Dwa miesiące temu nie była w stanie biec bez zatrzymywania dłużej niż 5 minut. Teraz planuje półmaraton. Czas na 10 km: 58:48.
- Nie nastawiaj się na życiówkę, bo to bieganie w terenie, po lesie, ciężej tu wykręcić lepszy czas niż na asfalcie - przestrzegałam od miesiąca moją mamę. Ale ona się nie poddawała.
Wytrwały trening
Od Biegu Niepodległości miesiąc temu trzy razy w tygodniu słyszę: - Przygotuj mi zegarek i psa. Jutro będę biegać.
I pani Ania biegała. Na spokojnie, z psem po naszym lesie. Bez względu na to, czy akurat świeciło słońce (prawie nie świeciło), czy wiało lodowatym wiatrem i odczuwalna temperatura dochodziła do -15 stopni. - Wtedy biegacze nie tylko machają, ale też wołają "cześć" - zachwycała się.
W przeddzień mikołajkowej soboty, gdy zaproponowałam, żebyśmy założyły na głowy reniferze rogi, zdradziła się, że zdobyła już czapki Mikołajek z białym warkoczami! - Nikt nie będzie takich miał! - przewidywała.
Radziłam, żeby potraktowała bieg jak zabawę, cieszyła się spotkaniami z przebierańcami i wciąż powtarzałam to o wyniku. - W lesie naprawdę biega się wolniej - przekonywałam do znudzenia. Moja mama zbywała to milczeniem i szykowała się na złamanie godziny. Miesiąc wcześniej na Biegu Niepodległości zrobiła 10 km w 62 minuty.
Zapas mocy
Gdy w mikołajkową sobotę przekraczamy linię startu, widzę, że moja mama jest mocniejsza niż kiedykolwiek! Konsekwentnie, kilometr po kilometrze, nie przekracza 6 minut na kilometr i cały czas widać, że ma zapas sił. Co jakiś czas wyprzedza też wolniejsze kobitki.
Zadanie ułatwia nam to, że znamy każdy centymetr naszej drogi - po duktach Lasu Kabackiego biegamy na co dzień. Na zawrotce przy 5. kilometrze jestem zdziwiona, że to już. Obok tabliczki z "siódemką" moja mama woła z radością: - No to leśniczówka!
Odlicza w ten sposób ostatnie trzy kilometry. Właśnie tyle mamy od leśniczówki do domu. Ja zresztą też stosuję tę metodę, ale zamiast leśniczówki wyobrażam sobie "kółko wokół szpitala i straży". Też ma dokładnie trzy kilometry i w ten sposób na długich zawodach oswajam zazwyczaj dystans, jaki pozostał do mety.
Meta, rekord i buraczany pies
Dwa kilometry przed metą wiem już, że się uda. Żeby przekroczyć godzinę, moja mama musiałaby biec prawie 7 minut na kilometr. Tymczasem energii ma tyle, że nawet do 6 minut brakuje jej sporo. Gdy do mety zostaje jakieś pół kilometra, znów - tak jak na Biegu Niepodległości - zaczynam ją mocniej dopingować. Przyspiesza i po chwili z uśmiechem wpada na metę. "Na pewno jest poniżej godziny" - słyszymy.
Potem przychodzi czas na przekąskę i barszcz z uszkami. Na ten drugi zapolować postanawia pies Łysek. Potem przez dobrych kilka minut wszyscy przyglądają się jego zaplamionej na czerwono mordzie. Gdyby nie to, że zginamy się w pół ze śmiechu z jego głupiej miny, gotowi pewnie są pomyśleć, że pies właśnie stoczył ostrą walkę z jakimś zwierzem!
Następnego dnia dowiadujemy się, że czas mojej mamy to 58:48! Czyli zrobiła życiówkę na 10 km i to w terenie. Ciekawe, jak by zaszalała, gdybyśmy biegły po asfalcie...
Następne wyzwania - pagórki
Tymczasem na najbliższy weekend mamy już kolejne wyzwania. W sobotę po raz pierwszy w tym sezonie mierzymy się z falenicką wydmą. Mama w Zimowych Biegach Górskich szykuje się na 6,66 km (dwa okrążenia po 3,33), a ja tradycyjną dyszkę. Na pagórkach trenować będziemy tej zimy sporo, bo obie mamy swoje wyzwania. Mama postanowiła wiosną pobiec Półmaraton Warszawski, a ja startuję w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, czyli 50 km po Karkonoszach w marcu. Przygotowania do tego ostatniego zrelacjonuję wam już niedługo - oprócz falenickiej wydmy będę też sporo biegać po schodach. Nie dam się górom!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)