Przybyła z Niemiec i przez trzy lata grasowała w polskich lasach. Organizowano na nią łapanki, zastawiano pułapki, formowano ochotnicze brygady robotnicze. Wszystko na nic. Strzygonia robiła, co chciała.
Tekst pierwotnie ukazał się 3 sierpnia 2019 r.
LIST GOŃCZY
STRZYGONIA CHOINÓWKA
Pochodzenie: najpewniej Niemcy
Poszukiwana: za tysiące zabitych w latach 1922-1925 w Polsce, wywołanie zamieszek, liczne przestępstwa na terenie Niemiec i... jedno wyswatane małżeństwo
Cechy charakterystyczne: niewielki wzrost, na ciele liczne plamki okrągłe i nerkowate
***
Za zachodnią granicą się zaczęło. Pojawiła się Niemczech w 1921 roku i siała spustoszenie. W latach 1922-1924 przeniosła się do Polski. Leśnicy do dziś ze łzami w oczach opowiadają o krzywdach doznanych przez tę małą istotę. Wspominają nierówną walkę, jaką z nią stoczyli.
Gazety pisały o "sprowadzaniu ludzi nawet z najodleglejszych części kraju", a potem o "leczących się w szpitalu z ran zadanych nożami i kamieniami". Szkody, jakie wyrządziła Strzygonia Ch. były "dające się porównać chyba tylko z nieszczęściem wojny".
Tak jak pojawiła się nagle, tak zginęła niespodziewanie. Do dziś nie wiadomo jak. Jedna z hipotez zakłada zatrucie grzybem.
***
A to był tylko motyl nocny.
Strzygonia choinówka, inaczej zwana sówką choinówką, wyglądem przypomina ćmę. Jest brunatno-szara, ma jakieś 3-4 centymetry długości. W lasach pojawiała się od zawsze. Ale nigdy w takich ilościach.
Kał spadający z drzew przypominał deszcz
Najpierw, w 1921 roku, zaatakowała niemieckie lasy. Motyle (po niemiecku motyl to przynajmniej groźniej brzmiący Schmetterling) pojawiły się tam, gdzie rosły drzewa iglaste. I złożyły jaja - każda z samic po kilka sztuk na igłach sosen. Po trzech tygodniach wylęgły się zielone gąsienice, które oblazły sosny i bez umiaru obżerały je z igliwia. Potem, już ogołocone drzewa, dopadały korniki.
Efekt? W nadleśnictwach Weitre i Hammerheide, przy granicy z Polską, trzeba było wyciąć wszystkie drzewa na olbrzymich przestrzeniach. Kolejnego roku sówka choinówka pustoszyła już polską przyrodę.
Puszcza Notecka ucierpiała najdotkliwiej. W 1921 roku tylko na niewielkim odcinku lasu zebrano 1687 poczwarek sówki choinówki. Dokładnie rok później - aż 26 332. Ale jeszcze więcej naliczono w 1923 roku.
Motyle sówki pojawiły się wcześnie, bo pod koniec marca. I nie przeszkadzały im deszcze ani zimno. Wkrótce wszędzie były gąsienice: na pniach, na ściółce, a nawet na drogach.
"Przegląd Leśniczy" w czerwcu 1924 roku tak pisał o tej klęsce: "W drzewostanach zarażonych przez sówkę było gąsienic tak wiele, że kał spadający z koron drzew sprawiał wrażenie deszczu".
W 1923 roku sówka zaatakowała 30 tysięcy hektarów lasów samej dyrekcji poznańskiej. Tam - jak donosił "Przegląd Leśniczy" - całkowicie obżarła drzewa w wieku 20-60 lat, a starsze - w 60 procentach.
Ogarnął nas, leśników, straszny niepokój (...) Zjeżdżały komisje, odbywały się narady, wertowano w poważnych naukowych dziełach i podręcznikach i w rezultacie stanęło na definicji - że sosna jest bardzo odporna, nawet odporniejsza, niżby się naogół przypuszczało, o ile zatem zdrowe, zdatne do rozwoju pączki pozostaną, odnowi się bezwarunkowo - pisał w 1926 roku Józef Ziółkowski, redaktor naczelny "Przeglądu Leśniczego".
Na pomoc świnie, kury, ludzie, szmaty
Z plagą sówek walczono nie tylko w okolicach Poznania, ale też w okręgu bydgoskim, na Pomorzu (szczególnie ucierpiały Bory Tucholskie), w lasach wokół Augustowa i Grajewa, na Wileńszczyźnie czy w Puszczy Niepołomickiej w Małopolsce. Metody były różne.
1) Rozpalanie ognisk w lasach. Metoda stosowana na początku, w okresie lotu. "Motyle chętnie zlatują się do światła i w ogniu znajdują śmierć" - opisywał "Tygodnik Rolniczy" z 15 sierpnia 1923 roku.
Efekt: Większość motyli nie zlatywała się do ognisk. Wzniecono za to kilka pożarów.
2) Zakładanie pierścieni lepnych. Taśmy, jak lepy na muchy w domach, rozklejano na wysokości metra wokół pni drzew. Metodę stosowano w okresie żerowania gąsienic. Silny wiatr zrzucał gąsienice z drzew, te spadały na ziemię i wracały na drzewo, przyklejając się do pierścieni.
Efekt: Metoda okazała się mało skuteczna. Wiele gąsienic spuszczało się z korony drzew na nitce i omijało taśmy.
3) Kopanie rowków. Gąsienice wędrujące po ziemi miały wpadać do rowków i nie móc się z nich wydostać. Co kilka dni należało zabijać gąsienice zebrane w rowkach. Rowki kopie się dość płytkie t.j. około 10 cm głębokości, a 20 cm szerokości w odstępach dwumetrowych; w rowkach kopie się głębsze (30-40 cm) jamki, ściany rowków i jamek powinny przebiegać prostopadle do powierzchni. (...) Najlepsze rezultaty dają rowki kopane w postaci dwóch systemów wzdłużnych krzyżujących się ze sobą pod kątem prostym - instruował 15 sierpnia 1923 roku "Tygodnik Rolniczy".
Efekt: Metoda niewiele pomogła. Zmniejszała co prawda rozmiary klęski, ale nie eliminowała przyczyny.
4) Tworzenie kopców. Metoda stosowana jesienią. Polegała na zgrabieniu ściółki leśnej, na którą spadały poczwarki, i usypywanie z nich kopców. Te, po przepoczwarzeniu gąsienic, miały uniemożliwić wydostanie się motyli, które najpewniej złożyłyby kolejne jaja.
Efekt: Metoda łagodziła skutki klęski, ale nie była w stanie wyeliminować sówki. Poczwarki ginęły, ale ginęły też inne istotne dla środowiska owady. Ekosystem został zaburzony.
5) Wypędzanie świń. Podczas obserwacji stwierdzono, że w obszarach, na których występują dziki, rozmiary klęski wywołanej przez sówkę choinówkę są mniejsze. Zdecydowano więc o spędzaniu dzikich świń w obszary szczególnie dotknięte klęską.
Efekt: Metoda zupełnie się nie sprawdziła. Świnie zjadały tylko podsunięte im pod nos poczwarki, nie zamierzały przegrzebywać ziemi. To nie trufle, by samodzielnie ich poszukiwały.
6) Zwożenie kur. Jak nie świnie, to może kury się skuszą na gąsienice sówki? Do lasów zwieziono ptaki w ruchomych kurnikach, by wydziobały z ziemi gąsienice.
Efekt: Identyczny jak ze świniami.
7) Ręczne zabijanie gąsienic. Tworzono drużyny robotnicze, których zadaniem było zbieranie i niszczenie gąsienic. Starosta międzychodzki zarządził nawet obowiązek udziału w zbiórce sówki wszystkim właścicielom obszarów leśnych i uczniom szkół w wieku powyżej dziewięciu lat. Sposobów było kilka - zgrabianie ściółki i wygrzebywanie z niej gąsienic, strzepywanie gąsienic z drzewek na młodnikach i rozdeptywanie ich na ziemi czy zbieranie gąsienic lepkimi szmatami z pni. Zakładano, że jedno dziecko dziennie jest w stanie zebrać 3-4 tysiące owadów.
Efekt: Powolna, ale najskuteczniejsza metoda. Jednak tylko pod warunkiem zaangażowania setek osób. A na to potrzeba było wielkich nakładów finansowych.
8) Opylanie lasów środkami chemicznymi. Dziś metoda powszechnie stosowana. Opryski dokonuje się samolotami z powietrza. Wtedy stosowano przede wszystkim wielkie dmuchawy, które miały rozprowadzać pył. Środek porażał system nerwowy gąsienicy i powodował jej szybką śmierć.
Efekt: Metoda była zbyt droga, by stosować ją powszechnie.
Mrówki czy grzyb?
Jak widać, nie pomagały żadne środki. Klęsce, spowodowanej przez sówkę, zapobiec względnie przeszkodzić nie zdolną była ludzka siła, nie mamy też sobie nic do zarzucenia, nie zaniedbaliśmy bowiem żadnych środków obronnych. Obowiązek nasz sumiennie spełniliśmy, starając się wszelkimi możliwymi sposobami uchronić chociażby tylko młodsze drzewostany i klęskę zlokalizować - pisał Józef Ziółkowski, redaktor naczelny "Przeglądu Leśniczego".
Problem rozwiązała sama przyroda. Pod koniec czerwca 1924 roku gąsienice sówki zaczęły masowo obumierać. Po kilkunastu dniach ślad po nich zaginął.
Przyczyny ich śmierci nie są jednoznaczne. Prawdopodobnie wykończyła je jakaś choroba - wirus krysztalicy czy grzyby Empusa aulicae i Isaria farinosa.
Pomoc przyszła też z nieoczekiwanej strony. Bardzo pomocne przy zwalczaniu sówki choinówki okazały się mrówki. Wszędzie bowiem tam, gdzie się znajdują mrowiska w większej ilości w drzewostanach, pozostały drzewa całemi kępami zielone i mało uszkodzone - czytamy w "Przeglądzie Leśniczym" z czerwca 1924 roku. Swoją rękę, a w zasadzie żołądki dołożyły ptaki, borsuki, jeże czy myszy.
To wojna!
Sówka zniknęła, ale nie zniknęły problemy. Co zrobić z wyniszczonymi drzewami?
Leśnicy liczyli, że uda się uratować przynajmniej ich część. Było jednak inaczej. Nastąpiło to, o czem poprzednio nawet nie odważyliśmy się myśleć - nasze piękne polskie lasy zostały na wielkich przestrzeniach prawie doszczętnie zniszczone - pisał w 1926 roku Józef Ziółkowski.
"Gazeta Szamotulska", 1 lipca 1924 roku: Napad sówki choinówki na nasze lasy jest dla nich klęską, dającą się porównać chyba tylko z nieszczęściem wojny. Wielka wojna oszczędziła przynajmniej jedną dzielnicę Polski, ale za to przychodzi na nią inna klęska, niosąca nieobliczalne, srogie następstwa. A klęsce tej ani zaradzić, ani przeciwdziałać ludzkimi siłami nie sposób. Po wykoszeniu ręką wojny ludzi, przychodzi śmierć lasów.
Zaatakowane przez sówkę drzewa dobiły korniki i cetyńce. Wyciąć trzeba było tysiące drzew.
W Puszczy Noteckiej wielka wycinka ruszyła pod koniec 1924 roku. Trwała pięć lat. Gdy się okazała potrzeba wyrębywania drzewostanów na wielkich przestrzeniach, ażeby uchronić materjał użytkowy od zepsucia, pobudowano liczne i obszerne baraki, sprowadzano ludzi nawet z najodleglejszych części kraju i przystąpiono najpierw do wyrębu drągowin na kopalniaki, gdyż korony już zaczęły usychać. Drzewa mające choć jedną zieloną gałązkę, pozostawiono, na niewiele to jednakże się przydało, gdyż okazała się później potrzeba wyrąbania tych drzew z powodu ich usychania - pisał w 1926 roku Józef Ziółkowski.
Zaangażowano 10 tysięcy robotników.
"Gazeta Międzychodzka" w 1925 roku: Obrzycko. (Walka między robotnikami leśnymi). Od soboty do poniedziałku trwała tu walka między sezonowymi robotnikami leśnymi, a mianowicie między Pomorzanami a robotnikami z Kongresówki. Pierwsi zazdrośni o to, że robotnicy z Kongresówki, jako bardziej wprawni w roboty leśne, zarabiają w robotach akordowych znacznie więcej, podczas sobotniej wypłaty rozpoczęli bójkę, która z przerwami trwała do poniedziałku i miała ten rezultat, że kilku z robotników, biorących udział w bójce, leży teraz w szpitalu, lecząc się z ran zadanych nożami i kamieniami. Sprawą tej bójki zajmie się prokuratura.
