Zaginięcie i prawdopodobne zabójstwo poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary od prawie trzydziestu lat pozostaje niewyjaśnione. Były oficer służb specjalnych przerwał milczenie i przedstawił nowe dowody. O Ziętarze mówi, że "wpadł na temat, który go zabił". I dodaje, że sam jest "chyba po Ziętarze drugim człowiekiem, który wie za dużo". Reportaż dziennikarzy "Superwizjera" i "Głosu Wielkopolskiego", Jakuba Stachowiaka i Łukasza Cieśli.
- Przypadek zaginięcia poznańskiego dziennikarza należy zaliczyć do kryminologicznej kategorii ciemnej liczby zabójstw popełnionych w Polsce - mówi szef Archiwum X w krakowskiej komendzie wojewódzkiej policji.
Zaginięcie i prawdopodobne zabójstwo poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary od prawie trzydziestu lat pozostaje niewyjaśnione. Po latach na jaw wyszły nowe okoliczności i szokujące fakty. Kluczowy świadek przerwał milczenie. Reporterom przedstawił nowe dowody.
- On wpadł na temat, który mówiąc delikatnie, go zabił - stwierdza. - Mówili, że trzeba z nim zrobić porządek - dodaje. Wyjaśnia, że moc nowych dowodów w sprawie jest "porażająca".
Dobrze "schowana" sprawa
1 września 1992 roku w Poznaniu zniknął bez śladu dziennikarz "Gazety Poznańskiej", 24-letni Jarosław Ziętara. Na co dzień pisał o polityce, pociągały go jednak tematy śledcze.
- To był bardzo inteligentny człowiek, to jest jedna rzecz. Był wybitnym studentem. Miał bardzo dobre znajomości języka, dobrze nawiązywał kontakty. Wzbudzał zaufanie - wspomina Piotr Talaga, dziennikarz, współautor książki "Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa".
O 9 rano dziennikarz wyszedł z mieszkania do redakcji, ale nigdy tam nie dotarł. Policja przyjęła informację o zaginięciu dzień później - i na tym skupiła swoje działania. Nikt wtedy nie brał pod uwagę tego, że mógł paść ofiarą przestępstwa.
Zdzisław (prosi o nieujawnianie nazwiska) był pierwszym policjantem, który zajmował się tą sprawą. - Rozpuściliśmy wici w środowisku. No nic. Nie było żadnego sygnału, nikt na ten temat nie puścił żadnej pary. To była sprawa dobrze schowana w środowisku przestępczym. Super schowana - opisuje.
Dopiero rok od zaginięcia jako prawdopodobną przyjęto wersję o porwaniu i możliwym zabójstwie Ziętary.
- To jest jedyny przypadek w Polsce, kiedy ginie dziennikarz i przez rok się nic nie dzieje – ocenia Jacek Tylewicz, były prokurator i sędzia w stanie spoczynku. Zwraca uwagę, że po roku od zaginięcia, gdy otrzymał tę sprawę, "akt nie było". - Nic nie było. Jeżeli nie ma zwłok, to nie ma dowodu popełnienia przestępstwa - dodaje.
"Zachowywał się tak, jakby się czegoś obawiał"
Przez kolejne 20 lat policji i prokuraturze nie udało się ustalić, co stało się z Jarosławem Ziętarą. Nie było ciała, nie było naocznych świadków, nie było dowodów lub nawet mocnych poszlak na to, że dziennikarza porwano i zabito. Nie było także motywu. Do czasu, gdy milczenie przerwał były oficer służb specjalnych. Zeznał, że wie, kto zlecił porwanie dziennikarza i kto go zabił.
Prokuratura nadała mu status świadka incognito. To po jego zeznaniach zatrzymano pierwszych podejrzanych i postawiono im zarzuty porwania oraz pomocy w zamordowaniu Jarosława Ziętary.
Reporterom udało się go odnaleźć i namówić do rozmowy. Wcześniej nie rozmawiał z żadnymi dziennikarzami. Pytany, dlaczego po latach zmienił zdanie mówi, że "zabójstwo dziennikarza, trzeciej władzy w Polsce, i człowieka, który nic im nie zrobił, to nie jest fair".
- Tam tych zabójstw jest więcej. Nie jest tylko jedno – uważa.
Nowy świadek to były milicjant, oficer Służby Bezpieczeństwa, a po upadku komuny pracownik Urzędu Ochrony Państwa. Gdy odszedł ze służby, trafił do pracy do poznańskiej firmy Elektromis. Tam zajmował się inwigilacją.
- Byłem tajnym pracownikiem, który zajmował się obserwowaniem ludzi, podsłuchami. Kupili mi sprzęt do podsłuchów, aparat do robienia zdjęć, bardzo drogi. Nawet wszystkich nie pamiętam, ale bardzo dużo ludzi śledziliśmy. Od prokuratorów, skończywszy na policjantach i na pracownikach Urzędu Ochrony Państwa - relacjonuje.
Latem 1992 roku rozmówca "Superwizjera" dostał zlecenie śledzenia młodego mężczyzny. Był nim dziennikarz Jarosław Ziętara. - Spotykał się z różnymi ludźmi. W kawiarniach czy gdzieś tam na ulicy nawet, rozmawiał na ławce. No, różne były sytuacje - opowiada. Podkreśla, że nigdy nie wiedział, w jakiej sprawie obserwował Ziętarę. - Nawet jak obserwowałem innych ludzi, którym potem się coś przytrafiło, też nie wiedziałem, że akurat coś oni tam chcą im zrobić. On też jakoś tak... zachowywał się tak, jakby się czegoś obawiał. Tak można było z tego wywnioskować, że się obawiał - dodaje. 1 września 1992 roku o 9 rano tajny pracownik Elektromisu kolejny dzień stał przed domem Ziętary. - Widziałem, jak wyszedł młody człowiek, którego obserwowaliśmy, podeszło do niego dwóch ludzi, jeden siedział za kierownicą w samochodzie, trzeci. Wsadzili go w samochód i odjechali. Policyjny samochód, (mężczyźni - red.) w mundurach policyjnych... - opisuje. Podkreśla, że wyglądali jak prawdziwi policjanci. – Tym bardziej, że obaj byli kiedyś w policji. Wiedzieli, jak się zachować. Jeden i drugi pracował w policji antyterrorystycznej – mówi świadek.
Były funkcjonariusz służb specjalnych twierdzi, że jakiś czas po porwaniu, w siedzibie Elektromisu rozpoznał mężczyzn, który w policyjnych mundurach zabierali Jarosława Ziętarę spod domu. Mieli być to ochroniarze Elektromisu: Mirosław R., ps. Ryba, Dariusz L., ps. Lala i nieżyjący już dziś Roman K., ps. Kapela.
Świadek mówi, że nie rozmawiał z nimi. – Oni nie byli dla mnie ludźmi, z którymi miałbym... w ogóle chciałbym nawet rozmawiać. Dla mnie to były takie pionki. Jeździli na "odzyski" kasy dla Ś. po świecie, po Polsce. Gdzie tam ktoś nie chciał płacić, to jeździli, bili, katowali ludzi - wyjaśnia.
W latach świetności Elektromisu Mariusz Ś. notowany był nawet na 8. miejscu wśród najbogatszych Polaków.
"Jedna z najpotężniejszych firm w Polsce"
Elektromis powstał w 1987 roku w Poznaniu. Firma zajmowała się importem, głownie alkoholu i sprzętu RTV. W ciągu kilku lat stała się holdingiem mającym kilkadziesiąt hurtowni spożywczych w całej Polsce i zatrudniającym kilkanaście tysięcy pracowników. Posiadała stację radiową, gazetę, tygodnik, a nawet klub piłkarski.
- To była firma, która jak wiele innych pojawiła się nagle. Nagle okazało się, że jest jedną z najpotężniejszych firm w Polsce, jeśli chodzi o potencjał gospodarczy. Powszechnie się obawiano tej firmy i było wiele plotek na temat ich działalności, nieprawidłowości, powiązań – opisuje Talaga.
Mariusz Ś., rocznik 1962, był z wykształcenia hydraulikiem, wychowankiem domu dziecka. W młodości karany był za włamania. Kiedy po wyjściu z więzienia założył Elektromis, jego wspólnikiem został Krystian C., były milicjant, zajmujący się ściganiem przestępczości gospodarczej.
"To są powiązania takie, że nawet sobie nie wyobrażacie"
W 1994 roku prokuratura zainteresowała się Elektromisem. Specjalna grupa śledczych badała interesy holdingu. - Dotyczyło to paserstw celnych - mówi były prokurator Tylewicz. Wyjaśnia, że chodzi o "wpuszczanie w obieg towaru, o którym wiadomo, że był z przemytu".
