|

2020 rok – pięć rzeczy, które po sobie zostawi

Zamknięta restauracja w Warszawie w czasie wiosennego lockdownu
Zamknięta restauracja w Warszawie w czasie wiosennego lockdownu
Źródło: tvn24.pl

Jak 2020 rok zmieni polską i światową gospodarkę? Jakie skutki dla rynku pracy przyniesie wykonywanie jej zdalnie? Na którym pokoleniu covidowy kryzys odbije się najbardziej? I czy gdy to wszystko minie, w portfelu będziemy mieć jakieś oszczędności? Odpowiedzi szuka dr Jakub Sawulski, ekonomista, wykładowca w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, autor książki "Pokolenie '89. Młodzi o polskiej transformacji".

Artykuł dostępny w subskrypcji

Wszystko wróci do normy – z taką nadzieją wchodzimy w 2021 rok. Program szczepień już za kilka miesięcy ma pozwolić nam znowu żyć "normalnie". Złudne jest jednak przekonanie, że będzie tak, jak było. Nie, świat po covidzie nie będzie taki sam. Także w gospodarce. Oto pięć rzeczy, które mijający rok zostawi po sobie na dłużej.

1. Deglomeracja

W czasie wiosennej fali epidemii COVID-19 ponad 2 miliony Polaków pracowało z domu. To 14 proc. wszystkich osób pracujących w naszej gospodarce, trzy razy więcej niż w czasach przed pandemią. Wielu pracowników spróbowało pracy z domu po raz pierwszy, a wielu pracodawców po raz pierwszy dało się na taką możliwość "namówić". Możemy być pewni, że jakaś część firm utrzyma ten tryb pracy także po ustaniu pandemii. A część pracowników chętnie na to przystanie.

Upowszechnienie pracy zdalnej może mieć nieoczywistą konsekwencję – deglomerację. Jedną z podstawowych zalet życia w mieście są większe możliwości realizacji kariery zawodowej. Praca zdalna tymczasem pozwala robić "miejską" karierę w wiejskim otoczeniu. Dla niejednego pracownika wizja domku na wsi stanie się teraz atrakcyjniejsza niż mieszkanie w bloku.

Pierwszy sygnał, że to się faktycznie dzieje, już mamy. W polskiej gospodarce w III kwartale tego roku odnotowano rekordową wartość sprzedaży domów jednorodzinnych. Wyniosła ona 770 mln zł, czyli aż o 66 proc. więcej niż w tym samym kwartale poprzedniego roku. Dla porównania –  wartość sprzedaży budynków wielomieszkaniowych spadła w tym samym okresie o 8 proc. Mamy więc bardzo wyraźne przesunięcie popytu konsumentów z mieszkań na domy.

2. Pokrzywdzone pokolenie młodych

Młodzi, którzy teraz wchodzą (lub dopiero co weszli) na rynek pracy, to prawdopodobnie najbardziej poszkodowane w wyniku korona-kryzysu pokolenie. W literaturze naukowej nazywa się ich pechowymi wchodzącymi ("unlucky entrants").

Moment, w którym wchodzimy na rynek pracy, ma kluczowe znaczenie dla naszej ścieżki zawodowej. Badania naukowe pokazują, że osoby, które rozpoczynają karierę akurat w czasie kryzysu, cierpią z tego powodu przez całe życie: osiągają niższe zarobki, częściej wpadają w bezrobocie i częściej są zatrudniani na mniej bezpiecznych umowach. Co więcej, negatywne efekty dotyczą nie tylko kariery zawodowej, ale też życia prywatnego i zdrowia. Osoby, które wchodzą na rynek pracy w czasie recesji, częściej się rozwodzą, mają mniej dzieci i żyją krócej (częściej umierają na przykład na ataki serca i przedawkowanie narkotyków). Fatalna perspektywa dla młodych, prawda?

