Pierwsza praca uczy, bawi, wychowuje. No i daje pierwszą kasę. O ile oczywiście pierwszy pracodawca jest uczciwy. Ja miałem takie szczęście, choć debiutowałem w połowie lat dziewięćdziesiątych, w czasie dzikich początków kapitalizmu. Dziś inni już tyle szczęścia nie mają.
Moja pierwsza praca to było poważne wyzwanie - pomoc w dziale promocji marketu budowlanego. Pierwsza misja - szpiegostwo. Jeździłem z kolegą pożyczanym od rodziców samochodem i udając dziennikarzy (osiemnastolatkowie musieli rzeczywiście przekonywująco wyglądać ;-) spisywaliśmy ceny w sklepach konkurencji. Druga misja - promocja. Czytaj: roznoszenie gazetek marketu. Braliśmy kilkaset sztuk, rozdawaliśmy na Marszałkowskiej, a potem rozwoziliśmy po osiedlach. I chociaż ciężko zasuwaliśmy, nasi przełożeni wciąż stękali: "mało, mało". No to znanym wszystkim roznosicielom ulotek sposobem podwyższaliśmy statystyki do akceptowalnego poziomu. Nadzorcy byli wreszcie zadowoleni a my wreszcie mieliśmy pieniądze.
Dziś pierwsza praca licealistów w większości polega na tym samym - mozolnym wciskaniu przechodniom ulotek. Tylko zasady się zmieniły. Bo - jak pokazuje ujawniony przez tvn24.pl przykład grupy szesnastolatków - można ciężko harować przez cały tydzień, by ostatniego dnia kontraktu pracodawca nawet nie stękał "mało, mało", tylko po prostu z pracy wyrzucił.
Zadzwoniłem dziś do firmy, która małolatów zatrudniała. - Dzień dobry, Maciej Mazur Fakty TVN, chciałbym się dowiedzieć... i tu w telefonie usłyszałem charakterystyczne kilk-pii-pii-pii. Technika nawala - pomyślałem i dzwonię ponownie. Dzień dobry, Maciej Mazur, Fakty TVN, chyba coś nam przerwało... klik-pii-pii-pii. Jeszcze raz. Dzień dobry, Fakty TVN... - Proszę Pana - pani w słuchawce ożywiła moją nadzieję decydując się zabrać głos - ja panu nie mogę pomóc. Do widzenia. Klik-pii-pii-pii.