W środku puszczy powstawały tartaki - budowali je nie tylko Polacy, ale też zagraniczni przedsiębiorcy.
Martial Marquant, jeden z przedstawicieli francuskiej firmy, w Puszczy Noteckiej znalazł sobie żonę. - Ożenił się z Julianną Radzi, siostrą mojego dziadka. Później firma przeniosła się na Łotwę, do takiej samej roboty. Ciotka Julka również tam pojechała i w Rydze urodziła się ich córka Jeanette - mówi Rafał Tomasz Radzi.
W lasach powstały też kilometry nowych dróg i torów kolejowych prowadzących między innymi nad Wartę, skąd potem barkami wywożono drewno.
W środku Puszczy Noteckiej do dziś natknąć się można na krzyż upamiętniający tragiczną śmierć Piotra Lali. Mężczyzna zginął 9 lutego 1927 r. pod kołami kolejki wąskotorowej wywożącej drewno.
W Puszczy Noteckiej wycięto około 70 tysięcy hektarów lasu. Drewna było więcej, niż potrzebowano. Sprzedawano je za bezcen.
Dawne lasy zamieniły się w wydmy, które trzeba było na nowo zalesić. A na to brakowało pieniędzy. Proces ten zajął kolejne kilka lat.
Ślady po tej klęsce w Puszczy Noteckiej widoczne są do dziś. - Mamy drzewostan jednowiekowy, co można zauważyć gołym okiem - mówi podleśniczy Roman Tomczak z Nadleśnictwa Sieraków.
Na obszarach zaatakowanych przez sówkę wyginęły niektóre gatunki roślin i zwierząt.
Strzygonia jak seryjny zabójca - ma naśladowców
- Strzygonia choinówka pojawia się co jakiś czas do dzisiaj. Wciąż monitorujemy las i stosujemy środki zapobiegawcze. Każdej jesieni sprawdzamy, ile i jakie szkodniki występują w ściółce. Dzięki temu wiemy, czy należy stosować opryski i jakie - mówi Tomczak.
Po jesiennych kontrolach leśnicy tworzą mapę zagrożenia. Wiosną z kolei monitorują wylot motyli w specjalnych wylęgarkach. - Później przez wiele wieczorów liczy się motyle, obserwując ich lot - tłumaczy Tomczak.
Na obszarach zagrożonych liczy się gąsienice strzygoni, ścinając drzewa na specjalne płachty.
Powtórka klęski takiej jak w latach dwudziestych ubiegłego wieku raczej już nam nie grozi. - W tej chwili mamy środki zapobiegawcze, wtedy nie było tak dokładnego prognozowania i środków zaradczych - mówi Roman Tomczak.
Dzisiaj z pomocą przychodzi technologia lotnicza, którą wykorzystuje się do oprysku w sytuacjach najwyższego zagrożenia.
Bo "brunatny żniwiarz" ma swoich naśladowców: brudnicę mniszkę, borecznika czy barczatkę sosnówkę, które pojawiają się co jakiś czas.
Nie tylko motyle są szkodnikami drzewostanów, ale także inne grupy owadów, a w szczególności chrząszcze atakujące osłabione drzewa. Należy do nich cieszący się ostatnio złą sławą kornik drukarz, który, żerując pod korą, prowadzi świerki do śmierci.
- Jak zaatakuje świerk, to nie ma przebacz. To bardzo niebezpieczny typ, trudno go zwalczyć. My też mamy z nim problemy. Atakuje świerki na obszarze 5-10 arów, które musimy wyciąć i gałęzie zutylizować, by się nie rozwijał i nie atakował kolejnych drzew - wyjaśnia Tomczak.
Różnica między strzygonią choinówką a kornikiem drukarzem jest jednak zasadnicza. Ta pierwsza atakuje zdrowe drzewa. Kornik "przychodzi na gotowe" - atakuje drzewa już osłabione. I wykańcza je.
Tekst nie powstałby bez Tomasza Mikszy, który przy pisaniu książki "Pewuka. Cud nad Wartą" powiedział mi o istnieniu tego owada. Nie powstałby także bez leśniczego Romana Tomczaka, który badał historię tego bezwzględnego egzekutora.
Autorka/Autor: Filip Czekała
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock