech różnych językach, uczenie historii wymaga wyjątkowej czujności i wrażliwości.
Dla nich Bolesław Chrobry to nie tyle pierwszy koronowany władca Polski, który odbył wyprawę kijowską. To przede wszystkim teść księcia kijowskiego Świętopełka. I pomógł mu odzyskać miasto w walce z braćmi.
Kazimierz Wielki? W niektórych ukraińskich podręcznikach można przeczytać, że wcielenie przez niego Rusi Halickiej to bezprawny podbój, z tłem religijnym.
Idźmy dalej.
Unia lubelska i Rzeczpospolita Obojga Narodów? "W szkole ukraińskiej prezentowane są jako wydarzenie i państwo, które z jednej strony zjednoczyły ziemie ukraińskie, a zarazem - sprzyjały polonizacji ukraińskiej (ruskiej) elity narodowej".
Im dalej w historię polsko-ukraińską, tym wyzwań dla nauczycieli więcej. Skąd to wiem? Nauczyciel historii Ukrainy i wiedzy o Ukrainie (to osobne przedmioty) Oleksandr Pustovyi zebrał to wszystko w poradniku "Ukraińscy uczniowie i uczennice w naszej klasie". Tuż po agresji Rosji na Ukrainę opublikowała go Szkoła Edukacji Uniwersytetu Warszawskiego i Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.
Dowiedziałam się o nim, bo w czasie rozmowy właśnie do tego poradnika wielokrotnie odsyłali mnie nauczyciele historii - Jacek Staniszewski i Jakub Lorenc. Oni na co dzień kształcą innych nauczycieli w Szkole Edukacji, ale pracują też z dziećmi w niepublicznych szkołach. Staniszewski - w Akademii Dobrej Edukacji, Lorenc - w Monnet International School.
To właśnie ich zapytałam: jak uczyć historii w polsko-ukraińskich klasach? Odsyłając mnie do poradnika Pustovyia, nie uchylali się od odpowiedzi. Wręcz przeciwnie. Podkreślali, że to z jego wsparciem lepiej mogli mi odpowiedzieć na to pytanie. Rozmawialiśmy więc o tym, co czeka historyków na lekcjach i dlaczego to ważne nawet dla tych, którzy nie chodzą do szkoły.
Kiedy pierogi ruskie zmieniają się w ukraińskie
Dla mnie ta lekcja zaczęła się 28 lutego, kilka dni po agresji Rosji na Ukrainę. To wtedy Staniszewski, Lorenc i trzeci wykładowca Szkoły Edukacji Uniwersytetu Warszawskiego i Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności Aleksander Pawlicki opublikowali w sieci nowy odcinek swojego podcastu "Podcasterix". Nagrali go już trzeciego dnia wojny, rozważając m.in., czy w szkolnej klasie w tym przypadku można być neutralnym, jak unikać myślenia chłopka-roztropka, czy wywoływać temat, czy jednak czekać na inicjatywę uczniów.
Pawlicki pod koniec tej rozmowy zwrócił się do kolegów ze zdaniem, że "trzeba mieć świadomość, że cokolwiek powiemy, ma potężną wagę", a "nauczyciele będą musieli się teraz wiele nauczyć".
Dwa tygodnie później zapytałam więc Lorenca i Staniszewskiego: czego się już nauczyliście?
- Najwięcej chyba wrażliwości - zaczyna Staniszewski. - Choć w klasie nie mam jeszcze uczniów z Ukrainy, to każdego dnia obserwuję, że polskie dzieci dużo rozmawiają o tym w domach. A potem na lekcjach wiele rzeczy dotyczących bieżącej sytuacji zaczynają odnosić do omawianych tematów. Sam też się na tym łapię. Na przykład zwykle dość szybko omawiam zasady unii lubelskiej wprowadzającej Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Teraz mówiłem o wiele więcej, bo dzieci wyraźnie pytały o historię terenów kijowskich, a już Litwa mniej je interesowała. Ukraina zaczęła istnieć w ich świadomości dopiero teraz, choć to może dziwić, bo Ukrainy jest w naszej edukacji dużo…
- Dużo? Naprawdę? - przerywam nieco zaskoczona.
- A właśnie! Uczymy się o Kozakach, Rusinach, ale idę o zakład, że jakby uczniów i uczennice zapytać, jaki jest związek Rusinów z Ukraińcami, to wielu byłoby zdziwionych - mówi Lorenc. I tłumaczy: - Kwestie dotyczące Ukrainy są często nienazwane wprost, a przez to wiedza na ten temat jest, ale nieuświadomiona.
- Ludzie nie wiedzą, że Rusini to Ukraińcy i teraz restauracje zmieniają nazwy pierogów - zauważa Staniszewski.
Cyryl i Metody to Kyryło i Mefodij
A ja zaglądam do poradnika, który opracował Pustovyi. I dowiaduję się z niego, że dla uchodźczych uczniów w polskich klasach opowieści o Tatarach krymskich, Karaimach i Krymczakach oraz Chanacie Krymskim to właśnie część historii Ukrainy. Takie podejście to efekt - jak mówią fachowcy - "terytorialnego podejścia do historii".
- A u nas historia, która tam podawana jest na lekcjach historii Ukrainy, serwowana jest w dużym stopniu jako integralna część Rzeczypospolitej Obojga Narodów - komentuje Lorenc. - Powstaje pewien dysonans. Na przykład u nich powstanie Chmielnickiego pokazane jest jako walka o wolność oraz kształtowanie się państwa ukraińskiego. Dla nas to raczej jeden z wielu epizodów trudnej historii XVII wieku.
Z poradnika dowiaduję się, że nasze "powstanie" z 1648 roku to dla nich "wojna narodowowyzwoleńcza narodu ukraińskiego". I że w ukraińskich podręcznikach tereny pod rządami Chmielnickiego utożsamiane są z państwem ukraińskim, a Kozacy - z Ukraińcami.
Uwaga Pustovyia, który przestrzega nauczycieli: "Pisanie Kozaków z dużej litery i umieszczanie obrazków Kozaków jako jednej z osobnych grup RP, razem (czy zamiast Rusinów) z Żydami, Karaimami, tworzące z nich jakby osobny naród, może być trudne do wytłumaczenia".
Lorenc zauważa zaś: - Język, którym się posługujemy, też może być jakąś barierą w nauczaniu także w miejscach, których my sobie nie uświadamiamy. Na przykład w terminach historycznych zapożyczonych z łaciny lub greki, które uważamy za takie same w całej Europie.
Na słownictwo, z którym zetkną się na lekcjach, rzutują różnice kulturowe, które wpływają na nazwy własne i sposób ich wymowy.
U Pustovyia czytam, że wpływ na to ma też brak w języku ukraińskim ł, ę, ą, a w polskim: л, г, miękkich s, z. I dalej: "Zapożyczenie obcej leksyki historycznej odbywało się w różny sposób, dlatego historia to istorja, Atena to Afina, Sofokles - Sofokl, Sokrates - Sokrat, Arystoteles - Arystotel, hellenizacja - elinizacija, Romulus - Romul, cesarz - imperator, Cyryl i Metody - to Kyryło i Mefodij, Henryk to H(г)enrich, Elżbieta II - Jełyzaweta II".
Na początku wcale nie tak łatwo jest się w tym połapać, prawda?
Co ich obchodzi Mieszko I?
Jacek Staniszewski pokłada w tym wszystkim pewną nadzieję. - Może teraz, gdy już mamy uczniów ukraińskich w klasach, to siłą rzeczy zaczniemy posługiwać się prostszym, jaśniejszym językiem. A akcenty zostaną przesunięte z "nauczenia czegoś na pamięć" na "zrozumienia pewnych kwestii" - mówi nauczyciel. - Dwa lata temu miałem przyjemność przez rok uczyć dziecko z Armenii. I umówmy się: co Ormianina obchodzi Mieszko I? Żeby dobrze poprowadzić lekcję, musiałem się odnieść do tego, czym właściwie jest państwo. Moi polscy uczniowie szybko się zorientowali, że ta odległa dla nich Armenia ma dłuższą historię niż Polska. Szczęki im opadły, gdy dotarło do nich, że kolega to nie przyjechał "nie wiadomo skąd", tylko z części świata, która ma dłuższą historię niż nasza. Takie spotkania różnych narodów dają nam możliwość pokazania naszej historii w pewnym szerszym lustrze - podsumowuje.
Staniszewski przyznaje jednak, że z Ukrainą kłopot będzie większy niż z Armenią. - Bo jej historia jest dużo bardziej powiązana z naszą, a to wymaga większej wrażliwości - wyjaśnia.
Lorenc przestrzega zaś za Pustovyiem przed pokusą, przed którą stanie zapewne wielu nauczycieli. - W dobrej wierze możemy chcieć, żeby ukraińskie dzieci występowały w roli adwokatów spraw swojego narodu. I brzmi to może dobrze, ale to w edukacji jedna z najgorszych dróg - zauważa nauczyciel.
A ja na potwierdzenie, że to się już zdarza, opowiadam historię jednej z naszych czytelniczek. Pod koniec lutego jej córka, w połowie Rosjanka, wróciła zapłakana do domu ze szkoły. Okazało się, że nauczycielka przy całej klasie zapytała ją: "A u was w domu, jak się rozmawia o inwazji na Ukrainę?". - Zapewne chciała pokazać, że nie wszyscy Rosjanie są źli, ale dla mojej córki to było straszne doświadczenie - wspomina matka dziewczynki.
- Tu właśnie powraca temat wrażliwości - komentuje Lorenc. - Dzieci nie są przede wszystkim Polakami, Rosjanami, Ukraińcami czy Białorusinami. Są najpierw dziećmi. Musimy dbać o ich emocje i mieć to cały czas w pamięci - dodaje.
Czy to radio da się wyłączyć?
Co nas może połączyć? - Są kwestie, których uczymy podobnie. Przede wszystkim i u nas, i u nich sporo jest w szkołach historii powszechnej. W programie ukraińskim jest w ogóle osobny przedmiot jej dotyczący - zastrzega Lorenc. - Dzięki temu pewną wspólnotę możemy budować, ucząc o kwestiach, takich jak demokracja ateńska, odkrycia geograficzne czy rewolucja przemysłowa.
Kiedy to może się nie udać? Gdy nauczyciel nie będzie jak "radio". To właśnie określenie, którego Lorenc i Staniszewski użyli w naszej pierwszej rozmowie, w 2015 roku. Pracowali wówczas w Instytucie Badań Edukacyjnych i analizowali, jak sprawdza się nowa (dziś już stara, bo zdążyli ją zmienić najpierw minister Zalewska, a niedawno po raz kolejny minister Czarnek) podstawa programowa z historii. Jeden z nich powiedział wtedy o nauczycielach historii: "Wielu chce być jak radio - starają się powiedzieć wszystko sami, nie zawsze sprawdzają, czy komunikat dotarł do odbiorcy".
- Czy to radio da się teraz wyłączyć? - zapytałam siedem lat później.
Lorenc: - Niektórym się uda, a niektórym nie. Ale mam wrażenie, że to łatwiejsze, gdy masz w ławkach trochę dzieci z Ukrainy i po prostu wiesz, że musisz zweryfikować audycję, którą nadajesz od tak dawna.
A są "audycje", które w mieszanych klasach mogą być wyjątkowo trudne. Jedną z nich jest Wołyń.
Ofiarami mordów na Wołyniu, których kulminacja nastąpiła w lecie 1943 roku, byli Polacy, a w mniejszej skali również: Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Czesi i przedstawiciele innych narodowości zamieszkujących Wołyń. Nie jest znana dokładna liczba ofiar, historycy szacują, że zginęło ok. 50-60 tys. Polaków i w odwecie 2-3 tysiące Ukraińców.
Gdy w połowie marca rozmawiałam ze Staniszewskim i Lorencem, oni już wtedy zastanawiali się, jak szybko rosyjscy propagandyści zechcą wykorzystać ten temat, by podzielić solidaryzujących się w obliczu trwającej wojny Polaków i Ukraińców.
Dwa tygodnie później miałam już dla nich odpowiedź: szybko.
"Ustnik Putina" zabiera głos
4 kwietnia 2022 roku Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, blogerka znana w sieci jako "Zwierz Popkulturalny" (z wykształcenia socjolożka i historyczka) zwróciła uwagę na Twitterze: "O widzę, że Wołyń w trendach w Polsce (najpopularniejszych poruszanych tematach - red.). To dobry moment by przypomnieć, czym się różni pamiętanie od rozpamiętywania. Pamiętanie - to świadomość nawet najtrudniejszej przeszłości, rozpamiętywanie to sytuacja w której nie pomożesz dziś ludziom, bo ich przodkowie zrobili ci krzywdę".
Anna Maria Dyner, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, tak skomentowała to internetowe "wzmożenie" na temat Wołynia: "W twitterowych trendach widzę, że pierwsze miejsce zajął Wołyń. Wczoraj u Kisielowa (propagandzista telewizyjny nazywany "ustnikiem Putina" - red.) był duży materiał o zbrodniach UPA, który odebrałam jako odpowiedź na zdjęcia z Buczy. Wcześniej powstała specjalna podstrona na stronie Ministerstwa Obrony Rosji temu poświęcona. To nie przypadek".
Przytłaczająca większość wpisów na Twitterze pochodziła z podejrzanych anonimowych kont. Dominował wśród nich ton: "Nie dla ukrainizacji polskiej pamięci, żadna Bucza nie zagłuszy Wołynia. Nie będziemy opłakiwać Buczy, niech to robią Ukraińcy, Wołyń pamiętamy".
Niektóre wpisy, jak ten internauty AndrzejaM787: "Wobec Katynia, Wołyń, to 15 razy więcej zamordowanych Polaków!" - zbierały naprawdę spore zasięgi. I nawet jeśli tego typu wpisy pochodziły od botów czy opłacanych internetowych trolli, to trzeba pamiętać, że czytały je też normalne osoby - w tym uczniowie i uczennice. I właśnie w tym kontekście to, co dzieje się w szkolnych klasach, jest i będzie szczególnie ważne.
Jak uczyć o Wołyniu?
- Wielki błąd, który zdarza nam się popełniać, to patrzenie na historię Ukrainy przez pryzmat Wołynia - zaznacza na wstępie Lorenc. - Przecież to jest państwo, które ma tradycje państwowe co najmniej tak długie jak Polska. I Wołyń nie może być taką soczewką, która zmienia optykę całej naszej wspólnej historii - przekonuje.
Zdaniem Lorenca na szczęście coraz trudniej jest tę "soczewkę" stosować, gdy dookoła widzimy wielką sympatię i wsparcie, którego Polacy udzielają Ukraińcom.
- Wielkie wrażenie zrobiło na mnie, gdy przyszedłem do szkoły mojego dziecka i okazało się, że ona jest cała oblepiona dwujęzycznymi napisami - opowiada Lorenc. - To są te małe rzeczy, które szczęśliwie utrudniają snucie narracji o "wrogich narodach". Nauczycielskie "radio" też nie może działać tak, jak działało wcześniej - przekonuje.
Staniszewski jest bardziej sceptyczny: - Nie byliśmy jako nauczyciele uczeni rozmawiać o wydarzeniach historycznych z różnych punktów widzenia. Wszędzie mamy tę perspektywę polonocentryczną i jeżeli już rozmawiamy o innych perspektywach, to raczej na zasadzie ciekawostki: "a wiecie, że tamci myślą, że jest tak, a tak...". I bardziej robimy to na zasadzie obśmiania, że ci inni to niczego nie wiedzą i nic nie rozumieją. Wołyń jest tematem szczególnym. Jest trudny nawet wtedy, gdy w klasie siedzą tylko polscy uczniowie. Bo tam się po prostu działy rzeczy okrutne i trudne do zrozumienia.
Na dodatek to temat, który należy poruszać zgodnie z podstawą programową z ósmoklasistami. - Staram się, żeby nie był czarno-biały. Mówię o nim jako o jakimś skomplikowanym końcu dłuższej historii. I przypominam, że II wojna światowa była pasmem okropieństw - dodaje Staniszewski.
W tym kontekście warto pamiętać, że dla uczniów z Ukrainy ta wiedza może nie być aż tak powszechna. Tematy XX-wieczne (wiem to ze wspomnianego poradnika) omawiają dopiero w klasie dziesiątej i jedenastej, a nie już w ósmej, jak w Polsce. I dlatego po prostu mogą się w tym wszystkim zupełnie się nie orientować.
To nie to samo, co wojna stuletnia
- Łatwo się uczy o wojnie stuletniej w średniowieczu, bo dzieci oraz ich rodzice zwykle niewiele o niej wiedzą. Nie mają przodków, którzy tam zginęli, mają za to większy dystans. To było dawno, nie mamy do tego żadnego emocjonalnego stosunku, choć wojna jest zawsze taka sama. Straszna - podkreśla Staniszewski.
Dlatego, gdy ma do czynienia z tematem takim jak Wołyń - na pozór historycznym, ale jednak wciąż współczesnym - zabiera się do lekcji od nieco innej strony niż zazwyczaj.
- Stawiam przed uczniami jedno ze swoich ulubionych pytań: dlaczego to dzisiaj jest trudny temat? - opowiada. - To już na początku sprawia, że oni muszą się inaczej nad sprawą pochylić. W przypadku rzezi wołyńskiej próbujemy na przykład przeanalizować, jak dyskutuje się dziś o niej w mediach z różnych stron sporu politycznego.
W czasie naszej rozmowy Staniszewski w telefonie sprawdza, co o Wołyniu pisze Wikipedia - nie ukrywajmy, jedno z głównych źródeł wiedzy nie tylko uczniów, ale Polaków w ogóle.
- W ukraińskiej wersji artykuł "Rzeź wołyńska" jest nazwany "Tragedią wołyńską". Zaczyna się mniej więcej tak: "Tragedia wołyńska, w historiografii polskiej 'Rzeź wołyńska', wzajemne czystki etniczne skonfliktowanej ludności polskiej i ukraińskiej, dokonywane przez Ukraińską Powstańczą Armię z udziałem batalionów polskich i ukraińskich. Polscy cywile..." i tak dalej i tak dalej - czyta Staniszewski. I od razu zastrzega: - Zupełnie jest to inaczej przedstawione niż u nas. A to też świetny materiał na lekcje. Można te narracje zderzyć jeszcze na przykład z wersją anglojęzyczną. Oczywiście łatwiej jest porównywać relacje ze zjazdu w Gnieźnie Thietmara z Merseburga i Galla Anonima, niż zderzyć dwa czy trzy artykuły w Wikipedii o Wołyniu, ale to ta sama metoda. Zastanawiamy się razem nad tym, co jest faktem, co opinią, co przedmiotem debaty.
Czy nie bałby się takiej lekcji w klasie, gdzie są nie tylko dzieci polskie, ale i ukraińskie? - Chyba bym się tego nie bał, ale oczywiście pod warunkiem, że to nie byłaby jedna z pierwszych lekcji tych uczniów - mówi nauczyciel. - Żeby oni mogli brać udział w takich zajęciach, muszą mieć najpierw zbudowane relacje w klasie - dodaje.
- Jeśli się postaramy, to zauważymy, że w naszej historii jest wiele wątków, które mogą nas zbliżać - przekonuje Lorenc. - Można z uczniami porozmawiać o tym, jak wyglądała pieczęć z okresu Powstania Styczniowego i skąd tam się wziął nagle ukraiński Michał Archanioł. Porozmawiajmy o pomyśle Rzeczpospolitej Trojga Narodów, przecież ten trzeci naród to byli właśnie Ukraińcy. Pamiętajmy jednak o tym, że to, co nasza historiografia i nasza perspektywa nazywa "zbliżeniem" albo "równouprawnieniem", niekoniecznie jest tak odbierane przez stronę ukraińską. Nie zmienia to faktu, że są takie rzeczy, które są też o zgodzie i zawierają mniejszy negatywny ładunek emocjonalny niż Wołyń.
- Ale też nie jest tak, że gdy mamy ukraińskie dziecko w klasie, to musimy nagle specjalnie szukać wspólnych punktów - przerywa Staniszewski. I pyta Lorenca: - Bo po co mielibyśmy to robić?
- Na przykład, żeby szukać okazji, żeby nowi uczniowie mogli zaistnieć w klasie - odpowiada Lorenc.
- Jaki masz jutro temat w szkole? - drąży Staniszewski.
- Rewolucję przemysłową.
- I teraz będziesz specjalnie szukał wątków ukraińskich?
- Nie, ale chciałbym wiedzieć, czy i co mój uczeń lub uczennica z Ukrainy wie na ten temat i żeby pokazali swoją perspektywę. Myślę o tym, że wiele okazji do rozmów rodzi się samo. Na przykład taka mapa sejmików w I Rzeczpospolitej, gdzie sejmik kijowski zajmuje prawie jedną trzecią Ukrainy. Gdy to omawiamy, uczniowie często mówią: "ooo, jaki ten sejmik kijowski wielki". I aż się prosi, żeby więcej o tym porozmawiać. I to nie jest na siłę.
- Właśnie, bo chodzi o to, żeby jednak nasze lekcje historii były jak najbardziej naturalne - podsumowuje Staniszewski.
Lekcja z memów. Hitler jak Putin, Zełeński jak Churchill
Tymczasem internet pełen jest dziś łatwych na pierwszy rzut oka historycznych analogii: Hitler jak Putin, pojawiają się też odwołania do Blitzkriegu, kampanii wrześniowej, prezydent Zełeński dla niektórych jest jak Churchill. Jak na to powinni reagować historycy?
- Myślimy przez analogię, to naturalny proces - odpowiada Lorenc. - Rzecz w tym, żeby podchodzić do nich z dystansem. Na przykład porównanie Putina i Hitlera nie jest wcale takie proste i oczywiste, bo przecież za ich agresją stoją inne idee. Ale już analogie taktyczno-strategiczne, jak na przykład ta, że "Putinowi nie udał się Blitzkrieg w Ukrainie" wydają się bardziej na miejscu. Ja przede wszystkim ostrzegam przed porównywaniem dzisiejszej Ukrainy do Polski w 1939 roku - dodaje.
Tu Staniszewski wspomina "najbardziej koszmarny mem", który widział w sieci. - To był taki obrazek z komentarzem: "Pytacie się, czemu Polacy pomagają? Robimy to, czego nikt dla nas nie zrobił we wrześniu 1939 roku" - opowiada nauczyciel. - Potworne uproszczenie. Choćby dlatego, że we wrześniu 1939 roku Polska miała tylko jednego sąsiada, który był w stanie przyjąć uchodźców. A Rumuni i tak musieli wszystkich internować, bo taka była umowa z Niemcami. Teraz po przekroczeniu granicy Ukraińcy są w miejscu, które przyjmuje ich z otwartymi ramionami, a jeśli tylko chcą, mogą jechać dalej. Polacy w 1939 roku nie mieli gdzie uciekać - tłumaczy cierpliwie.
Lorenc wspomina, że przez pół pierwszego semestru wałkował z uczniami politykę appeasementu, czyli ustępstw wobec państw Osi - III Rzeszy i faszystowskich Włoch.
- Tuż po agresji Rosji na Ukrainę na jednej z lekcji usłyszałem od nich: "przecież to jest dokładnie to samo!" - opowiada historyk. - Gdy zapytałem ich: to co, chcecie, żeby NATO weszło na Ukrainę? Odpowiedzieli: "nie, bo Putin rzuci na nas bombę atomową". I tak zaczęliśmy rozmawiać o tym, czy nie jesteśmy jak Francuzi schowani za Linią Maginota. Przestaje być tak łatwo, prawda? - komentuje.
Historia jak skoki narciarskie
- W swoich klasach apeluję, by uczniowie nie mówili do mnie "to jest tak jak…". Ponieważ nigdy tak nie jest w historii, że ona się powtarza. Ładnie to brzmi i lubimy tak mówić. Ale zawsze lepiej byłoby powiedzieć: "ta historia jest podobna do tamtej, z takich i takich względów". Czasem podobieństwa są bardzo duże, ale nigdy nie jest tak samo. Tak jak nie ma dwóch takich samych skoków na skoczni narciarskiej. Warunki nawet w tym samym miejscu nigdy nie są przecież identyczne, a co dopiero innego dnia na innej skoczni - podsumowuje Staniszewski.
Lorenc: - Często ważniejsze od tego, co jest podobieństwem między różnymi wydarzeniami z przeszłości, jest to, co jest różnicą. Podobieństwa łatwiej nam wyłapać, bo rzucają się w oczy. Różnice mogą wtedy ginąć, a bywają bardzo istotne.
- Kiedy zaczynałem pracę nauczyciela, miałem takie poczucie, że to przedmiot, na którym opowiada się swoją wersję zdarzeń. Taką z punktu widzenia naszego państwa. Tak nas uczono, ale dziś myślę o tym już inaczej. Obawiam się jednak, że nie wszyscy nauczyciele to zauważyli i będą tacy, którzy nawet w obecności ukraińskich dzieci, będą opowiadać wciąż tę samą historię. Dalej będą włączać tę samą "audycję", ponieważ "tu się tak uczy". Tymczasem zarówno nauczyciele historii, języka polskiego, filozofii, etyki czy innych szeroko pojętych przedmiotów humanistycznych, mogą wykorzystać tę nową różnorodność w swoich klasach. Mamy ogromną szansę na to, żeby rozszerzyć to swoje patrzenie - podkreśla Staniszewski.
Apeluje przy tym o empatię. - Nie patrzymy na poszczególnych ludzi, którzy do nas przychodzą, jako na jakiś zbiór o nazwie "Ukraińcy". Każdy z nich jest odrębnym człowiekiem, który posiada swoje imię i własną historię. W przypadku dzieci i młodzieży, zanim zaczniemy ich czegokolwiek uczyć, warto z nimi trochę porozmawiać. Zobaczyć, co to są za ludzie, jak oni się zachowują w klasie, czy już mają swoich kolegów, czy nie. A dopiero później, jak zobaczymy w nich konkretnych ludzi, zacząć się zastanawiać, jak uczyć ich historii - wyjaśnia.
Lorenc dodaje: - Powinniśmy pamiętać o tym, że to nie tylko oni się czegoś mają nauczyć od nas, ale też my możemy nauczyć się wiele od nich. I to jest wielka szansa na to, żeby spojrzeć na naszą relację historyczną z odrobinę innej perspektywy. Szczególnie teraz, w najbliższym czasie dużo ważniejsze jest to, co nas łączy, niż to, co nas dzieli.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock