Anonimowy uczestnik najgłośniejszego protestu w polskiej armii opowiedział "Gazecie Wyborczej" o kulisach wydarzeń w czerwcu 2007 r. w bazie Wazi-Kwa w Afganistanie. 11 podoficerów i szeregowych komandosów z elitarnego 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej wystąpiło wtedy o odesłanie do Polski.
W ten desperacki sposób zwrócili uwagę na groźne dla życia żołnierzy samochody hummer, którymi kazano jeździć pierwszej zmianie polskiego kontyngentu w Afganistanie. Przełożeni nazwali ich tchórzami i buntownikami.
Rozmówca "Wyborczej" opowiada: - Napatrzyłem się, co zostaje z tych najnowszych i najlepiej opancerzonych amerykańskich hummerów. Po wjechaniu na minę przeciwpancerną zostawał z nich co prawda szkielet, ale ludzie odnosili obrażenia - obrywało im dłonie i nogi. Gdyby na taką samą minę wjechał nasz hummer bez opancerzonego podwozia, to na bank mamy cztery trupy rozerwane na strzępy.
- Zaczęliśmy pisać meldunki: że gdy najadą na minę, to będą trupy. Meldunki przyjmował nasz dowódca (mjr Olgierd C., dziś w areszcie z powodu ostrzału wioski Nangar Khel), ale lądowały w koszu (...). Postanowiliśmy, że napiszemy podania o wcześniejszą rotację do kraju. (...). Każdy miał rozmowę z dowódcą Polskiej Grupy Bojowej płk. Strękiem. Straszył, obiecywał, bylebyśmy zostali. Ale się nie wycofaliśmy.
-Dowódca bazy uznał, że to bunt, i wszczął postępowanie dyscyplinarne(...). A przed wylotem do Polski dowódca kompanii, który kiedyś wyróżnił jednego z nas, zbeształ pluton od gnoi, palantów i tchórzy.
Źródło: "Gazeta Wyborcza"