Kariera polskiej reprezentacji futbolowej na mistrzostwach świata w Katarze skończyła się. Przyjąłem tę wiadomość bez żalu, a nawet z ulgą, z wielu powodów, które zaraz wyliczę.
Po pierwsze: wszystko wróciło na miejsce. Drużyna, po której wiele się nie spodziewałem, zakończyła turniej raczej kiepsko, ale na miejscu lepszym niż jej notowania.
Po drugie: jest się z czego cieszyć. Polska znalazła się wśród 16 najlepszych zespołów piłkarskich świata. Jest się z czego cieszyć, bo ileż jest dziedzin, w których kraj nasz mieści się w pierwszej światowej szesnastce?
Po trzecie: cieszę się, bo nie będę więcej czytał ani słuchał wymyślnych złośliwości pod adresem piłkarzy i ich trenera. Uważam to za łatwiznę, szczególnie głupią, jeśli dzień wcześniej autorzy tych złośliwości wbrew rozsądkowi robili nam nadzieje, że tym razem zdarzy się cud i będzie lepiej. A niby dlaczego miałoby być lepiej. Czy coś w polskim piłkarstwie się zmieniło? Czy stało się nagle coś niespodziewanie dobrego? Czy zamiast jednego Lewandowskiego mamy pięciu Lewandowskich i to młodszych o dziesięć lat.
Pamiętam, jak przed laty patrzyłem ze zgrozą na narastanie piłkarskiego szaleństwa po zdobyciu przez Polaków złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Monachium. Był to rok 1972. Ten medal nie był wiele wart, bo przepisy olimpijskie nie pozwalały wtedy, by w reprezentacjach narodowych grali zawodowcy, czyli najlepsi. W Polsce oficjalnie zawodowstwo w sporcie nie istniało, więc w reprezentacji grali najlepsi. Wprawdzie uprawianie sportu przynajmniej teoretycznie nie mogło być sposobem zarabiania na życie, to jednak w praktyce oczywiście było inaczej. Sposoby wynagradzania sportowców były różne. Od fikcyjnych posad poczynając. Najprostszą formą wynagradzania, było tzw. dożywianie i ułatwiony dostęp do różnych dóbr, jak się wówczas mówiło "deficytowych".
Dziś zresztą też nie wszystkie dyscypliny pozwalają dostatnio żyć ze sportu, ale jednak sporo się zmieniło. Gospodarka kapitalistyczna wiele spraw uprościła i uwolniła od zakłamania. Na dobrych wyczynowców był i jest popyt, więc rynek zareagował podażą. Za socjalizmu wymyślono państwowe szkoły mistrzostwa sportowego, dziś mamy setki prywatnych piłkarskich akademii. Zamożni rodzice wysyłają swoje uzdolnione dzieci do szkól sportowych w obcych krajach. O los naszych piłkarzy bym się więc nie martwił. Zarabiają nieźle, jakoś wiążą koniec z końcem, a jeszcze premier Morawiecki obiecuje im dodatkowe miliony. I wcale mu się nie dziwię, bo komu ma obiecywać? Chyba nie upadł na głowę, żeby podlizywać się nauczycielom albo matkom dzieci z niepełnosprawnością.
To sportowcy dostarczają nam rozrywki, są częścią najlukratywniejszego na świecie biznesu, czyli show-biznesu. Jeśli tak spojrzymy na współczesny sport, wiele jego problemów stanie się prostszych. Pogodziliśmy się z brakiem światowej sławy polskich muzyków rozrywkowych, nie mamy polskich Rolling Stonesów ani Beatlesów i nie liczymy, że się objawią, ciągle jednak mamy nadzieję, że pojawi wreszcie nasz, prawdziwy, krajowy Maradona. Być może pojawi się, ale jeśli się nie pojawi, to co? Nie mamy jak dotąd polskiego van Gogha, a od Michniewicza i Bońka wymagamy, żeby nam dostarczyli coś na ich kształt, tyle że w branży futbolowej. A to wydaje się łatwiejsze.
Bo sport ma jedną wspaniałą cechę: jest łatwo zrozumiały. Nawet dla idiotów. Żeby zrozumieć wynik meczu piłkarskiego, wystarczy znać cyfry od jednego do dziesięciu. Tu nie ma żadnej filozofii, korzystają na tym ludzie biedni, wolni od wygórowanych wymagań.
Niestety nie ma nic za darmo.
Chcemy, żeby sportowcy rywalizowali ze światem jak równy z równym, a jeśli się nie uda, to jest rozpacz. Osobiście uważam, że rozpaczać nie ma powodu. Należy się godzić z tym, że nie we wszystkim jesteśmy najlepsi na świecie. Prezes wszystkich Prezesów nazywa taką postawę mikromanią, twierdzi, że jest wysoce szkodliwa, gorsza od megalomanii, bo jego zdaniem jesteśmy najlepsi i najszlachetniejsi, tylko świat o tym nie wie.
Nie wiem, czy Prezes w to wierzy, na wszelki jednak wypadek powołuje do życia instytucje zajmujące się tą sprawą i w tych instytucjach cwaniacy od dobrego imienia zarabiają wielkie pieniądze. Twierdzą, że wiedzą, jak zrobić, żeby ludzkość przekonać, że Polacy nie mają sobie równych na kuli ziemskiej. Moje pytanie brzmi: ale po co o tym przekonywać? Czy bez takiego przekonania żyć się nie da? Mam wrażenie, że są narody na świecie, które całkiem dobrze sobie radzą bez tego.
Natomiast gorzej mają ci, którzy – mimo świetnych osiągnięć – tkwią w bolesnym poczuciu niedocenienia. Piekielnie się awanturują, sąsiedzi się ich boją, uważają za psychicznie niezrównoważonych. Nie jestem wszakże tak szalony, aby w tej sprawie cokolwiek Państwu sugerować. Wystarczy mi w zupełności, jeśli choć jedna osoba postawiona przed wyborem, co lepsze: mikromania czy megalomania, zastanowi się nad tym, co wybrać.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24