Towar, jak tłumaczy były prokurator, "pochodził z firm, których nie było". - Z firm krzaków - dodaje.
W Elektromisie zatrudnienie znalazło wielu niezweryfikowanych esbeków, ale także byłych milicjantów i policjantów, znajomych Krystiana C. Do władz spółki trafiali też znajomi Mariusza Ś. z domu dziecka. Firma w Poznaniu stała się prawdziwym imperium.
Świadek potwierdza informację o istnieniu szafy, w której trzymano koperty przygotowane na łapówki albo pensje płacone "pod stołem". – Przychodzili ludzie z służb, przychodzili z urzędów, brali kopertę, każdy miał wypisaną, każdy dostawał działkę – wyjaśnia i przyznaje, że było to pewnego rodzaju państwo w państwie.
- To są powiązania takie, że nawet sobie nie wyobrażacie - dodaje.
"Jarek był przerażony stopniem wiedzy służb na jego temat"
Rodzi się pytanie czy Ziętara wiedział o tajemnicach Elektromisu. - Jarek znalazł się w tym wszystkim, bo wcześniej był w zainteresowaniu służb specjalnych, tych nowo tworzonych. Oferowano mu pracę. Myślę, że na to też są dowody, że w jakiś sposób współpracował z Urzędem Ochrony Państwa. On mógł dostać jakiś temat, który chciał zrealizować dziennikarsko, ale on mógł być też w sferze zainteresowań operacyjnych Urzędu Ochrony Państwa - przypuszcza Talaga, współautor książki o sprawie Jarosław Ziętary.
Prokurator Piotr Kosmaty z Krakowa jest śledczym, który po 20 latach ponownie zajął się wyjaśnianiem zagadki zniknięcia dziennikarza. On także szukał jego powiązań ze specsłużbami.
- Dotarłem do materiałów agencji wywiadu, z których jednoznacznie wynikało, że była prowadzona rozmowa z Jarosławem Ziętarą, mająca na celu przekonanie go do pracy dla agencji wywiadu. Wtedy nazywało się to Zarząd Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. Taka sytuacja miała miejsce. On nie podjął współpracy - twierdzi Kosmaty.
- Jarek był przerażony stopniem wiedzy służb na jego temat. Oni doskonale znali temat jego pracy dyplomowej, której jeszcze nie ukończył i co w tej pracy jest, i tak dalej – opowiada Talaga.
Reporterzy skontaktowali się z jednym z oficerów UOP, pracującym w Poznaniu na początku lat 90. Pułkownik miał znać Ziętarę i kontaktować się z nim.
W rozmowie telefonicznej były oficer UOP utrzymuje, że Ziętary nie znał. - Próbuje pan coś wyssać z palce brudnego - mówi, gdy pada pytanie o próbę zwerbowania dziennikarza do służb. - W tej sprawie ja jestem świadkiem, więc ja dalej już z panem nie mogę rozmawiać - dodaje.
Szef oddziału Archiwum X w krakowskiej komendzie wojewódzkiej policji mówi, że "siłą rzeczy pojawiła się wersja", o tym że Ziętara mógł dostać jakieś tematy od służb. - Mieliśmy świadomość, że jego wiedza, jego zakres zainteresowań wykracza poza takie normalne pisanie, żeby przeżyć z dnia na dzień. To było bardzo profesjonalne działanie pana Jarosława Ziętary - ocenia. - Mnie się podoba taka postawa, bo on szukał prawdy - dodaje.
"Mówili, że trzeba było z nim zrobić porządek"
- Brat Jarosława Ziętary, z którym zresztą w tych czasach rozmawiałem i przesłuchiwałem go, ma kalendarze czy dwa kalendarze Jarosława Ziętary. Tam zetknąłem się z notatką, w której treści były podane dwie lub trzy nazwy spółek, czy pięć nazw spółek... Dwie albo trzy były dla mnie rozpoznawalne. To były spółki, które znalazłem w dokumentach, które zabezpieczyliśmy w Elektromisie. Trzy spółki widma - mówi były prokurator. Pytany skąd mógł wiedzieć o nich dziennikarz, rzuca: "nie mam bladego pojęcia".
Świadek, z którym rozmawiał "Superwizjer" potwierdza informacje, że Ziętara dowiedział się o przemycie spirytusu z Niemiec do Polski. - Dowiedzieli się o tym, że on wie, że wszedł na ślad tego. On może sam nawet na to nie wpadł, tylko z UOP-u mu ktoś dał tę informację. Ale to są przypuszczenia. Mógł mu dać ktoś tę informację i on wtedy zaczął drążyć temat - mówi świadek.
Podkreśla, że ludzie Elektromisu bali się młodego dziennikarza, "bo im popsułby cały układ". – Konkretnie chodziło o ten przemyt. To była cała historia i on by to storpedował - zwraca uwagę były agent.
- Mówię panu, że kiedyś tam rozmawiali, to mówili, że trzeba było z nim zrobić porządek, bo ponieśliby straty i tak dalej, i tak dalej - zaznacza świadek incognito.
"Według tego, co ja słyszałem, to został w kwasie rozpuszczony"
Po latach wyszło na jaw, że Ziętara został przyłapany pod siedzibą Elektromisu przez ochronę i pobity. Szefowie spółki mieli mu także proponować pieniądze w zamian za brak zainteresowania ich firmą. Ziętara propozycji nie przyjął. To mogło przesądzić o tym, co stało się 1 września 1992 roku.
- Według tego, co ja słyszałem, to został w kwasie rozpuszczony – mówi świadek, ale podkreśla, że nie widział tego na własne oczy.
Pytany, czy według jego wiedzy ci sami mężczyźni, którzy porwali Ziętarę byli odpowiedzialni za pozbycie się ciała, świadek mówi: "nie powiem na sto procent, ale prawdopodobnie tak".
Zeznania świadka sprawiły, że "Ryba" i "Lala" zostali zatrzymani pod zarzutem porwania i pomocy w zabójstwie dziennikarza. Obaj nie przyznali się do winy i zaprzeczyli, że mają ze sprawą cokolwiek wspólnego.
- Trzeba w umiejętny sposób pozbyć się zwłok, tak żeby nikt nigdy ich nie znalazł. Nie będzie problemu. A potem następuje drugi etap charakterystyczny, już po zabójstwie, tego typu: trzeba jakoś uzasadnić, co się stało z tym dziennikarzem. Wśród jego znajomych, w miejscu pracy. A więc ja to nazywam, ten drugi etap, "rozsiewaniem iluzji", czyli (jest to - red.) podawanie różnych fałszywych informacji co do losów zaginionego – mówi szef krakowskiego Archiwum X.
- Była taka wersja, że on gdzieś wyjechał. I wszyscy w to wierzyli. Nikt nie był pewny tego, że on został zabity. A tak to wszyscy mówili: "wyjechał gdzieś, no". A potem dopiero wyszło, że był bity, że był torturowany, że był przesłuchiwany, że go pobili wcześniej – opowiada świadek. W 1992 roku o tych zdarzeniach nikt nie wiedział. Fakty zaczęto łączyć wiele lat później, jak chociażby ten, że po zaginięciu dziennikarza z jego mieszkania zniknęły wszystkie notatki.
- W redakcji pojawiły się osoby podające się za funkcjonariuszy policji. I przeszukiwali biurko Jarka. Zabierali jakieś materiały. Po latach okazało się, że policja do redakcji żadnych funkcjonariuszy nie wysyłała. To byli prawdopodobnie przestępcy. Dyskietki i inne różne materiały Jarka zniknęły - wspomina Talaga.
- Kiedy przyjechaliśmy przeszukiwać jego biurko, to nic nie było. Było już puste. Ktoś był przed nami. Do dzisiaj nie wiemy, kto to był. Prawdopodobnie przebierańcy – przypuszcza policjant Zdzisław.
Zeznania Baryły
Oprócz śledztwa, w którym podejrzanymi byli "Ryba" i "Lala", w prokuraturze w Krakowie badano inne wątki, także dotyczące zaginięcia Jarosława Ziętary.
Jeden z nich dotyczył zeznań Macieja B., ps. Baryła, odsiadującego dożywocie za zabójstwo policjanta. "Baryła" ujawnił, że latem 1992 roku był świadkiem rozmowy, w której planowano zabicie dziennikarza. Jako podżegacza wskazał Aleksandra Gawronika, byłego senatora i jednego z najbogatszych wówczas Polaków.
Prokurator Kosmaty podkreśla, że zgromadzone zeznania świadków - w tym "świadków bezpośrednich tego zdarzenia" - wskazują, że "Aleksander Gawronik dopuścił się popełnienia przestępstwa podżegania do zabójstwa Jarosława Ziętary".
- To jest wszystko bajka, która nie wytrzymuje takiego złożenia krok po kroku - komentuje Gawronik. - Moja opinia jest taka, że Ziętara po prostu wyjechał i tyle. I żyje - dodaje.
"Były wypadki śmiertelne, były różne inne historie i ludzie nagle ginęli"
"Baryła" w sądzie swoje zeznania wycofał. Nieoficjalnie wiadomo, że z obawy o życie rodziny. Z dziennikarzami "Superwizjera"i "Głosu Wielkopolskiego" nie chciał się spotkać. Któregoś dnia jednak zadzwonił. - Zeznałem wszystko. Tylko nie wiedzą, gdzie są szczątki. Przy tej sprawie każdy boi się cokolwiek mówić - wyznaje "Baryła".
- Tylko ja jestem jedyną osobą, która żyje do teraz. Nikogo już nie ma stamtąd. "Ryba" i "Lala" to są sprawcy, a ze świadków nie żyje żaden. Jedenaście osób zginęło. Dowody by się znalazły na to - dodaje.
Świadek incognito mówi, że pozbywano się niewygodnych osób. - Był taki moment, że poczuli się znowu zagrożeni, bo zaczęto te sprawy rozdmuchiwać. To nie była tylko historia jedna, tam takich historii zdarzyło się dużo więcej. Były wypadki śmiertelne, były różne inne historie i ludzie nagle ginęli - opisuje.
Nie żyje m.in. Roman K., "Kapela", którego świadek incognito rozpoznał jako jednego z porywaczy. W 1993 roku miał się zastrzelić. Zastanawiające było to, że praworęczny "Kapela" strzelił sobie w lewą skroń. Prokuratura uznała jednak, że były ochroniarz sam targnął się na swoje życie.
Wkrótce w wypadkach drogowych zginęli kolejni trzej mężczyźni, którzy - zdaniem świadka incognito - mogli mieć ważne informacje na temat porwania i zabójstwa Jarosława Ziętary. Wszystkie trzy zgony uznano za nieszczęśliwe wypadki.
Krystian C. i Mariusz Ś. nie wyrazili zgody na spotkanie i rozmowę z dziennikarzami. Stwierdzili, że ze sprawą Jarosława Ziętary nie mają nic wspólnego i nie mają żadnej wiedzy na ten temat. Spośród kilkudziesięciu świadków, jakich przesłuchała prokuratura, oni dwaj nie poddali się badaniu na tzw. wykrywaczu kłamstw.
Piotr Talaga zwraca uwagę, że "moralną odpowiedzialność za to, że ta sprawa nie została wyjaśniona, ponosi państwo". Jak mówi, jest przekonany, że temat, nad którym pracował, "wiedza, którą pozyskał", została "nadana przez służby". - Potem nie zrobili nic, żeby tę śmierć wyjaśnić, na ławie oskarżonych posadzić tych, którzy za to odpowiadają - dodaje.
"Jestem chyba po Ziętarze drugim człowiekiem, który wie za dużo"
Proces byłych ochroniarzy Elektromisu, Mirosława R., "Ryby", i Dariusza L., "Lali", oparty na zeznaniach świadka incognito, ruszy w styczniu 2019 roku. W tym czasie w sądzie powinna zakończyć się sprawa Aleksandra Gawronika.
W prokuraturze w Krakowie toczy się jeszcze jedno, trzecie już śledztwo w sprawie porwania i zabójstwa Jarosława Ziętary. Jak dotąd w tym postępowaniu nie ma żadnych podejrzanych. Prokuratura uznaje cały czas sprawę za otwartą.
Świadek incognito wyznaje, że się obawia. - Tylko głupi człowiek się nie boi. Oczywiście, że się obawiam jak najbardziej. I to jest dla mnie bardzo niebezpieczna sytuacja. Może nie dla mnie, jak dla mojej rodziny. Możemy procesu nie doczekać. Za chwilę dom się spali albo biuro, albo nie wiadomo co. Wszystko może się zdarzyć. Ale jeszcze oprócz tego mam kogoś, kto zadba o to. Nawet jakby się coś stało, to on się do was zgłosi. Zabezpieczyłem się - mówi świadek. - Jestem chyba po Ziętarze drugim człowiekiem, który wie za dużo - podkreśla.
Autor: tmw//rzw / Źródło: Superwizjer TVN
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN