Brak kontroli nad tym, co dzieje się ze skażonymi odpadami medycznymi, to olbrzymi problem. Nawet 1/4 takich odpadów nie jest niszczona. Gdańska prokuratura wzięła pod lupę spalarnie z Pomorza, w których najprawdopodobniej utylizowano 10 razy więcej niż urządzenia były w stanie przerobić. W rzeczywistości te odpady mogły być mielone i wywożone na zwykłe składowisko - tak jest taniej. Sprawa dotyczy jednej z największych firm tego typu w kraju.
Każdego roku w Polsce w szpitalach, przychodniach, gabinetach dentystycznych czy kosmetycznych powstaje około 50 tysięcy ton odpadów medycznych. To między innymi strzykawki, rękawiczki, zużyte opatrunki, ale także materiały pooperacyjne, części ciała, nośniki groźnych bakterii i wirusów. W myśl przepisów, ta ekologiczna bomba może być rozbrajana tylko w jeden sposób, poprzez utylizację w przystosowanych do tego spalarniach. Jak mówi nam zajmujący się tą tematyką od lat ekspert z Politechniki Warszawskiej, praktyka wygląda zgoła inaczej - ok. 25. proc. odpadów nie jest niszczona.
Cenne odpady
Rynek odbioru odpadów medycznych to intratne zajęcie o obrotach szacowanych na 150 milionów złotych rocznie. Jednym z kilku największych graczy w tym biznesie jest firma z Żyrardowa. Odbiera odpady medyczne od ponad sześciu tysięcy klientów. W Warszawie została zdecydowanym liderem, oferując w przetargach wyjątkowo korzystne ceny. W całej branży średni koszt odbioru kilograma odpadów to 3-4 złote. - Za odbiór i utylizację odpadów medycznych płacimy 1,25 zł od kilograma netto. Do firmy mamy zaufanie, ponieważ moi poprzednicy współpracowali z tą firmą od kilku dobrych lat i w ramach tej współpracy zawsze firma terminowo odbierała odpady, co w tym wypadku jest dosyć istotne - mówi Taida Jastrzębska, wicedyrektor Warszawskiego Szpitala dla Dzieci. Jednak co najmniej równie istotny jest dalszy los odpadów. Prawo, co wyjaśnia szef komórki kontrolnej Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska, jest w tej kwestii precyzyjne. - Właściwie nic nie można z tym workiem zrobić. Musi on zostać w takiej postaci, w jakim go odebrano, do momentu jego spalenia - tłumaczy Miłosz Jarzyński, naczelnik Wydziału Inspekcji WIOŚ w Warszawie.
"Wjeżdża się, wypier... się na rampę i mielą"
Przepisy to jednak jedno, a rzeczywistość drugie. O tym, jak wygląda szokująca praktyka w firmie z Żyrardowa, reporterowi "Czarno na Białym" opowiada jej były pracownik.
- Wjeżdża się, wypier... się na rampę i mielą. I leży na hali, a później wywożą, jak mają gdzie - opowiada pracownik firmy. Według tej relacji ten proceder trwa od dawna. Odbywa się głównie nocami. W ubiegłym tygodniu reporter "CnB" pojechał do żyrardowskiej siedziby firmy, by sprawdzić, jak wielki jest ruch o tej porze, co dzieje się tam ze zwożonymi odpadami oraz dokąd i w jakiej formie trafiają. Rozdrobniona masa ładowana jest do kontenerów. Potem, zazwyczaj nad ranem, ciężarówki wyjeżdżają z zakładu. Reporter "CnB" udał się za jednym z takich transportów. TIR z dwoma wypełnionymi kontenerami z Żyrardowa - raczej bocznymi drogami, unikając autostrady, choć nią dotarłby do celu z pewnością szybciej, o poranku przyjechał do Woli Łaskiej, niedaleko Łodzi. Zawartość kontenerów trafiła na składowisko odpadów. Wśród nich wyraźnie widać było poszpitalne resztki: fragmenty cerat, rurek, rękawiczek. A po wielkości hałd można sądzić, że takie transporty trafiają tu regularnie.
O czarnych owcach branży
Reporter "Czarno na Białym" pojawił się w siedzibie firmy, by z jej właścicielem porozmawiać - oficjalnie - o specyfice branży. - Na pewno jest to branża, w której należy być odpowiedzialnym. Ponieważ materia, w której się obracamy, dotyczy bezpośrednio naszego bezpieczeństwa i zdrowia. Mówimy o unieszkodliwianiu odpadów medycznych, zakaźnych i niebezpiecznych - mówi Krzysztof Rdest, właściciel firmy. I dodaje: - Nasza branża też nie jest pozbawiona tych czarnych owiec, które pewnie z chęci szybkiego zysku, czy kierując się innymi powodami rzucają cień na branżę i wtedy robi się wielkie halo. Gdy reporter pokazuje prezesowi nocne zdjęcia z jego zakładu, ten tłumaczy, że u niego zakaźne odpady najpierw poddawane są procesowi autoklawu. To, mówiąc w skrócie, odkażanie za pomocą gorącej pary. Jednak obowiązująca ustawa zabrania jakichkolwiek działań z tymi odpadami - poza utylizacją w spalarni. - Od 1 kwietnia tego roku uruchomiłem ponownie instalację autoklawowania odpadów medycznych tu w Żyrardowie. I całą stanowczością podkreślam, że nie jest to niezgodne z prawem - podkreśla prezes.
Spalarnie pod lupą prokuratury
Do kwietnia firma z Żyrardowa dzierżawiła spalarnie z Tczewa i Chojnic. Od trzech miesięcy prześwietlane są one przez gdańską prokuraturę. - Jest to postępowanie w sprawie. Na obecnym etapie nie przedstawiono nikomu zarzutów. Sprawdzamy wszystkie okoliczności niezbędne do podjęcia decyzji, czy są podstawy, a jeśli tak, to komu do przedstawienia zarzutów - mówi Grażyna Wawryniuk, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Chodzi o artykuł kodeksu karnego dotyczący przestępczego postępowania z odpadami. Prokuratorzy zajęli się sprawą po interwencji pomorskiego inspektoratu ochrony środowiska. Ten wykrył, że w obu instalacjach spalano - mówiąc kolokwialnie - wirtualne śmieci. - Przeprowadziliśmy kontrolę zarówno w spalarni w Chojnicach, jak i w spalarni w Tczewie. Z dokumentacji wynika, że w spalarni spalano kilkakrotnie więcej odpadów, niż wynika to z wydajności godzinowej spalarki. To oznacza, że tak naprawdę nie wiemy, czy te odpady zostały spalone, czy trafiły gdzie indziej - mówi z kolei Barbara Gdaniec-Rohde, rzecznik Pomorskiego Wojewódzkiego Inspektora Ochrony Środowiska.
Autor: nsz//bgr/k / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24