Te starania lekarzy i pielęgniarek widać nie tylko na nagraniach doktora Konstantego Szułdrzyńskiego. Widać też w statystykach. Większość pacjentów wygrała z COVID-19 i wraca do pełnej sprawności w domu. O walce o ich życie dzień po dniu rozmawiał z nim reporter "Czarno na białym" Piotr Świerczek.
Do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie zgłosiło się 4700 pacjentów. Przyjęto 400 zakażonych koronawirusem, 38 z nich zmarło.
- W tej chwili na oddziale zostało kilku pacjentów. To jest taki ostatni moment, żeby coś uchwycić na zdjęciu albo na nagraniu. Wszyscy mamy poczucie, że to są ważne momenty, że ta epidemia coś zmieni - mówi dr nauk medycznych Konstanty Szułdrzyński, kierownik Centrum Terapii Pozaustrojowych Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
- Trudno powiedzieć, czy była to bitwa, czy cała wojna . Rzadko wojna kończy się po jednej bitwie. Myślę, że trzeba tu być bardzo ostrożnym, bo przeciwnik nie śpi. Jest mały, ale niezwykle chytry. Tutaj bardzo edukacyjny jest przykład Śląska, bo coś takiego może zdarzyć się wszędzie. Internaty, szkoły i tak dalej. To się jeszcze może pojawiać - dodaje.
"Koledzy pracowali pod ogromną presją"
Doktor Szułdrzyński nie ukrywa, że miał obawy, czy wspólnie z zespołem lekarzy dadzą sobie radę z - jak to określił - nawałem pacjentów.
- Widzieliśmy ogromne kolejki przez okno naszego budynku do izby przyjęć chorób zakaźnych. Koledzy pracowali pod ogromną presją, przyjmując około 100 pacjentów w ciągu dnia. 20 pacjentów na raz potrafiło siedzieć na tej izbie przyjęć. Kilku czy kilkunastu dziennie było przyjmowanych. W tej chwili wydaje się, że w Małopolsce fala opada. Są nowe przypadki, ale to raptem kilka dziennie - przyznaje.
- Cieszymy się, że nie jest tak źle, jak mogłoby być. Natomiast jest za wcześnie, żeby powiedzieć, że epidemia się skończyła, więc możemy mówić o dotychczasowych sukcesach i porażkach - dodaje.
- A tych sukcesów było całkiem niemało. Każdy z tych pacjentów był inny i każdy nas cieszył na swój sposób. Najczęściej leczyliśmy pacjentów w wieku około 60 lat. Dwóch było dość charakterystycznych, o typowym przebiegu. Jeden kolega, zresztą nasz lekarz, który po tygodniu pobytu na zwykłym oddziale, trafił na intensywną terapię. Przez pierwsze dni wydawało się, że uda się go utrzymać bez respiratora. Bardzo dzielnie z nami współpracował i walczył z chorobą. Wymagał niestety podłączenia pod respirator, bo choroba postąpiła. Natomiast jego stan dosyć szybko się poprawił. Udało się go odłączyć po 5-6 dniach i po kolejnych kilku trafił na zwykły oddział w dobrej formie - opowiada Szułdrzyński.
- Drugi pacjent, 62-letni, z podobnym trochę przebiegiem. Tydzień w domu z niewielkimi objawami i potem tydzień w szpitalu walki z narastającą dusznością. Trafił w końcu do nas. Jak zawsze zastosowaliśmy anelgosedację, czyli bardzo głębokie uśpienie, aby uzyskać kontrolę nad tym, jak pacjent oddycha. Nie trwało to bardzo długo. Sześć dni pod respiratorem, potem został odłączony i poszedł na zwykły odział. Też niemal na własnych nogach - dodaje.
"Mają coś takiego, co psychiatrzy nazywają zespołem stresu pourazowego"
Zdarzało się, że pacjenci nie chcieli pokazać swoich twarzy. Woleli pozostać anonimowi. - Mogły za tym stać dwie rzeczy. Pierwsza: mogli czuć traumę. To wcale nie jest rzadkie poczucie, że mogli umrzeć, że zdarzyło się coś strasznego. Mają coś takiego, co psychiatrzy nazywają zespołem stresu pourazowego. To niewiele się różni od stresu pola walki - wyjaśnia lekarz ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
- A drugą rzeczą jest lęk przed reakcją otoczenia. Znamy takie przypadki pacjentów, których rodziny były stygmatyzowane z tego powodu, były odrzucane przez otoczenie. Ludzie się ich bali - dodaje.
- Za każdym z tych pacjentów stoi jakaś historia choroby, a ta jest też historią człowieka. I jedną z takich bardziej interesujących opowieści była ta, którą usłyszeliśmy od jednej z pacjentek. Jej zakład przestawił się na początku pandemii na szycie maseczek i w tym zespole szwaczek wybuchła infekcja. Ta pacjentka trafiła do naszej izby przyjęć chorób zakaźnych razem ze swoją siostrą. Wyszła w dobrej formie i mogła opowiedzieć nam swoją historię - opowiada Szułdrzyński.
- Przez kilka odcinków śledziliśmy również historię ponad 70-letniego pacjenta z bardzo ciężkimi powikłaniami. Walka trwała bardzo długo, mężczyzna wymagał wspomagania nie tylko oddechu, ale też pracy nerek. Miał liczne powikłania, dość charakterystyczne dla tej choroby w postaci zakrzepicy żylnej. Niestety, do tego dodała się infekcja bakteryjna. Okazała się być silniejsza od jego organizmu i ten pacjent po kilku tygodniach leczenia zmarł - opowiada Kierownik Centrum Terapii Pozaustrojowych
- I był też taki przypadek pacjenta, u którego włożyliśmy bardzo dużo energii. Polecieliśmy do niego śmigłowcem na Śląsk. Zmagał się z takim przebiegiem typowym dla Włoch. U nas takich ciężkich przypadków nie widzieliśmy zbyt wiele, kiedy układ odpornościowy kompletnie szaleje w przebiegu tej choroby. Powoduje uszkodzenie niemal wszystkich układów i narządów u człowieka. W pewnym momencie nie jesteśmy w stanie tego opanować, ponieważ możemy zastąpić nerki dializą, płuca za pomocą systemu ECMO, ale całego organizmu nie jesteśmy w stanie zastąpić. Niestety, ten pacjent zmarł mimo naszych ogromnych wysiłków - dodaje.
"Na pewno my się zmienimy. Będziemy bardziej uważać"
Kierownik Centrum Terapii Pozaustrojowych przyznaje, że zastanawiał się, czy system zdrowia zmieni się po pandemii. - Na pewno my się zmienimy. Na pewno będziemy bardziej uważać na zabezpieczenie siebie i możliwość przeniesienia infekcji. I nie możemy zapominać o systemie opieki zdrowotnej, a wydaje się, że przez ostatnie dekady ten system został mocno zapomniany. Ten kryzys spowodowany pandemią, myślę, że to wielu nas skłoni do przewartościowania swojego życia i przemyślenia, co w nim jest najważniejsze - kończy dr Szułdrzyński.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24