Dlaczego wejście na rynek pracy w czasie kryzysu ma aż tak drastyczne długoterminowe skutki? Są dwie główne przyczyny.

Po pierwsze, początek kariery zawodowej to – z punktu widzenia ekonomii – czas najszybszego wzrostu produktywności. Bardzo szybko nabywamy nową wiedzę i umiejętności, a tempo wzrostu naszego wynagrodzenia jest najwyższe w całym cyklu życia. Kryzys zaburza ten kluczowy dla młodych okres – wynagrodzenia nie rosną tak szybko, a możliwości awansu są mniejsze.

Po drugie, na początku kariery zawodowej zazwyczaj uczymy się pewnych ważnych zachowań na rynku pracy. Na przykład tego, jak rozmawiać z szefem o podwyżce albo jaka umowa jest adekwatna do wykonywanych zadań. Tymczasem w trakcie kryzysu koncentrujemy się raczej na tym, żeby pracę utrzymać, a nie na tym, żeby dostać podwyżkę. Zwiększa się nasza akceptacja dla niestandardowych form zatrudnienia, np. umów śmieciowych, a także łamania prawa pracy – niepłacenia za nadgodziny, nieprzestrzegania prawa do urlopu, i tak dalej. Młodzi, rozpoczynający karierę zawodową w takich warunkach, uznają, że to normalne. Tak być musi. I zostaną z tym przekonaniem przez całe życie.

Hipotezę, że to dla młodych rynek pracy jest obecnie najtrudniejszy, potwierdzają statystyki – największy wzrost liczby osób bezrobotnych od początku roku odnotowano wśród osób do 24. roku życia. W pierwszych trzech kwartałach liczba ta wzrosła o 27 proc. (prawie 30 tys. osób). Dla porównania – w całej gospodarce liczba bezrobotnych zwiększyła się o 18 proc., a w najstarszej grupie wiekowej (55+) – o 6 proc. Prawdopodobnie w urzędach pracy rejestrują się dzisiaj zarówno ci, którzy dopiero skończyli szkołę i szukają pierwszego zatrudnienia, jak i ci, którzy właśnie pracę stracili. Młodzi, bez doświadczenia, zatrudnieni na niestabilnych umowach, często w sektorach najbardziej dotkniętych pandemią (turystyka, gastronomia, rozrywka), są bowiem stosunkowo łatwym łupem dla pracodawców szukających oszczędności.

3. Słabiej wyedukowane dzieci

Nauka zdalna nie jest fajna. Dzieciom brakuje kontaktu z rówieśnikami, rodzice nie mają pomysłu, jak pogodzić pracę z opieką nad dziećmi, a nauczycieli dobija świadomość, że nie są do nauczania zdalnego odpowiednio przygotowani.

Konsekwencje tych kilku miesięcy zdalnej edukacji znacznie wykraczają jednak poza dzisiejszą frustrację uczniów, rodziców i nauczycieli. Całkiem możliwe, że jej skutki dzieci będą odczuwały przez całe swoje życie. Badania wskazują, że nauka zdalna znacząco obniża wyniki edukacyjne uczniów. Jedną z przyczyn jest to, że wrzuceni w zdalny tryb pracy poświęcają na naukę po prostu mniej czasu. Przykładowo w Niemczech - jak wynika z analizy Institute of Labor Economics w Bonn - aż o połowę mniej! To oznacza, że pokolenie młodych, które będzie miało w swoim życiorysie nawet kilkumiesięczny epizod nauki zdalnej, będzie po prostu mniej wyedukowane.

Czy te kilka miesięcy może rzeczywiście mieć jakieś istotne znaczenie w życiu naszych dzieci? Zdecydowanie tak! Według badań każdy dodatkowy rok nauki dziecka podnosi jego przyszłe zarobki o od kilku do nawet dziesięciu procent. Tymczasem nauka zdalna zabiera część edukacji. Jeśli trwałaby tylko pół roku, to obniży przyszłe zarobki dzieci o około 1 proc. Mało? Policzcie 1 proc. od swoich zarobków i przemnóżcie przez długość całej kariery zawodowej. Wynik to kilkumiesięczna pensja. Nie tak mało.

Negatywne efekty nauki zdalnej będą silniejsze dla dwóch grup: najmłodszych dzieci oraz dzieci z ubogich rodzin. Te pierwsze tracą część najważniejszych lat edukacji, bo im wcześniejsza nauka, tym większą przynosi dzieciom korzyść. Te drugie często nie mają dobrych warunków do pracy zdalnej – własnego pokoju, dobrego sprzętu komputerowego czy odpowiednio szybkiego internetu. A ich rodzice mają mniejszą wiedzę i umiejętności do tego, żeby pomóc dzieciom nadrobić stracone miesiące.

4. Wyższe oszczędności konsumentów, ale też większe długi państwa

Mamy do czynienia z wyjątkowym kryzysem, po którym konsumenci będą mieli pieniędzy… dużo więcej, a nie mniej. Oczywiście nie wszyscy – są pracownicy, którzy z powodu pandemii stracili pracę oraz przedsiębiorcy, którym drastycznie spadają dochody. Na poziomie całej gospodarki oszczędności gospodarstw domowych będą jednak wyższe niż przed kryzysem. Dlaczego? Bo mamy mniej możliwości wydawania pieniędzy. Nie podróżujemy, nie chodzimy na koncerty, mniej wydajemy w restauracjach. Przymusowo ograniczyliśmy konsumpcję, a jednocześnie dochody większości z nas nie spadły znacząco.

W drugim kwartale tego roku konsumpcja w Unii Europejskiej zmalała o 15-20 proc. (w porównaniu do tego samego kwartału poprzedniego roku). W tym samym okresie przeciętne dochody gospodarstw domowych spadły o "zaledwie" 5 proc. W konsekwencji wzrosła stopa oszczędności – o rekordowe ponad 10 punktów procentowych. To wyraźnie największy wzrost w XXI wieku – wcześniej wahania stopy oszczędności nie przekraczały 2 punktów procentowych.

Co stanie się z tymi oszczędnościami, gdy pandemia minie? Prawdopodobnie nie pozostaną w portfelach konsumentów zbyt długo. Ekonomiści nazywają to "realizacją odłożonego popytu", czyli konsumenci zaczną masowo kupować usługi, z których przez długie miesiące nie mogli korzystać. "Zainwestują" w wycieczki, jedzenie na mieście i rozrywkę. Dla gospodarki to świetna wiadomość – wydatki konsumentów przyspieszą wzrost gospodarczy i ułatwią wychodzenie z kryzysu. Ale uwaga: wysoki popyt przy mniejszej podaży (część restauracji, biur podróży i firm z sektora rozrywki nie przetrwa kryzysu) to także podręcznikowe warunki do wystąpienia inflacji. Możemy więc spodziewać się, że za niektóre usługi zapłacimy więcej niż przed pandemią.

Każdy medal ma dwie strony. To, że dochody większości obywateli nie spadły tak znacząco jak konsumpcja jest zasługą między innymi programów pomocowych państwa, które pomogły firmom utrzymać miejsca pracy. Programy te były bardzo kosztowne. Skala, w jakiej zadłużyły się państwa w tym roku, była rekordowa. Średnia wysokość długu publicznego w Unii Europejskiej na koniec 2020 roku będzie o ponad 20 proc. wyższa niż rok wcześniej.

