Rodzinne problemy zdrowotne przywiodły mnie do szpitala w Piasecznie. To niewielka miejscowość, peryferia Warszawy. Chyba Państwo więc rozumieją, że jadąc tam drżałem i o zdrowie bliskiej osoby i o warunki, w jakich się znalazła.
Oczekiwałem odrapanej lamperii, starego lastryko na schodach, cieknących kranów i znudzonego personelu. A zastałem szpital jak w tym serialu o doktorach co leczą „Na Dobre i Na Złe”. Niewielki budynek, oddział męski, oddział damski, pogotowie i OIOM. Wszystko wyremontowane, czyściutkie, lekarze mili i kompetentni. Oniemiałem. I wcale nie jest to szpital prywatny, tylko miejska placówka zarządzana przez Klinikę MSWiA. Może to resortowe porządki ministra Dorna tak tu wszystko odmieniły? Może. Ale ostatnio do jednego z materiałów nasz korespondent z Kamiennej Góry na Dolnym Śląsku przysłał mi relację ze szpitala publicznego w swoim mieście. Ki diabeł? Znowu to samo, znowu czysto, miło i elegancko. W tym miejscu muszę zrobić zastrzeżenie, że nie jestem ekspertem od służby zdrowia. Dalsza moja hipoteza będzie więc ryzykowna. Może po prostu w małych szpitalach nie rozmywa się odpowiedzialność, trudno zrzucić winę na „górę” i po prostu wszyscy robią, co do nich należy – bo za to odpowiadają? A w Warszawie? Prawie dwa miliony mieszkańców, kilka szpitali dziecięcych, wszystkie w miarę nowoczesne, ale nie mogą się dogadać, kto ma prowadzić danego dnia ostry dyżur - więc zrozpaczeni rodzice z chorymi dziećmi jeżdżą od szpitala do szpitala w oczekiwaniu nie nadchodzącej pomocy - co można było dziś obejrzeć w Faktach na przykładzie rodziców dwudziestodniowego noworodka, którzy pięć godzin spędzili tułając się po szpitalach, aby wreszcie trafić… dwadzieścia kilometrów od stolicy, do szpitala na peryferiach. Bo te w centrum miasta też niestety wciąż tkwią na peryferiach. Cywilizacji.