Od czasu do czasu lubię napisać o czymś, co mnie bezinteresownie obchodzi. A w ten sposób obchodzi mnie sport oraz wszystko, co łączy się z górami. I już, już byłem blisko, żeby zabawić Państwa moimi poglądami na Lewandowskiego i sposoby zagospodarowania Tatr. Odkładam to jednak na później, bo wpadł mi ręce niesłychanie ciekawy, zamieszczony w "Polityce", wywiad Jacka Żakowskiego z profesorem Kisilowskim.
Otóż z prof. Kisilowskim, mam wrażenie, łączy mnie nie tylko to, że jest zwolennikiem samorządności, ale także i to, że po cichu sprzyja symetrystom. Dopuszcza wprawdzie myśl o daleko idącej decentralizacji, przez co naraża się Prezesowi ("my proponujemy odnowę demokratycznego ustroju przez zdecydowane wzmocnienie samorządności"). Ale z drugiej strony uważa, że nasz problem to przede wszystkim źle zaprojektowany ustrój polityczny. I to prowadzi Kisilowskiego do wniosku, że dobrze byłoby zmienić konstytucję: "Polaków, (...) którzy realnie istnieją, nie przekonamy, by stali się orędownikami obecnej konstytucji i demokracji".
Z takimi poglądami w naszym kraju Kisilowski by się nie uchował, ale może je wyznawać, bo na swoje szczęście pracuje na Środkowoeuropejskim Uniwersytecie w Wiedniu. Tam tego gatunku myślową mieszankę przekonań można ciągle jeszcze głosić bezkarnie, bez narażania się na ostracyzm tzw. środowiska.
W Polsce niestety historia stworzyła podatny grunt dla zjawiska nazwanego Stanach Zjednoczonych "cancel culture", czyli łatwego orzekania, kto jest w porządku, a kto nie. Wartość pomysłów profesora Kisilowskiego widzę także w tym, że wygłasza on opinie, które obowiązujący dziś kodeks poprawności politycznej uznaje często za niedopuszczalne. Na przykład: pozwala sobie zauważyć, że "część obozu konserwatywnego chce pełni władzy, a część progresistów w ogóle nie akceptuje prawicy u władzy". Aby z tej sytuacji wybrnąć, Kisilowski proponuje reformy instytucjonalne, czyli na przykład rezygnację z dwuwładzy na poziomie wojewódzkim, gdzie wojewodę mianuje premier, a marszałek pochodzi z wyborów powszechnych. Jednego narzuca centrala, a drugiego wybiera naród. Rozwiązanie proponowane przez Kisilowskiego będzie oczywiście miało głębokie konsekwencje: mieszkańcy każdego województwa będą w pełni czuli się u siebie. Szczęśliwie nawet Żakowski, sceptyczny wobec jego pomysłów, Kisilowskiego nie "canceluje", dostrzega nawet w nich pewne zalety. Przyznaje Żakowski, że "to by była ulga, bo od kiedy komuna przestała okupować nas wszystkich, na przemian północny zachód okupuje południowy wschód albo południowy wschód okupuje północny zachód Polski".
Korzyścią z urzeczywistnienia takiej wizji ustrojowej byłoby złagodzenie konfliktów, które dziś rozdzierają Polskę. Kisilowski tak to opisuje: "progresywne Pomorze będzie miało Muzeum II Wojny z progresywną narracją, a umiarkowanie konserwatywny Kraków (...) może mieć strawniejszą dla prawicy narrację na Wawelu. Lepsze to niż rewolucje w muzeach czy teatrach po kolejnych wyborach. To samo dotyczy uczelni, szkół, wielu kwestii gospodarczych…". Kisilowski uważa, że w Polsce demokracja się nie udała. "My wyciągamy wnioski z porażek poprzednich prób" - mówi Kisilowski. Według niego elementem, który ciążył "był brak instytucji zapewniających realny poddział władzy".
Pewien mój przyjaciel, któremu poleciłem rozmowę z Kisilowskim, rozentuzjazmowany jej praktycznym tonem, napisał mi wprost: "niewykonalne". Kisilowski sądzi jednak, że "wykonalne", bo siły politycznych obozów w naszym kraju są tak równe, że nikt nie może być pewny zwycięstwa. "Obie strony mogą wszystko zdobyć, ale mogą też wszystko stracić". Strach jako czynnik przemawiający do rozumu. Oby Kisilowski miał rację.
Wprawdzie łatwiej jest urągać niż myśleć o konsekwencjach urągania, czyli jak się to elegancko i uczenie mówi: o rosnącej temperaturze sporu politycznego, wykluczającej racjonalną wymianę zdań. Przyjaciel mój napisał jeszcze: "klasa polityczna po obu stronach i komentariaty oraz media po obu stronach musiałyby przeskoczyć same siebie".
Samego siebie przeskakuje się w okolicznościach uznanych za nadzwyczajne. Tymczasem "rosnąca temperatura sporu politycznego" nie jest niczym nadzwyczajnym, jest natomiast wymarzonym środowiskiem i dla polityków, i dla mediów. Nareszcie coś się dzieje, "żre", można błysnąć. To normalność jest nudna.
Mój przyjaciel ma o tyle rację, że zmiany ustrojowe i instytucjonalne postulowane przez profesora Kisilowskiego są zapewne trudne do wprowadzenia w życie. Ale miło jest przekonać się, że chociaż niemal wszyscy uznajemy rzeczywistość za ponurą groteskę i wpadamy w stany bliskie lewitacji w poczuciu beznadziei, to trafiają się ludzie skłonni do trzeźwej analizy, chociaż wokół króluje rezygnacja albo oderwane od rzeczywistości urojenia.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24