Czy będziemy musieli kiedyś ten dług spłacić? Niekoniecznie. Państwa rzadko spłacają swoje długi. Dużo częściej je "rolują" – to znaczy zaciągają nowe po to, żeby spłacić stare. W międzyczasie płacą odsetki. Teoretycznie im wyższy dług, tym wyższe odsetki. Obecnie mamy jednak historycznie niskie stopy procentowe, które pozwalają państwom zadłużać się po niskim koszcie. To, w połączeniu z doświadczeniem poprzedniego kryzysu, sprawia, że decydenci nie mówią już o tym, że po kryzysie trzeba będzie zaciskać pasa. Wręcz przeciwnie, zadłużajmy się, inwestujmy, rozwijajmy usługi publiczne – takie głosy płyną z Komisji Europejskiej czy Banku Światowego. To skutek poprzedniego kryzysu, gdy dekadę temu niektóre państwa (Grecja, Hiszpania, Włochy) wdrożyły pakiety oszczędnościowe i wpędziły gospodarkę w kolejną falę kryzysu. A długów i tak nie zmniejszyły. Tym razem chcielibyśmy uniknąć tego błędu.

Podsumowując, konsumenci z kryzysu wyjdą z wysokimi oszczędnościami, ale pewnie dosyć szybko się ich pozbędą. Z wysokimi długami publicznymi pożyjemy znacznie dłużej.

5. Wzrost nakładów na ochronę zdrowia

No dobra, ten punkt jest bardzo życzeniowy. Mam ogromną nadzieję, że po tym kryzysie zrozumiemy - my, Polacy - że dobrej jakości ochrona zdrowia to wartość, za którą warto zapłacić.

Stan polskiej ochrony zdrowia jest dramatyczny. Liczba lekarzy w Polsce w przeliczeniu na 1000 mieszkańców jest najmniejsza wśród wszystkich państw UE. Pod względem liczby pielęgniarek jesteśmy na czwartym miejscu od końca, ale kwestią czasu jest, kiedy znajdziemy się jeszcze niżej – średni wiek polskiej pielęgniarki wynosi 53 lata, a ponad 40 proc. z nich ma 55 lat lub więcej.

Tymczasem w najbliższej dekadzie zapotrzebowanie na usługi w ochronie zdrowia wzrośnie skokowo, bo będziemy jedną z najszybciej starzejących się populacji w UE. Liczba osób w wieku 70+ w Polsce zwiększy się między 2020 a 2030 rokiem o 40 proc. – z 4,5 do 6,3 milionów osób. To będzie miało ogromne znaczenie dla sektora zdrowotnego. Koszty ochrony zdrowia przeciętnego 70-latka są cztery razy wyższe niż przeciętnego 30-latka. To znaczy, że nakłady na ochronę zdrowia w Polsce w najbliższych latach muszą istotnie wzrosnąć nawet nie po to, żeby poprawić jej jakość, ale żeby przynajmniej utrzymać ten kiepski poziom, który mamy obecnie.

Na publiczną ochronę zdrowia w Polsce wydajemy niecałe 5 proc. PKB. To o około 30 proc. mniej niż średnia w państwach UE. Ta różnica między Polską a średnią unijną od lat się nie zmienia. Złudne jest przekonanie, że możemy mieć w Polsce lepszą jakość ochrony zdrowia, jeśli od lat wydajemy na nią o prawie jedną trzecią mniej pieniędzy niż średnia w innych państwach. Średnia… Do europejskich liderów dystans jest jeszcze większy.

W ostatnich dekadach pomysłów na naprawę polskiej służby zdrowia było sporo. Kasy chorych, NFZ, sieć szpitali, i tak dalej. Wszystko na nic – bo bez większych pieniędzy w tym sektorze znaczącej poprawy nie będzie. W pierwszej kolejności muszą zrozumieć to sami obywatele, bo tylko ich oddolna presja na polityków może cokolwiek w tej kwestii zmienić.

Czy więc teraz – mając doświadczenie ogromnego kryzysu zdrowotnego – jesteśmy gotowi na to, żeby płacić wyższą składkę zdrowotną? Nie sądzę, ale w tych trudnych czasach jeszcze nikt nie zabronił marzyć…

Czytaj także: